Polska racja stanu w ostatnim dwudziestoleciu (1989-2009)


Przez właściwą politykę polską należy rozumieć politykę,

która w danej sytuacji najlepiej służy polskim interesom

Juliusz Mieroszewski[1]

 

Pisanie o minionym dwudziestoleciu wymaga wyobraźni i zdolności profetycznych. Trzeba bowiem wyobrazić sobie siebie i swoje poglądy dajmy na to w roku 2060, a więc po upływie pół wieku od dziś, po to, aby szczegóły naszego obecnego spojrzenia uległy zatarciu, aby sprawy nieistotne nie przesłoniły faktów i procesów o kluczowym znaczeniu. Podsumowując dzisiaj minione dwudziestolecie jesteśmy w sytuacji polityka, którego wiedza jest mocno ograniczona, niepełna, a który z dnia na dzień musi podejmować decyzje. Także my musimy podjąć decyzję już tu i teraz, wybierając to, co było naprawdę ważne w tym dwudziestoleciu, a odrzucając to, co było nieznaczącym epizodem. Mamy wybrać tylko te idee i procesy, które okazały się istotne i będą miały dalekosiężne konsekwencje, a odsunąć na bok te, które staną się tylko historyczną ciekawostką. Pocieszający jest jedynie fakt, że skutki naszych błędnych decyzji i wyborów nie będą aż tak dotkliwe, w porównaniu do konsekwencji wielu nietrafionych działań mężów stanu.

Z całą pewnością mijające właśnie dwudziestolecie będzie traktowane z perspektywy 2060 albo 2110 roku jako pewien całościowy okres. Takie niuanse, jak przejęcie władzy przez postkomunistów w 1993 roku czy afera Rywina, będą znane jedynie historykom specjalizującym się w pierwszych latach III RP. Podobnie wiele znaczących wydarzeń z okresu II Rzeczpospolitej ulega zatarciu i z biegiem lat traci na ostrości. Choćby kluczowy dla zrozumienia okresu międzywojennego spór Romana Dmowskiego z Józefem Piłsudskim, z dzisiejszej perspektywy nie wydaje się aż tak kategoryczny. Uświadomienie sobie tego faktu wzmaga trudność uchwycenia rzeczywistości, gdyż powoduje daleko idące uogólnienia. Zmusza do spojrzenia całościowego i dostrzeżenia pozytywnych i negatywnych skutków działań podejmowanych przez poszczególne obozy polityczne.

Mimo tych zastrzeżeń warto podjąć się trudu podsumowania owego dwudziestolecia, mimo że prawdopodobieństwo pomyłki, czy też nieprawidłowego rozłożenia akcentów, jest duże. Okrągłe rocznice zachęcają do podsumowań. Dzisiejszego dwudziestolecia nie sposób nie porównać z okresem międzywojennym. Wówczas Polska odzyskała suwerenny byt po 123 latach zaborów, podczas których pojawiały się jedynie namiastki polskiej państwowości. W 1989 roku – choć ta data może budzić liczne zastrzeżenia – Polska odzyskała suwerenność po upływie pięćdziesięciu lat od najazdu niemiecko-sowieckiego. Lecz w polskiej bogatej historii można wskazać jeszcze kilka znaczących dwudziestoleci. Na przykład, między pierwszym rozbiorem Rzeczpospolitej w 1772 roku a Konstytucją Trzeciego Maja także minęło niemal dwadzieścia ważnych lat reform, był to czas przebudzenia elit i całego narodu. To dwudziestolecie wypracowało testament Rzeczypospolitej, który musiał wystarczyć na ponad wiek zaborów. Podobnie między insurekcją kościuszkowską w 1794 roku a Kongresem Wiedeńskim w 1815 roku minęło nieco ponad 20 lat olbrzymiego wysiłku, przede wszystkim zbrojnego, u boku cesarza Francuzów Napoleona Bonaparte. Dwadzieścia lat, które nie poszły całkiem na marne, dając Królestwu Polskiemu jedną z najbardziej liberalnych konstytucji w ówczesnej Europie, gwarantując autonomię Wielkiemu Księstwu Poznańskiemu i Rzeczpospolitej Krakowskiej.

