Koniec pokolenia Solidarności


Dziedzictwo ideowe i osobowe

Po Solidarności pozostała pamięć o pokojowej i ostatecznie zwycięskiej walce o wolność, o mobilizacji Polaków przeciw komunistycznemu reżimowi. Solidarność wpisuje się w tak charakterystyczny dla polskiej historii, co najmniej od czasu konfederacji barskiej, rytm – rytm buntu i rezygnacji, entuzjazmu i przystosowania, konformizmu i bierności oraz wybuchu energii. Solidarność była, można rzec, konfederacją narodu, który zorganizował się, by zareagować na niemoc państwa uzależnionego od mocarstwa ościennego, rządzonego przez ludzi z jego nadania, w poczuciu, że nie można dalej „żyć w nieprawdzie” i trzeba się przeciwstawić korupcji moralnej. Jak pisali socjologowie badający pierwszą Solidarność pod kierownictwem Alaina Touraine’a: „Przez szesnaście miesięcy ogromna większość Polaków utożsamiała się z ruchem reprezentującym sprawiedliwość, odpowiedzialność i dumę; w zespoleniu przeżywała szczęśliwe chwile odzyskania godności”[1].

Po Solidarności odziedziczyliśmy polityczne idee, takie jak: samorządność, niezależność, solidarność społeczna, konieczność odnowy moralnej, przywrócenie cnót obywatelskich i godności. W „polskim liberalizmie” jako filozofii publicznej III RP znalazły się tylko niektóre elementy republikańskich ideałów Solidarności, ale ciągle pełnią one rolę wzorca i miary w dyskursie publicznym, wedle których ocenia się rzeczywistość. Od samego początku III RP towarzyszyło nam pytanie, na ile wartości te zostały wcielone w życie.

Polska miała po 1989 roku dwa mity założycielskie, które pozostawały ze sobą w relacji pełnej napięć i niejasności – Sierpień oraz Okrągły Stół. W narracji oficjalnej jedno było zaczątkiem drugiego: Okrągły Stół – spełnieniem celów Sierpnia, dążeniem do kompromisu i wspólnego z „władzą” przekształcenia Polski w lepszy kraj; w kontrnarracji – wręcz odwrotnie, Okrągły Stół był sprzeniewierzeniem się Sierpniowi, jego antykomunizmowi, solidaryzmowi i republikańskiej wolności. Natomiast w pokomunistycznej wersji narracji Okrągły Stół był, parafrazując Kanta, ostatecznym wyjściem z „samozawinionej niedojrzałości” opozycji solidarnościowej, która powoli politycznie dojrzała do rozmów i mogła pójść na kompromis ze „stroną rządową”, od dawna stojącą na gruncie realizmu, odrzucającą niebezpieczne mrzonki, choćby nawet były jej one sympatyczne pod względem ideowym.

Jak wspomina Janusz Reykowski:

Wielu z nas – mówię o formacji, do której sam należałem – miała skłonność do patrzenia na opozycjonistów, także w okresie „okrągłego stołu”, jako lekkomyślnych marzycieli. Naszym zdaniem mieli oni dobre intencje oraz przyświecały im szlachetne idee, ale pójście ich śladem mogło sprowadzić na kraj wielkie nieszczęście. Dla mnie zaskakującym doświadczeniem podczas obrad stolika politycznego było przyglądanie się wystąpieniom Adama Michnika. Jego uważałem za szczególnego marzyciela, a nagle zobaczyłem analityka politycznego, trzeźwo spoglądającego na rzeczywistość. Warto zatem pamiętać, że ówczesne podziały nie były tak jednoznaczne. Dziś rysowany jest dość prosty obraz: z jednej strony znajdują się bojownicy o demokrację i wolność, z drugiej – twardy reżim, niszczący wszelkie swobody.[2]

Gdy czytamy dokumenty Solidarności, są one listem z nieistniejącego już świata. Zmieniły się nie tylko realia. Inny był także język polityczny, którym się wówczas posługiwano i wartości, do których się odwoływano. W leksykonie związkowym Who’s who, what’s what in Solidarność, zredagowanym przez Andrzeja Dorniaka, Mariana Terleckiego i Tomasza Wołka, a wydanym przez Biuro Informacji Prasowej Solidarność w Gdańsku we wrześniu 1981 roku, pod hasłem Solidarność czytamy:

