Solidarność a polska tradycja insurekcyjna


Tekst z wydanej przez OMP pracy zbiorowej Polska Solidarności. Kontrowersje, oblicza, interpretacje, Kraków 2011

 

Zwyczajne powstania

Polskie tradycje „wybijania się na niepodległość” to przede wszystkim dzieje walk zbrojnych – powstań, buntów, różnie pojmowanych rewolucji. Jednakowoż w poprzednich stuleciach myślenie insurekcyjne, a więc gotowość do sięgnięcia po metody walki zbrojnej w celu zrzucenia jarzma niewoli, nie było bynajmniej nadzwyczajną specyfiką Polaków w skali Europy czy świata.

W wieku XIX i w pierwszych dekadach XX walka z bronią w ręku była nieodłącznym elementem myślenia o zmianie istniejących porządków, granic, władzy. Gdybyśmy policzyli różnego rodzaju powstania oraz bunty zbrojne, jakie miały miejsce w Europie od Kongresu wiedeńskiego do zakończenia I wojny światowej, a więc w ciągu stulecia od 1815 do 1918 roku, okazałoby się, że jest ich – skromnie licząc te najbardziej istotne w skali europejskich subregionów – kilkadziesiąt. Wystarczy policzyć różnej skali powstania, rewolucje, uwzględniając nie tylko dziewiętnastowieczną Francję, walki z epoki Wiosny Ludów, powstanie węgierskie, ale też wiele powstań różnych narodów bałkańskich czy powstanie wielkanocne w Irlandii w 1916 roku.

To, co Polaków wyróżniało na tle wielu narodów europejskich, to nieustępliwość w dobijaniu się o własną wolność. To, że z pokolenia na pokolenie dziedziczyli ową gotowość do walki zbrojnej o niepodległość, uczyniło z nich ów „naród rewolucyjny”. Praktycznie każdemu pokoleniu Europejczyków Polacy przypominali o tym, że mają prawo do własnego państwa. To z kolei stwarzało im trwałe miejsce w myśleniu elit krajów europejskich. Czyniło z nich sprzymierzeńców dla wszystkich tych, którzy chcieli obalenia dotychczasowego, ukształtowanego po 1815 roku europejskiego status quo. Nikogo nie dziwił zbrojny charakter tych powstań. I nie ich porażki kształtowały sposób postrzegania Polaków w Europie – podziw budziła nieustępliwość w dążeniu do wolności. To wciąż był ów dziedziczny polski zaraźliwy duch wolności, na który w Prusach utyskiwano wobec szwedzkiego lekarza Svena Jonasa Stillego już w 1831 roku.[1]

 

Tradycja insurekcyjna

Tradycja to według słownikowej definicji „zasady postępowania, obyczaje, poglądy, wiadomości przechodzące z pokolenia na pokolenie”[2]. Myślenie w kategoriach insurekcyjnych w gruncie rzeczy oznacza gotowość do udziału w zbrojnym powstaniu ukierunkowanym na odzyskanie niepodległości. Potencjalną gotowość. Nigdy nie oznaczało chęci, aby podejmować walkę zbrojną jako nonsensowny cel sam w sobie. Celem insurekcji zawsze była niepodległość, wolność, a walka zbrojna to jedynie narzędzie osiągania tych celów, brane pod uwagę. To przecież nie obłąkańcza chęć umierania stawała się hasłem do zrywów w walce. Wbrew wielu niedouczonym publicystom nie na tym polegały przecież polskie powstania. To raczej drzemiąca w Polakach gotowość do przyłączenia się do buntu, sięgnięcia po broń w konkretnych okolicznościach, kiedy szans na inne rozwiązania już nie ma, gotowość do odpowiedzi walką na przemoc, konstytuowała mentalność narodową Polaków.

Polskie powstania nie wybuchały w chwilach przypadkowych, nie były też dziełem szaleńców. Wybuchały w konkretnych, z reguły przez dłuższy czas dojrzewających sytuacjach, związanych z okolicznościami wewnętrznymi, względnie wzajemnym nawarstwieniem się okoliczności wewnętrznych i międzynarodowych. Tak było w XIX wieku, tak było też w roku 1944.

A więc tradycje insurekcyjne oznaczały dziedziczenie owej gotowości do walki o wolność i niepodległość z pokolenia na pokolenie. 

Powtórzmy raz jeszcze: insurekcja była jedynie środkiem do celów, jakimi były właśnie wolność i niepodległość. Jeżeli te cele mogły być przybliżane bez konieczności walk zbrojnych – powstań nie wywoływano. Przywiązanie do tradycji insurekcyjnych bynajmniej nie zagradzało drogi do osiągania ich innymi metodami. Owszem, stawiało po drugiej stronie barykady tych, którzy głosili lojalizm wobec tyranów: zdrajców, sprzedawczyków, kolaborantów. Ale tam, gdzie realnie można było osiągnąć coś metodami pokojowymi, tam nawet pokolenia na wskroś insurekcyjne nie organizowały przecież powstania.

Przykładem są ostatnie dekady zaboru austriackiego. Przecież mimo żywych tradycji powstań antyaustriackich, w dobie autonomii galicyjskiej i pełnej polonizacji Galicji po 1867 roku nie wybuchło tam ani jedno wymierzone w Habsburgów powstanie. Bo po co, skoro cele narodowe udawało się osiągać innymi metodami? Czy galicyjscy Polacy zatracili przywiązanie do tradycji insurekcyjnych? Bynajmniej. 

Obiecany w orędziu prezydenta Wilsona swobodny dostęp do morza dało się osiągnąć na drodze decyzji dyplomatycznych, traktatowych. Dlatego w epoce powstań śląskich, wielkopolskiego, sejneńskiego, walk powstańczych samoobrony wileńskiej i zbrojnych walk o Lwów nikt nawet nie myślał o wywoływaniu czegoś na kształt „powstania pomorskiego” – bo Pomorze po prostu udało się uzyskać innymi metodami.