Ostatnie dwadzieścia lat z całą pewnością należało do pojęcia racji stanu. Bowiem racja stanu była jednym z czołowych pojęć ogólnych używanych i nadużywanych w demokratycznej Polsce. W ciągu ostatnich dwudziestu lat trudno wskazać tygodnie, w których dziennikarz, publicysta, analityk czy polityk nie posługiwałby się tym pojęciem. Trudno znaleźć taki tydzień, w którym w gazecie, w czasopiśmie, w książce, w radiu, w telewizji czy w Internecie ktoś nie przywoływałby racji stanu. Można więc mówić o kolejnym renesansie tego pojęcia w Polsce, owszem popularnego w Europie XVII i XVIII wieku, dziś już jednak mocno przykurzonego i złożonego na półkach przeszłości. Natomiast w Polsce mamy do czynienia z trzecim już renesansem pojęcia racji stanu: po okresie międzywojennym, w którym pojęcie to występowało często zamiennie lub obok pojęcia imponderabiliów; a także po wprowadzeniu stanu wojennego, gdy racja stanu weszła ponownie do oficjalnego języka i oficjalnych publikacji komunistycznego państwa. Tak więc pojęcie racji stanu towarzyszyło niemal wszystkim ważniejszym debatom III RP, choć oczywiście było bardzo różnie definiowane.

Charakterystyczną jednak cechą polskiego współczesnego znaczenia racji stanu jest jego pozytywna konotacja. Inaczej, niż w większości współczesnych państw europejskich, pojęcie to jest traktowane pozytywnie i występuje często obok takich pojęć, jak „dobro Polski” czy „interes narodowy”. Bardziej, niż polska odrębność pojęcia, ciekawa i ważna jest odpowiedź na pytanie: czy racja stanu była w ostatnim dwudziestoleciu realizowana w optymalny sposób? Czy działania polskiego rządu, administracji, elit, społeczeństwa były zgodne z polską racją stanu? Aby odpowiedzieć na to kluczowe zagadnienie, najpierw trzeba podjąć się sformułowania definicji racji stanu. We współczesnej Polsce często intuicyjnie jest ona definiowana jako realizacja długofalowych żywotnych interesów państwa, koniecznych dla jego przetrwania i rozwoju. Tak będziemy rozumieć rację stanu także w tych rozważaniach.

Friedrich Meinecke zwrócił uwagę, że dla każdego państwa, w każdym momencie dziejowym istnieje tylko jedna droga zgodna z jego racją stanu[2]. Tylko jeden sposób działania wzmacniający dane państwo i otwierający mu drogi rozwoju. U Meinecke racja stanu jest swego rodzaju ideą, do której powinniśmy przyrównywać poszczególne decyzje mężów stanu, poszczególne działania władz i społeczeństwa. Ale jeśli nawet istnieje tylko jedna racja stanu, tylko jedno postępowanie z nią zgodne, to i tak do końca nigdy nie będziemy pewni, czy konkretne działanie zawierało się w owej idealnej racji stanu czy też nie. Mimo „idealizmu” Meinecke, skazani jesteśmy na mniej lub bardziej subiektywne opinie, które jednak mogą i powinny dążyć do obiektywizmu. Jeśli przyjmiemy, że racja stanu jest realnie istniejącą, obiektywną ideą, to wówczas łatwiej nam będzie koncentrować się na odkrywaniu tego, czy poszczególne posunięcia rządzących, czy poszczególne aktywności społeczne zawierają się w niej czy też nie. Warto więc przyjąć od Meinecke wezwanie do odkrywania obiektywnie istniejącej racji stanu, ale trzeba pamiętać, że każdorazowy opis i analiza będzie zawierać się co najwyżej w części owej idei, a więc siłą rzeczy będzie nosić piętno subiektywizmu. Świadczą o tym choćby toczące się do dziś w polskiej historiografii spory o poszczególne decyzje czy wydarzenia. Czy były najlepszym z możliwych wyborów, czy były zgodne z racją stanu, czy też szkodziły przetrwaniu państwa lub narodu? Tak jest ze sporami o decyzje dotyczące powstań narodowych czy o podjęcie walki we wrześniu 1939 roku.