Kilkadziesiąt lat później, mimo zmieniającego się świata, tradycje insurekcyjne i dziedziczone z pokolenia na pokolenie „marzenie o wolności” wciąż były obecne w mentalności Polaków. W latach „Solidarności” przekonanie o tym, że istnieje problem potencjalnej gotowości Polaków do udziału w zbiorowym buncie, w tym także w walkach zbrojnych, było ważnym czynnikiem, moim zdaniem silnie oddziałującym na okoliczności podejmowania decyzji przez władze PRL, ale też przez ZSRR.

 

Trauma klęski - etos bohaterstwa

Klęski powstań i represje po ich zakończeniu były traumą dla powstańczych pokoleń. „Klęska roznieconych nadziei, żałoba tysięcy rodzin, świadomość własnej niemocy, widok wroga naigrawającego się z pokonanego narodu – stan ten (…) budził nastroje rozpaczy” – pisał o czasie po upadku powstania styczniowego Stefan Kieniewicz[3]. Jednak my mamy już dzisiaj o wiele szerszą, bo wielopokoleniową perspektywę. Wiemy, że na walce i poświęceniu kolejnych generacji, na rosnącej legendzie powstańczej, wyrastały następne, które wcześniej lub później sięgały po broń w walce o niepodległość. Z myśleniem poklęskowym mamy do czynienia w pokoleniu, które bezpośrednio przeżyło klęskę powstania. Jednak trauma doświadczonych klęską nie była w stanie złożyć do grobu od razu budzącej się do życia powstańczej legendy. Pamięć heroiczna nie znikła: pielęgnowała ją emigracja, skupieni we Lwowie weterani. Władysław Bartoszewski pisał, że „w pierwszych pokoleniach postyczniowych (…) problematyka skutków społecznych, gospodarczych, psychologicznych, a nade wszystko ideowych tamtych walk o niepodległość obecna była na co dzień na kartach najlepszych dzieł literatury i w życiu tysięcy świadomych polskich rodzin”[4]. Sam Kieniewicz nie przypadkiem przypominał jak przed I wojną światową, „ożywa znowu w Pamięci zbiorowej wspomnienie 63 roku”. W końcu to spadkobiercy powstańczej legendy 1863 roku, z Piłsudskim na czele, sięgnęli po broń, aby w końcu tę wolną Polskę wywalczyć. Sukces tych działań, w 1914 roku wydawałoby się beznadziejnych, wychował nowe pokolenie, które w tragicznych okolicznościach II wojny światowej podejmowało walkę, bo wiedziało, że aby zwyciężyć trzeba tę walkę podjąć.

Mimo że w latach II wojny światowej i po jej zakończeniu nasza walka o niepodległość znowu została skazana na porażkę, to bohaterstwo i nieustępliwość były inkubatorem marzeń o wolności dalszych pokoleń Polaków. Klęska Powstania Warszawskiego i oporu zbrojnego po wojnie była znowu traumą dla tego powstańczego pokolenia. Ale na odwołaniach do etosu Armii Krajowej i walk niepodległościowych wyrastały nowe pokolenia Polaków niegodzących się na dominację bezprawia i moskiewską zależność. Powstanie Warszawskie stało się punktem odniesienia dla przyszłych buntowniczych pokoleń. Konspiracja młodzieżowa epoki stalinizmu to ci, którzy zbyt młodzi byli na walkę zbrojną w czasie wojny. Rok 1956 (i mam tu na myśli nie tylko Poznań, ale setki miejscowości, w których narastało i w różnych formach przejawiało się coś na kształt gorączki wolności, związanej z nadzieją na niepodległość, a nie jedynie na wymianę Bieruta na Gomułkę) to w znacznym stopniu młodzi ludzie, którzy właśnie wchodzili w dorosłe życie, a w latach instalowania w Polsce komunizmu byli jeszcze dziećmi.

W kolejnych dekadach pojawiały się nowe pokolenia, dla których PRL była już światem zastanym. Dla znakomitej części z nich legenda walk powstańczych z XIX i XX wieku była jednym z zasadniczych punktów odniesienia dla myślenia o miejscu Polski w świecie i w dziejach.

 

Zalety buntowniczych tradycji

W 1980 roku udało się falę strajków zakończyć porozumieniami sierpniowymi. Zgodę władz na NSZZ Solidarność i poszerzenie zakresu wolności wymusiło nie tylko to, co już miało miejsce, ale przede wszystkim świadomość, że za chwilę władza może znaleźć się w jeszcze trudniejszym położeniu. Było to sukcesem osiągniętym bez przelewu krwi nie dlatego przecież, że władze PRL nagle zmieniły swoją naturę. Po prostu bały się zastosować rozwiązania siłowe. Przecież wiedziały z jakim społeczeństwem mają do czynienia. Świadomość zakorzenionych tradycji buntów i insurekcji stwarzała daleko idący nacisk psychologiczny na reprezentantów narzuconego reżimu. Obawa, że może być gorzej zmuszała do ustępstw.

Kiedy w okresie fali strajkowej na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR 18 sierpnia 1980 roku Stanisław Kania mówił o rozważanych pomysłach „kroków represyjnych wobec elementów antysocjalistycznych, agresywnych”, zaznaczał, że „trzeba mieć świadomość istniejącej sytuacji w Gdańsku. Oceniamy, że nie mamy żadnych szans, jeśliby doszło do starcia”[5]. Stwierdzenie o tym, że nie da się tak po prostu wyizolować ze społeczeństwa grupy najaktywniejszych przeciwników władzy, także było rezultatem przekonania o powszechności protestu, obawy, że użycie siły w takiej sytuacji doprowadzi do otwartego buntu, rewolucji, powstania. Niedługo potem na posiedzeniu Biura Politycznego 29 sierpnia 1980 roku ówczesny minister obrony narodowej Wojciech Jaruzelski mówił o tym, że „rozlanie się fali strajkowej po całym kraju, to tylko kwestia czasu”. Wyraził zarazem opinię, że stanu wojennego wprowadzić nie można, „bo jak egzekwować rygory, kiedy stanie cały kraj”[6].

Na pół roku przed wprowadzeniem stanu wojennego CIA oceniało, że Sowieci w razie inwazji na Polskę musieliby się liczyć m.in. z wysokimi stratami w ludziach, wieloletnią okupacją połączoną ze zwalczaniem ruchu oporu i z koniecznością izolowania niepewnej polskiej armii[7]. Ta amerykańska ocena stanu świadomości sowieckich decydentów znajdowała potwierdzenie w wielokrotnych odmowach, jakie Jaruzelski słyszał na prośby o inwazję, aby to sowieckimi rękami zdusić Solidarność i uśmierzyć polską rewoltę.

To owe tradycje, w ostatnich dekadach uosabiane przez Powstanie Warszawskie, powojenny opór zbrojny, walki zbrojne w Poznaniu w 1956 roku czy nawet palenie komitetów partii w 1970 i 1976 roku, stawały się bardzo ważnym sojusznikiem zbuntowanego społeczeństwa. Choć niewidzialnym, to wyraźnie uwzględnianym w strategii politycznej przeciwnika. Władza doskonale rozumiała, że ma do czynienia z narodem skorym do buntu. Obawiano się rozwiązania siłowego, bo obawiano się niekontrolowanej reakcji na przemoc, wybuchu otwartego buntu, że w wypadku masowych protestów w całym kraju „gwałt będzie się gwałtem odciskał”. Polską mentalność komuniści traktowali jako zagrożenie dla władzy. 

Sytuacja, w której zakładane cele udaje się osiągnąć innymi metodami, bynajmniej nie przekreśla owej potencjalnej gotowości insurekcyjnej ani przywiązania do owych tradycji insurekcyjnych. Wymuszona na władzach PRL zgoda na Solidarność nie tylko nie kontrastowała z tradycjami  insurekcyjnymi, ale wręcz w pewnym sensie była ich rezultatem.

 

Wychowanie insurekcyjne

Należy pamiętać, że ówczesne społeczeństwo było mocno osadzone w tradycjach insurekcyjnych właśnie. Temu wbrew pozorom w latach 70. i 80. sprzyjała nawet edukacja w PRL-owskich szkołach. Komuniści w gruncie rzeczy nie zwalczali polskich tradycji insurekcyjnych. Sami ich potrzebowali dla budowy propagandowego mitu. Toteż PRL tradycji insurekcyjnych jako takich nie zwalczała – chciała je przede wszystkim zawłaszczyć.

Przecież mit o nieustępliwej walce zbrojnej komunistów „z okupantem”, od początku, od pierwszych chwil wojny, był podstawą narodowowyzwoleńczego mitu komunistów i uzasadnieniem ich predestynacji do objęcia władzy i przewodzenia Narodowi. Próbowali lansować wizje, w których od pierwszych minut II wojny światowej to komuniści dzierżyli sztandar oporu. Stąd celebracja Mariana Buczka, Franciszka Zubrzyckiego i całej reszty „bohaterów czynu zbrojnego PPR”. Podważanie, obśmianie sensu walki zbrojnej jako takiej, byłoby zabójcze dla ich własnej propagandy. Nawet Powstanie Warszawskie nie było atakowane. Łaskawie doceniano bohaterstwo żołnierzy, ale starano się ich oddzielić od „reakcyjnego dowództwa”. Podkreślane poświęcenie zwykłych powstańców, z zawsze wysuwanym na pierwszy plan udziałem Armii Ludowej (oczywiście przy użyciu propagandowego filtra), miało być cynicznie i „zbrodniczo” wykorzystane przez „londyńskich politykierów”. Nie przypadkiem tony papieru zadrukowywano tekstami o tym, jak bardzo Armia Czerwona pomóc chciała i jak bardzo tragiczne dla niej było, że nie mogła.

Pochwała walki zbrojnej o niepodległość (z reguły używano łatwiejszej do strawienia przez komunistów formuły „o wyzwolenie narodowe i społeczne”) zajmowała więc centralną część propagandy PRL. W takiej sytuacji komuniści siebie wysuwali na pierwszy plan tej walki, jako tych, którzy dopiero pociągnęli innych przykładem. Nie przypadkiem szło to w parze ze stale podtrzymywaną tezą o niechęci AK do czynnej walki z okupantem („AK stała z bronią u nogi”).

Również wcześniejsze tradycje powstańcze przeinterpretowali w duchu marksistowskiej historiografii na tradycje walk „o wyzwolenie narodowe i społeczne”. Oczywiście „reakcyjne” Legiony i Piłsudski to wciąż były tematy dla PRL-owskiej oświaty aż nazbyt kontrowersyjne. Jednak insurekcja kościuszkowska, powstania dziewiętnastowieczne czy walki o łączność z Macierzą przedstawiano nierzadko jako ciąg tradycji wieńczonej właśnie przez komunistów.

Na szczęście często robiono to dosyć prymitywnymi metodami. Nierzadko miało to posmak ahistorycznych gadżetów. Kościuszko jako patron „berlingowców” i polsko-sowieckiego „braterstwa broni”, hasło „żywią i bronią” jako nawiązanie do sojuszu robotniczo-chłopskiego czy orzeł bez korony i hasło „Za Wolność Waszą i Naszą” z dziewiętnastowiecznych sztandarów w roli podkładu pod rewolucję bolszewicką i „przyjaźń polsko-radziecką” – to wszystko było tłoczone do historycznej świadomości bez specjalnego przejmowania się rzeczywistą rolą komunistów w historii. Na podobnej zasadzie państwowo-komunistyczne odznaczenia dla powstańców śląskich i wielkopolskich z symbolizującymi władzę komunistów inicjałami „KRN” i „PRL” miały podkreślać przywiązanie komunistów do polskich ziem zachodnich, choć w rzeczywistości KPP jeszcze w latach 30. żądała zwrotu Górnego Śląska i Pomorza Niemcom, określając ich posiadanie jako przejaw „polskiego imperializmu”.