Mimo świadomości niemożliwości wzięcia pod uwagę wszystkich istotnych okoliczności i niemożliwości całkowitego odczytania idealnej racji stanu, warto pokusić się o podjęcie próby udzielenia odpowiedzi na pytanie: czy w minionym dwudziestoleciu udało się wzmocnić polską państwowość tak, aby jak najlepiej zabezpieczyć istnienie wspólnoty politycznej i jej rozwój?

Rok 1989 był rokiem Okrągłego Stołu, legalizacji Solidarności, czerwcowych wyborów, pierwszego niekomunistycznego rządu, rokiem aksamitnej rewolucji, rokiem zburzenia muru berlińskiego – słowem rokiem upadku komunizmu, rokiem wielkich nadziei. Ale gdzieś pomiędzy tymi wydarzeniami, 14 lipca 1989 roku, przypadła dwusetna rocznica Rewolucji Francuskiej, rewolucji, która odcisnęła swoje mocne piętno na nowoczesnej Europie. Przypomnijmy, że Rewolucja Francuska nie pozostawiła obojętnym nikogo w Europie ani w Ameryce. Napisana w formie długiego listu książka jednego z przywódców stronnictwa Wigów w Izbie Gmin, Edmunda Burke’a, Rozważania o rewolucji we Francji, wydana w 1790 roku, zapoczątkowała tak zwaną „wojnę pamfletów”, podczas której przez dwa lata opublikowano grubo ponad dwieście książek, w większości krytykujących wigowskiego męża stanu. Bez rewolucji francuskiej nie sposób mówić o Europie XIX i XX wieku także z innego powodu. Otóż z jednej strony podczas rewolucji usiłowano wprowadzać w życie idee wypracowane w XVIII wieku, w wieku „świateł”, w wieku „oświecenia”, lecz z drugiej stała się ona potężnym bodźcem do refleksji, potężnym katalizatorem tworzenia się coraz to nowych doktryn politycznych i społecznych. Bez zrozumienia, że większość dziewiętnastowiecznych i dwudziestowiecznych idei politycznych powstało w reakcji na francuskie wydarzenia i francuskie idee, trudno jest uchwycić specyfikę myśli konserwatywnej, reakcyjnej, ale także liberalnej, socjalistycznej czy komunistycznej.

Zmiany, jakie nastąpiły w 1989 roku, miały również niezwykle doniosły charakter. Kończyły okres dominacji ideologii marksistowskiej, która od połowy XIX wieku miała swój wpływ na coraz szersze kręgi społeczne, by w dwudziestym wieku daleko przekroczyć granice Europy i zachodniej cywilizacji. Ta jedna z najbardziej wpływowych ideologii w dziejach, w imię której dokonywano straszliwych eksperymentów, niemal z dnia na dzień w 1989 roku straciła na znaczeniu. Społeczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej odrzuciły marksizm, a jednocześnie ominął je ważny w rozwoju społeczeństw zachodniej Europy etap, jaki nastąpił po II wojnie światowej. Wielu zachodnich myślicieli z nadzieją patrzyło na naszą część Europy, wychodząc z założenia, że doświadczenie komunizmu ma podobnie graniczny charakter, co doświadczenie Rewolucji Francuskiej. Spodziewano się więc, że z naszej części Europy popłyną w świat nowe lub odnowione idee, których znaczenie podkreśliło półwieczne zmaganie z komunizmem.

Wbrew jednak znaczeniu tej wielkiej zmiany, jaka nastąpiła po 1989 roku, z trudem jedynie można doszukiwać się nowych idei, które zaistniały w byłej NRD, w Polsce, na Węgrzech, w Czechach, czy na Słowacji, nie mówiąc już o państwach bałtyckich, wcielonych wcześniej do Związku Radzieckiego. Europa Środkowo-Wschodnia objawiła zadziwiającą jałowość intelektualną.