Tak naprawdę władcy PRL nie mieli szans, aby to skutecznie wyegzekwować. Przy bliższym oglądzie powstania narodowe musiały przypominać o potrzebie wolności i rzeczywistej niepodległości. Pomijając niektóre naciągane interpretacje, na tle stosunku do tradycji insurekcyjnych jako takich nie było zasadniczo sporu wychowawczego między rodziną i Kościołem a komunistycznym państwem. W ten sposób społeczeństwo, w tym dzieci i młodzież, w sposób jednoznaczny były wychowywane w duchu podziwu dla Legionów Dąbrowskiego, legendy Kościuszki i ks. Józefa, zrywów narodowych 1830-1831, 1846, 1848, 1863.

Te często prymitywne dodatki „postępowych interpretacji” można łatwo było przetrawić lub odrzucić. W podręcznikach lat 70. i 80. mieliśmy dzięki temu spokojną edukację ku czci przynajmniej części z powstańców. To był podziw i szacunek dla większości tych samych zrywów narodowych, na których walce wychowywało się pokolenie młodzieży II Rzeczypospolitej. Tyle tylko, że na Powstaniu Styczniowym oraz na powstaniach śląskich i wielkopolskim się kończyło. Ale legendy Legionów i Piłsudskiego PRL nie miała szans zabić. Wciąż była ona żywa. Przecież w sile wieku było jeszcze pokolenie ukształtowane w niepodległej Polsce. 

Wychowanie w rodzinach z niestarymi jeszcze żołnierzami Polski Walczącej i pamięcią o ofiarach Katynia było często naturalnym uzupełnieniem i korektą tego, co publicznie mówiono w szkole i w mediach. Nawet mimo pewnych zahamowań, wynikających ze strachu przed kosztami głoszenia prawdy w totalitarnym państwie.

Tradycje insurekcyjne nie przypadkiem więc były w tamtym społeczeństwie o wiele silniej obecne niż dzisiaj, w III Rzeczypospolitej.

 

Wezwania do powściągliwości

Póki co u progu lat 80. okazało się, że weszliśmy na drogę zmian, które prowadziły nas, jako społeczeństwo, do odzyskiwania coraz szerszego zakresu podmiotowości nawet w ramach totalitarnego państwa. Porozumienia sierpniowe formalnie wkomponowały NSZZ Solidarność w system ustrojowy PRL. Oficjalnie artykułowane żądania raczej zmierzały do poszukiwania modelu „socjalizmu z ludzką twarzą”, nie negowały sprawowania władzy przez partię komunistyczną ani nie podważały uwikłania ówczesnego państwa w geopolityczną zależność od ZSRR, nie padał postulat wystąpienia z Układu Warszawskiego. To oczywiście nie zmienia historycznej roli Solidarności i faktu, że samo pojawienie się tak silnej i niezależnej od władzy struktury par excellence rozsadzało zasady funkcjonowania takiego państwa, jak PRL.

Warto pamiętać, że poglądy o konieczności samoograniczenia postulatów znajdowały wsparcie w niepodległościowej emigracji na Zachodzie. Emigranci wciąż byli pokoleniem poklęskowym, obawiającym się kolejnej daniny krwi. Tylko nieliczni, jak Józef Mackiewicz, byli krytyczni wobec Solidarności, jako ruchu jedynie ulepszającego komunizm, a nie wprost dążącego do jego obalenia. Większość emigracyjnych środowisk, tyleż osadzonych w tradycjach insurekcyjnych, co doświadczonych ich klęską, wzywała do powściągliwości. Wszystko to było podsycane rozpowszechnionymi obawami przed sowiecką interwencją.

Paryska „Kultura” wręcz nawoływała do unikania postulatów, które – tak jak na Węgrzech czy w Czechosłowacji – uruchomić mogły mechanizm zbrojnej interwencji sowieckiej. Taki pogląd wyznawał nie tylko Jerzy Giedroyć, ale i środowiska narodowców, widzących konieczność tolerowania kierowniczej roli PZPR i naszego miejsca w Układzie Warszawskim[8]. „Myślę (…) że jeżeli Kania utrzyma w karbach swoich «stalinowców» a Wałęsa swoich «rewolucjonistów» – nie powinno być inwazji” – stwierdzał historyczny przywódca SN Tadeusz Bielecki, kreśląc program długotrwałej, rozłożonej na etapy drogi w przyszłość prowadzącej do upadku komunizmu[9].

Jednak niezależnie od kalkulacji politycznych i sporów „na górze” NSZZ Solidarność była przede wszystkim ogólnopolskim ruchem społecznym. I choć z założenia była ruchem pokojowym, to w sposób naturalny wszędzie, gdzie powstawały jej komórki, pojawiały się odwołania do tradycji walk zbrojnych Polaków i symbole prawdziwej niepodległości. Nie przypadkiem więc społeczeństwo czując powiew wolności w sposób oczywisty sięgało do haseł i symboli Niepodległości. Gdzie była Solidarność, tam pojawiały się „zakazane” orły w koronie, znaki Polski Walczącej, różne formy upominania się o pamięć wciąż „reakcyjnego” Marszałka, żołnierzy Armii Krajowej i Powstania Warszawskiego oraz oczywiście tych najbliższych rocznic – Poznania 1956 i Grudnia 1970.