Tak więc nadzieje wielu zachodnich myślicieli okazały się płonne. Społeczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej zakończyły przygodę z marksistowską dialektyką z przetrąconymi kręgosłupami, z ogromnymi kompleksami, z poczuciem własnej niewielkiej wartości. W sytuacji, gdy niemal każdy produkt wytworzony na Zachodzie wydawał się o niebo lepszy od jego wschodnioeuropejskiego odpowiednika, gdy zachodnie waluty były absurdalnie drogie dla mieszkańców krajów demokracji ludowej, przekonanie o własnej marności, o marności środkowo-wschodnich społeczeństw staje się łatwo zrozumiałe. Przepaść ekonomiczna miała także charakter cywilizacyjny. Rafał Matyja pisał o cy­wilizacji komunizmu[3], wcześniej Mirosław Dzielski zwracał uwagę, że najgroźniejsze w powojennej Polsce były właśnie przemiany cywilizacyjne: cofanie się cywilizacji łacińskiej na rzecz cywilizacji turańskiej[4] – stosując określenia Feliksa Konecznego[5]. Co więcej, kompleksy środkowego Europejczyka były wzmacniane rzadko maskowanym poczuciem wyższości człowieka Zachodu, okazywanej zarówno w trakcie realizacji zasad realnego socjalizmu, jak i po upadku komunizmu.

Tymczasem na polskim przykładzie bardzo dobrze widać, jak wielkie spustoszenie poczyniły II wojna światowa oraz komunizm. Polacy z pełnego wigoru i godności, ambitnego narodu, stali się w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku społeczeństwem o mocno rozluźnionych więzach, niepewnym własnej wartości, nieznającym fundamentów własnej kultury, nieceniącym własnej przeszłości. Ten brak pewności siebie, kłopot z zakorzenieniem własnej osoby, ale także własnej wspólnoty lokalnej czy narodowej w szerszej kulturze i w głębszym dziedzictwie – zaowocowały kompleksami, które obezwładniały niezależne myślenie i działanie. Zaowocowały powszechną imitacją wszystkiego, co wydawało się zachodnie[6]. Polskie „elity” zadowoliły się hasłem przeniesienia do Polski demokracji i wolnego rynku, po to, żeby odtąd wszystko było coraz bardziej takie, jak na Zachodzie. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku bardzo często z ust polityków, publicystów, artystów, można było usłyszeć argument, że trzeba robić to i to, bo tak jest na Zachodzie. Z dzisiejszej perspektywy widać, jak bardzo powierzchowna była ówczesna znajomość „Zachodu”, tak jakby rozwiązania spotykane we Francji były takie same, jak w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Stanach Zjednoczonych, Irlandii czy Nowej Zelandii. Hasło „transformacji” – przekształcenia gospodarki centralnie planowanej w ekonomię wolnorynkową i systemu monopartyjnego w demokratyczny – miało właśnie odtwórczy i mało ambitny charakter. Ci, którzy jedynie transformują, nie są w stanie zakreślić żadnego śmiałego planu, nie są w stanie stworzyć żadnej ważnej idei, skoro ich jedynym marzeniem jest „żeby było wreszcie tak, jak na Zachodzie”. Aż dziwne, że niewielu osobom w ostatnim dwudziestoleciu cisnęło się na usta pytanie: to znaczy jak?