A przecież nawet tam, gdzie upominano się o pamięć o wydarzeniach powojennych lat 1956, 1970 czy 1976, tam domagano się czci dla tych, którzy potrafili zdobywać więzienie z bronią w ręku albo przynajmniej palić komitety, kiedy bronią stawały się co najwyżej kamienie rzucane w kierunku umundurowanych napastników.

Solidarność uruchomiła olbrzymie pokłady ludzkiej aktywności. Kiedy mówimy o tradycjach Solidarności, musimy pamiętać, że ograniczenie dyskusji do środowisk kierujących związkiem nie dałoby nam prawdziwego obrazu całego ruchu społecznego. To, co często tonęło w intelektualnych sporach na górze i tak żyło własnym życiem na dole. Nawet jeśli na szczytach związku prowadzono politykę samoograniczenia, to wśród milionów szeregowych członków odżywały najprostsze nawiązania do tradycji walk o wolność i niepodległość.

 

„Nasz jest ten dzień”

Doskonałą ilustracją tego zjawiska jest opowieść o krakowskiej prapremierze dzisiaj oficjalnego już hymnu NSZZ „Solidarność”. „W moim domu rodzinnym w Częstochowie często śpiewało się różne pieśni patriotyczne i zapewne dlatego melodia «Solidarnych» ma w sobie podobną buńczuczność i nieco nostalgii. To nie jest piosenka lekka, lecz pieśń na trudne czasy, mobilizująca do walki” – opowiadał autor melodii Stanisław Markowski.

Autorem tekstu był Jerzy Narbutt. Sam tekst powstał w atmosferze dużego napięcia politycznego. Znalazły się w nim słowa odwołujące się do polskich tradycji powstańczych:

a jeśli ktoś nasz polski dom zapali

to każdy z nas gotowy musi być

bo lepiej byśmy stojąc umierali

niż mamy klęcząc na kolanach żyć.

 

Narbutt wspomina:

Jesienią 1980 roku po aresztowaniu Jana Narożniaka, pracownika prokuratury, który udostępnił mazowieckiej Solidarności materiały o planowanej akcji reżimu przeciwko członkom Związku, sytuacja w regionie była mocno napięta. Władze Mazowsza ogłosiły wtedy strajk w obronie Narożniaka. W Ursusie non stop toczyły się obrady pod przewodnictwem Zbigniewa Bujaka. Pamiętam, że któregoś ranka obudziłem się pełen niepokoju i zaraz zacząłem pisać „Solidarni, nasz jest ten dzień”.[10]

W listopadzie 1980 roku gotowy tekst zawieziono do Ursusa.

Bujak kazał odczytać „Solidarnych” przy wszystkich zebranych. Podwójne przesłanie zawarte w tym wierszu – najpierw apel o spokojne, mimo zagrożeń, budowanie fundamentu pod przyszłą wolność, a potem zgodne z polską tradycją wezwanie do ofiarnej determinacji w walce oraz do jedności w dążeniu do wspólnego celu – spotkało się podobno z aplauzem robotników i z długimi owacjami.

Podobnie zareagowano w czasie prapremiery hymnu w styczniu 1981 r. Miała ona nieprzypadkowo miejsce podczas koncertu pt. „O wolność i niepodległość”, który odbywał się w 118. rocznicę wybuchu Powstania Styczniowego w Filharmonii w Krakowie. Czyż nie jest charakterystyczne, że kiedy wykonał ją po raz pierwszy chór „Organum”, publiczność wstała z miejsc?

 

Wróg czy tylko przeciwnik?

Losy tej pieśni pokazują też inne zjawisko, związane z mniej lub bardziej wyrazistymi różnicami wśród przywódców Solidarności. Wiąże się to z zaskakującym wówczas dla autorów, zdecydowanym oporem przeciw uznaniu tej pieśni już wtedy za oficjalny hymn Solidarności.

Po organizowanym w Gdańsku Przeglądzie Piosenki Prawdziwej „Zakazane Piosenki”, koncert laureatów miał się odbyć w Sopocie w dniu rozpoczęcia I tury Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ Solidarność.

Stanisław Markowski i Jacek Kaczmarski uznali, że będzie to bardzo dobra pieśń do zaprezentowania wśród delegatów. „W niej zawarty jest ładunek taki, jak w naszych pieśniach powstańczych. Do takiej tradycji odwołał się Narbutt w słowie, a ja w muzyce” – pisał Markowski[11]. Nieoczekiwanie właśnie to spowodowało gwałtowny protest niektórych prominentnych wówczas działaczy związku.

Artyści, przyzwyczajeni do spontanicznych owacji zwyczajnej publiczności, zupełnie nie byli przygotowani na takie reakcje. Markowski opowiadał, że chcieli zagrać „Solidarnych” z towarzyszeniem pianina i gitary. Do wykonania przygotowywali się Markowski, Jacek Kaczmarski i Antonina Krzysztoń. Pomysł ten został storpedowany w czasie próby przed koncertem. Warszawski aktor  Maciej Pietrzyk nagle „wpada za kulisy, wykrzykując jakieś przekleństwa, zakazując nam jej śpiewania. (…) Zakazywał nam jej śpiewania w imieniu i z polecenia Jacka Kuronia. [Czułem się] jakbym dostał obuchem w łeb”. Markowski nazywając ten hymn „pieśnią powstańczą” zablokowanie jej prezentacji interpretował jednoznacznie: „nie podobało się to tym lewicowym opozycjonistom, którzy, woleliby naprawy socjalizmu, niż wolności i suwerenności naszego kraju”[12].

Takie rozbieżności rzeczywiście już wtedy się ujawniały, choć nie było tu ostrych i jednoznacznie zamkniętych podziałów środowiskowych. W dużym uproszczeniu można to sprowadzić do problemu różnic pomiędzy dwoma sposobami myślenia. Z jednej strony w Solidarności byli aktywni ci, którzy wywodząc się ze środowisk niegdyś współtworzących komunizm, traktowali władze PRL jedynie jako przeciwnika politycznego, a nie wroga. Spór z władzami PRL był dla nich – żeby użyć słów Jana Skórzyńskiego z tekstu poświęconego postaci młodego Adama Michnika – „w jakiejś mierze sporem w rodzinie”. Opozycja wobec partii „oznaczała więc niezgodę na realny, peerelowski socjalizm w imię socjalizmu idealnego. Ta postawa jeszcze długo będzie wytyczać myślenie dawnych walterowców”[13]. Przeciwnym biegunem byli działacze Solidarności (ale też inni działacze opozycyjni) przywiązani do ideałów niepodległości, wychowani na legendzie Armii Krajowej czy Legionów Piłsudskiego, dla których komuniści byli wrogiem, a sam komunizm – w każdej postaci – zgubną dla Polski ideologią.

Sposób traktowania komunistów i komunizmu przekładał się też na stosunek do niektórych formuł symbolicznych, w tym nawiązań do tradycji insurekcyjnej.

Rozbieżności te wkrótce straciły na znaczeniu. Stan wojenny postawił wszystkich działaczy Solidarności w zupełnie nowej sytuacji.

 

Busola wolności

U progu lat 90. podziały te odżyły pod nową postacią. Tym razem był to podział na tych, którzy widzieli konieczność budowy nowego państwa i jego etosu w nawiązaniu do II Rzeczypospolitej oraz tych, którzy uważali, że wystarczy poprawianie PRL, udoskonalanie konstytucji stalinowskiej i przedłużanie funkcjonowania kontraktowego sejmu (co skrywano pod hasłem „dotrzymania umów Okrągłego Stołu”).

W przededniu kontraktowych wyborów 1989 roku Bronisław Geremek pisał:

Trudno w sobie wykrzesać entuzjazm do rozwiązań połowicznych, kompromisowych. Rozumiem to dobrze. Ale mam też przekonanie, że najbliższe wybory są swoistym referendum, którego przedmiotem nie jest wcale stosunek do porozumień Okrągłego Stołu, ale odpowiedź na pytanie czy Polacy „chcą się wybić” na wolność na drodze innej niż rewolucja czy insurekcja, bez przemocy i bez ceny krwi.

Dzisiaj wiemy, że umiejętnie podsycany przez władze strach przed rozwiązaniem siłowym (względnie interwencją sowiecką) był wciąż obecny wśród reprezentantów Solidarności przy Okrągłym Stole. Wiemy dzisiaj jednak również to, co wówczas doskonale rozumiał Jaruzelski i jego najbliżsi współpracownicy, ale o czym nie mieli pojęcia przedstawiciele „strony solidarnościowej”: żadna interwencja ani żadne rozwiązanie siłowe nie wschodziło w grę. Groźba rozlewu krwi była wówczas wylansowanym mitem, który miał utrzymać obóz Wałęsy w stanie większej spolegliwości i samo­ograniczeń.

To ten strach przed wirtualnym zagrożeniem sowieckim, względnie rzekomym buntem resortów siłowych, zapewnił komunistom gwarancje bezpieczeństwa w 1989 roku i później. Stwarzając pozory, że dają społeczeństwu wiele, skutecznie ukrywali, że nie ma żadnych przeszkód, żeby społeczeństwo sięgnęło już wtedy po wszystko – po całkowitą wolność i niepodległość.

Wyniki wyborów 4 czerwca 1989 roku faktycznie przekreśliły istotną część okrągłostołowego kontraktu. Społeczeństwo dokonało dla wielu niespodziewanej i jednoznacznej korekty porozumień okrągłostołowych, swoistego skoku w kierunku wolności. Gdybyśmy je potraktowali za Geremkiem jako plebiscyt, to były olbrzymim zwycięstwem Solidarności i ekipy Wałęsy oraz całkowitą klęską komunistów – w teorii. W praktyce okrągłostołowy kontrakt jednak uchronił ich przed politycznymi nastrojami społeczeństwa i zapewnił utrzymanie dominacji w państwie.

Jednak również w takich okolicznościach wybory 4 czerwca stworzyły okoliczności, które nawet w ramach ustaleń okrągłostołowych pozwalały zrobić kolejny krok naprzód i konsekwentnie szerzej otwierać już uchylone drzwi do wolności i suwerenności. 

Sądzę, że właśnie myślenie w kategoriach niepodległości, tradycje insurekcyjne, były busolą, która nakazywała wielu ludziom utrzymanie kierunku ku wolności, stopniowe, uwzględniające realia (również te psychologiczne), ale konsekwentne podążanie tylko w stronę likwidacji narzuconych społeczeństwu ograniczeń. W artykule opublikowanym w przeddzień wyborów 4 czerwca Krzysztof Czabański pisał niemal proroczo:

„S” odniesie więcej niż 100-procentowe zwycięstwo wyborcze. Do 201 naszych kandydatów, a właściwie już posłów i senatorów doszlusują ukryci zwolennicy związku w SD, ZSL a nawet PZPR. Jednocześnie lista krajowa przepadnie w całości. Co to oznacza w efekcie? Otóż naszych będzie w Sejmie i Senacie 261 + n, a „ich” – 264 – n. Już tylko włos dzieli nas od uzyskania demokratycznej przewagi w tym niedemokratycznie wybranym parlamencie.

Wnioski dla niego były oczywiste:

I kiedy już będziemy tacy mocni w Zgromadzeniu Narodowym, to przecież trudno sobie wyobrazić, że wybierzemy Jaruzelskiego na własnego prezydenta. Co innego, gdybyśmy nie mieli wyboru. Ale będziemy mieli. Naszym wyborem w tej sytuacji stanie się Wałęsa. W ten zgrabny sposób dokonamy bezkrwawego zamachu stanu i ostatecznego zamachu stanu w PRL.