Gdy do tego sceptycyzmu wobec własnych możliwości, dodamy częste w latach dziewięćdziesiątych odbrązawianie przeszłości, koncentrowanie się w polskiej najnowszej historii na przykładach działań nikczemnych lub wręcz zbrodniczych, bez pokazywania szerszego kontekstu i porównania zachowań poszczególnych osób i narodów w zbliżonych sytuacjach – wyjdzie nam z tego pokolenie, które przestało być wychowywane przez szkołę, pokolenie, dla którego często szkoła stała się miejscem degeneracji, a już zupełnie z funkcji wychowawczej abdykował uniwersytet i wyższe uczelnie. To wielka szkoda, bo przecież uniwersytety były powoływane do życia po to, by kształcić elitę państwa, by kształtować pełnowartościowych obywateli, którzy wezmą na siebie współodpowiedzialność za losy Rzeczypospolitej. Taka idea przyświecała Akademii Krakowskiej czy Akademii Wileńskiej. Współczesny uniwersytet z rzadka jedynie zajmuje się sferą wychowania obywatelskiego czy patriotycznego. W ten sposób utrudnia swoim absolwentom poznanie prawdziwego smaku wolności, które zdaniem nie tylko tradycjonalistycznych myślicieli, ale także klasycznych liberałów, wiąże się z wzięciem na siebie odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale także za najbliższych i za wspólnotę polityczną. Jak pisał J. S. Mill w swoim słynnym manifeście wolnościowym: „W wielu wypadkach, choć jednostki nie załatwią, przeciętnie biorąc, danej sprawy tak dobrze, jak urzędnicy państwowi, niemniej jest pożądane przekazanie tej sprawy do zrobienia im, a nie rządowi w interesie ich własnego wychowania umysłowego – w celu wzmocnienia ich zdolności działania, wyćwiczenia ich sądu i zapoznania ich ze sprawami, które im się pozostawia (…). Nie będę w tym miejscu rozwodzić się nad znaczeniem tych rzeczy dla wychowania narodowego; są one w istocie szkoleniem obywateli, praktyczną częścią politycznego wychowania wolnych ludzi, która wyrywa ich z ciasnego kręgu osobistego i rodzinnego egoizmu i usposabia do zrozumienia wspólnych interesów oraz prowadzenia wspólnych spraw – przyzwyczajając ich do działania ze społecznych lub na wpół społecznych motywów i stawiania sobie celów, które ludzi łączą, a nie dzielą. Bez tych nawyków i uzdolnień nie da się wprowadzić ani zachować wolnościowego ustroju, (…)”[7]. Zbyt rzadko w ostatnim dwudziestoleciu szkoły i uniwersytety próbowały wyrywać swoich podopiecznych z „ciasnego kręgu osobistego i rodzinnego egoizmu”, zbyt rzadko były w stanie pokazać, czym różni się egoistyczna jednostka od wolnego obywatela. Porażka na polu wychowawczym lat dziewięćdziesiątych doprowadziła do sytuacji, w której wielu młodych ludzi zaczęło sobie zadawać poważnie pytanie: „Czy warto być Polakiem?”, pytanie które brzmiało absurdalnie w uszach starszego pokolenia. I wcale nierzadkie były przypadki, że znane dziś z mediów młode osoby, publicznie i na poważnie prosiły o wskazanie choć jednej rzeczy pozytywnej, która łączy się z polskością[8].

Tak głęboko zakompleksione społeczeństwa, a co gorsze, elity tych społeczeństw, nie były w stanie wydać żadnej oryginalnej myśli. Tu tkwią w moim przekonaniu źródła nie tylko braku nowych idei, jakie z naszej części Europy mogłyby promieniować, ale także ogólnej słabości polskiej nauki i kultury. Dodajmy, że tutaj należy także doszukiwać się przyczyn słabości naszego państwa.

Gdy przychodzi nam jednak z perspektywy dwudziestu lat zastanowić się nad stanem polskiego państwa, to bardzo łatwo możemy ulec dwóm skrajnościom. Z jednej strony możliwy jest opis pesymistyczny, wskazujący na liczne porażki i słabości. Wszak ze złym funkcjonowaniem poszczególnych jego elementów spotykamy się niemal na co dzień. Z drugiej strony jednak dwudziestoletnia perspektywa pozwala także na inny radykalizm – przesadnie optymistyczny. Wszak państwo polskie po dwudziestu latach jest wciąż demokracją o gospodarce wolnorynkowej, zakorzenioną w strukturach NATO i UE.

Spróbujmy ominąć oba te niebezpieczeństwa i za pomocą idei racji stanu, w sposób wyważony spojrzeć na kondycję naszego państwa. Do najważniejszych osiągnięć zaliczyć należy po pierwsze fakt, że po 1989 roku udało się odtworzyć suwerenne państwo polskie, posiadające władze uznawane zarówno przez obywateli, jak i na arenie międzynarodowej. Państwo posiadające własne instytucje. Tak więc samo istnienie niepodległego państwa polskiego jest bezsprzecznie wielką wartością. Po drugie, udało się stworzyć państwo z demokratycznym systemem politycznym, w którym możliwa jest zmiana władzy przeprowadzona w sposób pokojowy. Po trzecie, udało się stworzyć państwo o gospodarce wolnorynkowej, której podstawę stanowi własność prywatna. Głównie dzięki tym przekształceniom, a także olbrzymiej przedsiębiorczości Polaków, udało się dokonać skoku cywilizacyjnego, a nawet odwrócić częściowo negatywne trendy cofania się cywilizacji łacińskiej. Nie jest już tak łatwo zadziwić Polaków podróżujących po świecie zachodnim, gdy tymczasem do roku 1989 istniała cała masa anegdot związanych z zagubieniem obywateli PRL we współczesnym świecie. Po czwarte, za wielki sukces należy uznać ponowne zakorzenienie Polski w zachodnich strukturach, przede wszystkim w NATO oraz w Unii Europejskiej. Po wstąpieniu do tych dwóch międzynarodowych organizacji, Polska stała się innym państwem, to znaczy zaczęła w nowy sposób być postrzegana zarówno przez „starszych” członków tych organizacji, jak również przez inne państwa. Po piąte, Polakom i państwu polskiemu udało się okrzepnąć, a nawet zacząć prowadzić bardziej ambitną politykę w niektórych obszarach (np. wybrane aspekty polityki zagranicznej, stworzenie specjalistycznych jednostek wojskowych mogących podjąć się najtrudniejszych zadań). Wreszcie udało się osiągnąć rzecz niezwykłą – dobre, albo nawet bliskie, bo sojusznicze stosunki z niemal wszystkimi polskimi sąsiadami, za wyjątkiem graniczącej z Polską od północy Rosji. Ułożenie stosunków dobrosąsiedzkich jest tym bardziej znaczące, gdy przypomnimy sobie, że II Rzeczpospolita miała złe lub bardzo złe stosunki z niemal wszystkimi swoimi sąsiadami, a II wojna światowa i okres komunizmu dodatkowo wzmocniły te antagonizmy. Są to wszystko olbrzymie osiągnięcia, choć zarysowane skrótowo. Różnica między współczesną Rzeczpospolitą Polską a Polską Rzeczpospolitą Ludową jest niemal w każdej dziedzinie ogromna, są to nie tylko dwa odmienne państwa, ale wręcz dwa odmienne światy. Co nie znaczy, że w obecnej Polsce nie można spotkać wcale licznych śladów PRL. Na szczęście są to – dolegliwe wprawdzie – ale jednak tylko pozostałości.

Co w takim razie nie udało się? I tutaj niestety lista jest także długa. Zacznijmy od kwestii świadomościowych, moim zdaniem kluczowych z perspektywy minionych dwudziestu lat. Polacy dopiero ostatnimi czasy zaczynają w siebie wierzyć i nieśmiało myśleć o sobie w kategorii wspólnoty. To samo dotyczy elit dziennikarskich, politycznych, nauczycielskich, akademickich, artystycznych, wśród których wciąż mocno pokutuje przekonanie, że wszystko, co pochodzi z Zachodu, jest lepsze. Tutaj szczególnie wyraźne są kompleksy, rekompensowane niechęcią do wszystkiego, co polskie. Jest to o tyle ważne, że nie tylko znakomicie utrudnia budowanie sprawnych, sprawiedliwych instytucji, ale także mocno przeszkadza w trudnej pracy docierania do świadomości elit i społeczeństw innych państw z informacją, że Polska jest ważnym podmiotem w Europie, a polska kultura, polskie aspiracje, polskie idee, powinny być traktowane poważnie.

Po drugie, nie udało się zbudować sprawnego, sprawiedliwego państwa, którego obywatele nie mieliby poczucia, że są jedynie dodatkiem do urzędników. Przez dwadzieścia lat nie powiodło się stworzenie sprawnego ustroju politycznego. Szczególnie rzuca się tu w oczy słabość władzy wykonawczej i w ogóle słabość struktur państwa, w zderzeniu ze światem partykularnych interesów, światem przestępczości zorganizowanej, światem obcych wpływów. Słabość dotyczy niemal każdej dziedziny funkcjonowania państwa, wymieńmy tylko przykładowo zły system podatkowy, złą infrastrukturę, źle funkcjonującą służbę zdrowia, zły system sprawiedliwości, zły stan armii, brak obrony terytorialnej, istnienie wielu monopoli, zamykanie dostępu do wielu zawodów, słabość polskiej dyplomacji.