Czy Czabański nie obawiał się Sowietów? Ależ on też był ostrożny. On wówczas też nie wiedział tego, co wiemy dzisiaj, że sowieckie imperium zewnętrzne faktycznie nie istniało. Także bał się sowieckich czołgów.

W swoim przemówieniu inauguracyjnym Wałęsa zapewni innych członków Układu Warszawskiego, że nasze tory kolejowe, wodne i powietrzne są do ich dyspozycji. To powinno uśmierzyć ewentualne obawy [innych państw bloku sowieckiego].[14]

 

Defensywa wbrew zwycięstwu

Ale górę wzięli ci, którzy jako cel dalekosiężny stawiali sobie co najwyżej transformację ustrojową, a nie wprost odzyskanie niepodległości. Ci, którzy uważali, że trzeba sztucznie, wbrew tak jednoznacznie wyrażonej woli społeczeństwa, reanimować nawet nie tyle porozumienia zawarte z komunistami, ale ich odrzuconego przez Polaków ducha sprzed dwóch miesięcy (już wówczas te dwa miesiące oznaczały inną epokę). Przecież można się było trzymać litery porozumień: lista krajowa przepadła – nie przewidziano odrzucenia jej przez społeczeństwo, trudno, będą mandaty nieobsadzone. O tym, kto personalnie będzie prezydentem, porozumienia okrągłostołowe także nie mówiły.

A jednak wbrew postawie Polaków podjęto decyzję cofnięcia się na drodze do pełnej wolności, powrotu w koleiny co najwyżej modernizowania PRL. Dokonano kroków w tył na drodze do upodmiotowienia społeczeństwa.

Pierwszym krokiem w tył było więc ratowanie dla obozu komunistów mandatów z listy krajowej, która – w gruncie rzeczy zgodnie z przewidywaniami Czabańskiego – rzeczywiście przepadła niemal w całości. Obóz Wałęsy zgodził się na bezprawne, nielegalne nawet na gruncie prawa PRL, przekazanie nieobsadzonych mandatów do okręgów tak, aby obóz Jaruzelskiego i Kiszczaka obsadził je w ramach kontraktowej puli 65%. A przecież nieobsadzenie tych mandatów znacznie – i w zgodzie z pookrągłostołowym prawem PRL – zwiększałoby w Sejmie procentowy udział mandatów pochodzących z wolnych wyborów.

Potem dokonano tragicznego w skutkach praktycznych, ale też tragicznego dla etosu państwa wyboru sowieckiego funkcjonariusza Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta PRL. Że miał spełniać rolę strażnika sowieckich interesów, który przez samą swoją obecność w strukturach władzy miał uspokajać Moskwę, wówczas nie ulegało wątpliwości. Nawet Michnik wyrażał to wprost 3 lipca 1989 w słynnym artykule Wasz Prezydent – Nasz Premier:

Potrzebny jest układ nowy (…) ale gwarantujący kontynuację. Takim układem może być porozumienie, na mocy którego prezydentem zostanie wybrany kandydat z PZPR, a teka premiera i misja sformowania rządu powierzona kandydatowi „Solidarności”. Taki prezydent będzie gwarantował ciągłość władzy, układów międzynarodowych i wojskowych sojuszy. Taki rząd będzie miał mandat ogromnej większości Polaków.[15]

I choć w ciągu następnych miesięcy wyszło na jaw, że pełna wolność jest w zasięgu ręki, w poszczególnych krajach bloku sowieckiego odbywały się wolne wybory, w Czechach prezydentem jeszcze w 1989 roku został Vaclav Havel – u nas wciąż odpychano termin wolnych wyborów. Kształtującym się elitom zabrakło myślenia w kategoriach tradycji insurekcyjnych. Zabrakło też politycznej i państwowej dojrzałości Józefa Piłsudskiego z 1918 roku. On w listopadzie 1918 roku, mając w pełni dyktatorską władzę, rozumiał doskonale, że trzeba wyłaniać niezwłocznie instytucje wolnego państwa, mające mandat suwerennego Narodu, nawet kosztem radykalnego ograniczenia jego własnych możliwości politycznych. Jeszcze trwał proces obejmowania władzy, kiedy w listopadzie 1918 roku premierowi Moraczewskiemu nakazał wyznaczyć termin wolnych i nieskrępowanych wyborów. Przeprowadzono je po niespełna 3 miesiącach w styczniu 1919 roku, mimo braku ustalonych granic, mimo trwających wojen i powstań na wschodzie i zachodzie. Zwyciężyło myślenie w kategoriach niepodległości, etosu państwa, suwerenności pojmowanej bezkompromisowo.

Tymczasem w 1989 roku wybijające się na niepodległość społeczeństwo na powrót zaganiano zaledwie do przedsionka wolności. Prawdziwych wolnych wyborów nie organizowano jeszcze przez dwa lata, czyniąc z pionierskiej w 1989 roku Polski ostatni kraj, wciąż tkwiący w komunistycznej przeszłości, bez upodmiotowionego społeczeństwa.

Jaruzelski przerażony przemianami i słabym, dokonanym przewagą jednego głosu wyborem, nie przeszkadzał zbyt często, ale zablokował rozliczenie majątku PZPR, co na całą dekadę dało postkomunistom znaczącą (finansową a więc przeliczalną na możliwości prowadzenia kampanii wyborczych) przewagę nad wszystkimi innymi ugrupowaniami postsolidarnościowymi. Mimo skrócenia kadencji Jaruzelskiego w 1990 roku, jego widmo wciąż krąży nad polityką III RP przez całe dwadzieścia lat jej istnienia.