Po trzecie – co łączy się z dwoma poprzednimi elementami – nie udało się pogodzić Polaków nie tylko ze sobą, ale także z własnym państwem. Podział „my – oni” wciąż zachowuje swoją aktualność. Polacy nadal nie traktują państwa jako kluczowego elementu spajającego zbiorowy wysiłek. Oszukiwanie państwa (np. wyłudzanie rent, czy zwolnień lekarskich) nie jest traktowane w wielu przypadkach jako coś nagannego. W latach osiemdziesiątych w harcerskim, krakowskim piśmie „Czuwajmy” można było przeczytać poruszający artykuł o II RP zatytułowany „Kochaliśmy to państwo”– czy my dziś możemy tak powiedzieć o III RP? Wprawdzie coraz bardziej, choć wciąż nieśmiało, zaczynamy doceniać polskość, ideę polskości, polską kulturę, krajobrazy, polski „styl życia”, ale do państwa nie jesteśmy przywiązani…

Po czwarte, mimo rosnącej roli Polski, po dwudziestu latach niepodległości, nasze państwo wciąż nie jest traktowane jako partner równorzędny z państwami Europy Zachodniej, nie wspominając o Stanach Zjednoczonych czy Rosji. Mówiąc językiem „Teologii politycznej”[9], Polska odzyskując formalną suwerenność, nie wybiła się jeszcze na podmiotowość, nie traktuje siebie, ani nie jest traktowana w podmiotowy sposób. Nie udało się w znaczący sposób zmienić negatywnych opinii dotyczących Polski i Polaków, zarówno wśród społeczeństw, jak i wśród elit politycznych czy kulturalnych poszczególnych krajów.

Po piąte, w porównaniu z II RP rzuca się w oczy słabość intelektualna współczesnej Polski. Brak pewności siebie, brak wiary we własną kulturę i własne osiągnięcia – sparaliżowały śmielsze pomysły. Stąd nadzieje, że po 1989 roku pojawią się nowe idee płynące na przykład z Polski, okazały się płonne. Bo kto miał być ich twórcą, kto je miał promować? Zakompleksieni artyści, pisarze, reżyserzy, elity, które stać jedynie na kopiowanie?

W języku zawarte są ważne informacje, wskazujące na istotne dla danej wspólnoty doświadczenia i pojęcia, chociaż podlega on ciągłym zmianom, tak jak ciągłym zmianom podlega życie poszczególnych jednostek i wspólnot. Dlatego – przy wszystkich powyższych zastrzeżeniach – warto zastanowić się nad faktem, że pojęcie racji stanu zachowało swoją żywotność właśnie w języku polskim. I to mimo zmian znaczeniowych, jakie możemy zaobserwować nie tylko w słowie „stan”, ale także w znaczeniu słowa „państwo”. Jak sądzę, warto skorzystać z tej wyjątkowej możliwości nazwania dbałości o przetrwanie państwa i jego rozwój właśnie starodawnym, klasycznym już pojęciem racji stanu. W Polsce pojęcie to weszło do języka dopiero w drugiej połowie XIX wieku i wówczas zostało zaadoptowane do naszej tradycji myślenia o państwie. W polskim rozumieniu racja stanu ma niewiele wspólnego z cynizmem zaszczepionym polityce przez Machiavellego (mniejsza o to czy świadomie, czy też nieświadomie), z „realistycznym” pogodzeniem się, że w sferze polityki, a szczególnie w polityce zagranicznej, liczy się tylko siła. Polskie oswojenie pojęcia racji stanu nastąpiło w oparciu o z gruntu republikańską ideę dbałości o własne państwo, słowem o dobro wspólne. W Polsce racją stanu mają kierować się nie tylko przywódcy, ale wszyscy obywatele. Działanie w myśl jej zasad nie oznacza wcale postępowania niemoralnego czy zbrodniczego. W tym sensie inaczej niż w wielu zachodnich państwach, w Polsce racja stanu nie tylko zachowuje swoją aktualność, ale może pomóc w procesie godzenia Polaków z własnym państwem, wskazuje bowiem, że jego posiadanie i rozwój są czymś istotnym.

Po upływie 20 lat warto sobie uświadomić, że polskie doświadczenie wymaga dogłębnego przemyślenia i może stanowić ważny punkt odniesienia. Aż prosi się, aby dominującą narracją przyswojoną najpierw przez Polaków, a następnie przez zagranicę, była wypływająca z ostatnich wieków siła duchowa narodu, dla którego wolność stanowiła najważniejszą ideę. Wolność rozumiana w sposób republikański, łączący indywidualną niezależność z troską o dobro wspólne, lokalne i narodowe. Istnieje konieczność pojawienia się doktryny państwowej i uświadomienia Polakom, że naszym najważniejszym celem jest odbudowa naszego Państwa. Że silne, sprawiedliwe i wolnościowe państwo po pierwsze jest wielkim zadaniem dla naszego pokolenia, po drugie może wnieść coś istotnego do współczesnej Europy, a po trzecie stanowi fundament realizacji jednostkowych celów.

 

Tekst ukazał się w książce Rzeczpospolita 1989-2009. Zwykłe państwo Polaków? (Kraków 2009, pod red. Jacka Kloczkowskiego)



[1]     J. Mieroszewski, Finał klasycznej Europy, red. R. Habielski, Wydawnictwo UMCS, Lublin 1997, s. 244.

[2]     F. Meinecke, Machiavellism. The Doctrine of Raison d’Etat and Its Place in Modern History, przeł. D. Scott, London 1957, s. 1.

[3]     R. Matyja, Myśl polska wobec cywilizacji komunizmu, [w:] Antykomunizm po komunizmie, red. J. Kloczkowski, OMP, Kraków 2000, s. 169-171.

[4]     M. Dzielski, Szkice o polityce polskiej, [w:] M. Dzielski, Bóg, wolność, własność, red. M. Kuniński, OMP, Centrum im. Adama Smitha, Księgarnia Akademicka, Kraków 2001, s. 176 i n.

[5]     F. Koneczny, O wielości cywilizacji, Gebethner i Wolff, Kraków 1935, s. 152-161, 265 i n.

[6]     R. Legutko, Czasy wielkiej imitacji, Wydawnictwo Arcana, Kraków 1998, s. 5-7, 11-22.

[7]     J. S. Mill, O wolności, przeł. A. Kurlandzka, PWN, Warszawa 1959, s. 279-281.

[8]     Por. Czy warto być Polakiem, „Pressje”, Teka trzecia Klubu Jagiellońskiego, 2002/2003.

[9]     M. Cichocki, Szkice z polskiej podmiotowości; D. Gawin, Przekleństwo 1709 roku. Czy Polacy mogą wybić się na podmiotowość?, [w:] „Teologia polityczna. Rocznik Filozoficzny”, nr 5, lato 2009/jesień 2010.



Arkady Rzegocki - Politolog, wykłada na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek zarządu Ośrodka Myśli Politycznej, redaktor naczelny pisma Klubu Jagiellońskiego „Pressje”. Opublikował m.in. "Racja stanu a polska tradycja myślenia o polityce" (2008), "Wolność i sumienie" (2004). Redaktor wyborów pism T. B. Macaulaya ("O makiawelizmie, rewolucjach i postępie", 1999), Stanisława Tarnowskiego ("Z doświadczeń i rozmyślań", 2000), Juliana Klaczki ("Dwaj kanclerze", 2009) i lorda Actona ("W stronę wolności", 2006), a także prac zbiorowych "Państwo jako wyzwanie" (2000) i "Narody i historia" (2000), współautor kilku wydanych przez OMP książek, m.in. "Rzeczpospolita 1989-2009. Zwykłe państwo Polaków?" (2009), "Władza w polskiej tradycji politycznej. Idee i praktyka" (2010).

Wyświetl PDF