 

Plecami do II RP

Odbiło się to także na filozofii odbudowy wolnego państwa. Później, kiedy padały postulaty przywrócenia nigdy legalnie niezniesionej Konstytucji kwietniowej, straszono społeczeństwo, że to niemożliwe, że się nie da. Jedynie uchwała Senatu z kwietnia 1998 roku próbowała o tym przypomnieć. Bezskutecznie. Tymczasem Litwini, Estończycy i Łotysze pokazali, że podobnie jak oni, mogliśmy budować nowe państwo w oparciu o symboliczno-prawne przywrócenie przedwojennej konstytucji niepodległej RP, a nie poprzez korekty poczętego bezprawnie, stalinowskiego potworka z 1952 roku.

Litwini i Polacy w znacznym stopniu posiadają wspólne tradycje insurekcyjne. Jednak Litwini odbudowali swoją niepodległość inaczej. U nich największy wpływ na odbudowę państwowości mieli ludzie, dla których tradycje insurekcyjne, jednoznacznie niepodległościowe, były ważnym elementem myślenia o państwie i jego przyszłości. ZSRR był dla nich wrogiem, a nie jedynie przeciwnikiem. Budując etos odzyskanej państwowości nie tylko przywrócili prawną moc przedwojennej konstytucji, ale też w nowej ustawie zasadniczej, już dostosowanej do realiów końca XX wieku, dokonali zapisów, które należy odczytać jako swoiste podkreślenie prawa do oporu, również oporu zbrojnego. Zacytujmy artykuł 3 Konstytucji Republiki Litewskiej z 25 października 1992 roku:

Suwerenność Narodu nie może być umniejszana ani ograniczana. Nikomu nie wolno zawłaszczać władzy suwerennej, przynależnej Narodowi. Naród i każdy obywatel ma prawo do stawiania oporu każdemu, kto siłą targnie się na niepodległość Państwa Litewskiego, integralność jego terytorium bądź ustrój konstytucyjny.

I jeszcze artykuł 8:

Przejęcie władzy państwowej bądź jej instytucji jest działalnością antykonstytucyjną, bezprawną i nie wywiera skutków obowiązujących.[16]

W Polsce niestety było inaczej. Wyniki wyborów 4 czer­wca 1989 roku w pewnym sensie pokazały, że Polacy chcieli już wtedy prawdziwej wolności i nowego państwa, a nie udoskonalania okrągłostołowych kontraktów. Niestety, zamiast odrodzenia Rzeczypospolitej, ufundowano społeczeństwu budowę III RP na gruncie „prawa” PRL. Inaczej niż na Litwie, III Rzeczypospolitą zbudowano plecami do tradycji, na których ukonstytuowała się II Rzeczpospolita i plecami do samej II Rzeczypospolitej. Za wyjątkiem pięknej ceremonii objęcia urzędu Prezydenta RP przez Lecha Wałęsę i przejęcia insygniów prezydenckich z rąk ostatniego Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego, nie uczyniono nic, aby realnie nawiązać do przedwojennej konstytucji. Dekrety narzuconego siłą PKWN-u stały się podstawą systemu prawnego III RP. To, co było nielegalnym, bezprawnym aktem stalinowskiej przemocy, III Rzeczpospolita ex--post usankcjonowała. To mina z opóźnionym zapłonem podłożona pod etos III Rzeczypospolitej.



[1]    Sven Jonas Stille, Podróż do Polski, Warszawa 1985.

[2]    Słownik języka polskiego PWN, oprac. Lidia Drabik, Aleksandra Kubiak-Sokół, Elżbieta Sobol, Lidia Wiśniakowska, Warszawa 2007, s. 104.

[3]    Stefan Kieniewicz, Powstanie styczniowe, Warszawa 1983, s. 743.

[4]    Władysław Bartoszewski, Powstanie Warszawskie (1 VIII-2 X 1944 r.). Fakty i refleksje, [w:] Uniwersalność polskości, t. I: Tragizm i sens Powstania Warszawskiego, red. Janusz Kuczyński, Józef L. Krakowiak, Warszawa 2006, s. 12.

[5]    Tajne dokumenty Biura Politycznego. PZPR a „Solidarność” 1980-1981, oprac. Zbigniew Włodek, Londyn 1992, s. 41.

[6]    Tamże, s. 87.

[7]    Pisał o tym L. Kowalski przywołując teksty Bartosza Węglarczyka na temat archiwów amerykańskiego wywiadu. Lech Kowalski, Generał ze skazą. Biografia wojskowa gen. armii Wojciecha Jaruzelskiego, Warszawa 2001, s. 402-403.

[8]    Anna Zofia Cichocka, „Stara” emigracja polityczna wobec przełomowych wydarzeń w historii „Solidarności”, [w:] NSZZ Solidarność 1980-1989, t. 7: Wokół „Solidarności”, s. 24.

[9]    Cytat za: tamże.

[10]  Po 20 latach…, Z Jerzym Narbuttem, poetą, pisarzem i publicystą, współautorem hymnu „Solidarności”, rozmawia Waldemar Żyszkiewicz, „Tygodnik Solidarność” 2000, nr 51/52.

[11]  Relacja pisemna Stanisława Markowskiego z 18 listopada 2010. Zbiory własne autora.

[12]  Tamże.

[13]  Jan Skórzyński, Od Solidarności do wolności, Warszawa 2005, s. 88.

[14]  Krzysztof Czabański, Wałęsa na prezydenta, „Przegląd Wiadomości Agencyjnych” 1989 (3 czerwca), nr 190.

[15]  Fotografię całości artykułu Adama Michnika z 3 lipca 1989 r. zamieścił Antonii Dudek w Historii politycznej Polski 1989--2005, Kraków 2007, s. 45.

[16]  Konstytucja Republiki Litewskiej przyjęta przez obywateli Republiki Litewskiej w referendum przeprowadzonym 25 października 1992 roku, Warszawa 1994, s. 24-25.

Wyświetl PDF