Solidarność wedle definicji znaczy odpowiedzialność każdego ze współodpowiedzialnych za całość zobowiązania, zaś solidarny, to dążący do wspólnego celu, poczuwający się do współodpowiedzialności. Dziś solidarność traktowana jest jako metoda, sposób walki pracowników o swe prawa (…) W Polsce jest symbolem zwycięskiej walki robotników o odzyskanie praw pracowniczych, synonimem wspólnej walki i wspólnej odpowiedzialności, a także oznaczeniem prawdopodobnie największej, jednolitej robotniczej organizacji związkowej.

Autorzy hasła dodają, że Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Solidarność nie jest typowym związkiem zawodowym, bowiem w myśl Porozumień Sierpniowych kontroluje ich realizację nie tylko w zakresie spraw typowo związkowych. Z tego powodu dochodzi do częstych nieporozumień z władzami państwowymi kraju. „Solidarność jako siła sprawcza wybuchu sierpniowego jest jednym z głównych gwarantów dokonujących się w Polsce głębokich przeobrażeń we wszystkich sferach życia ogólnopaństwowego”. I dlatego działa nie tylko w interesie swoich członków, ale „w interesie ogólnym społeczeństwa, gwarantując dopilnowanie interesów ludzi pracy w dłuższej perspektywie czasowej”.

Rozbieżność tamtego języka z tym, którym dzisiaj posługuje się postsolidarnościowy rządzący establishment, to wyraz radykalnej zamiany położenia społecznego i wyznawanych wartości. Gdzież im bowiem dzisiaj do „pilnowania interesów ludzi pracy”? Dzisiaj są raczej strażnikami niezupełnie wolnego rynku i grup biznesowych, kręgów władzy, są członkami elity, a nie przedstawicielami ludu, a zwłaszcza robotników. Nie przypadkiem pojawia się pytanie, czy historia Solidarności w istocie nie skończyła się porażką. Pytanie to stawiane było w Polsce, teraz pojawia się także w publikacjach zagranicznych[3].

Ciągle jeszcze ocena Solidarności i wagi jej dziedzictwa zależy od postawy politycznej[4]. Dystans lub wrogość wobec niej zachowują ludzie związani uczuciowo z PRL. Można jednak oczekiwać, że wraz z upływem czasu będzie ona coraz silniej stawała się dziedzictwem ogólnonarodowym, ale też jej obraz będzie coraz bardziej ogólny i stereotypowy.

Dzisiaj pamięć o Solidarności pełni inną rolę niż przed 2005 rokiem, gdyż zarówno rządzący, jak i opozycja powołują się na jej dziedzictwo. Już nie tylko przynależność do dawnej opozycji i do PZPR wyznacza dzisiejsze podziały. Nigdy jednak konflikt polityczny nie był tak ostry, jak obecnie, nawet w czasie sławetnej „wojny na górze”. Wspólna tradycja i wspólna przeszłość nie wykluczają politycznej wrogości, a może nawet czynią ją jeszcze bardziej emocjonalną.

W tym sporze odwołanie do Solidarności nadal odgrywa istotną rolę, ale już od dawna przynależność do niej nie gwarantuje poczucia politycznej wspólnoty. Sama historia Solidarności stała się przedmiotem kontrowersji, a jej dziedzictwo zupełnie różnie jest interpretowane. Nietrudno zauważyć, że w ciągu ostatnich lat bardzo zmieniło się nasze widzenie przeszłości. Proces ujawniania akt SB oraz ostatnie, oparte na nich, publikacje sprawiły, że dzisiaj jesteśmy bardziej świadomi tego, iż cały ruch był znacznie bardziej inwigilowany i kontrolowany niż się wtedy wydawało i że obok jawnej historii była także historia ukryta, którą nie do końca jeszcze znamy.

Niektóre jej postacie straciły wiele z jednoznaczności. Przede wszystkim dotyczy to Lecha Wałęsy po publikacjach Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka oraz biografii napisanej przez Pawła Zyzaka. Dzisiaj widać, że podział na „nas” i „ich” nie był wcale tak klarowny, jak się wydawało, a dzieje Solidarności to nie tylko historia odwagi, lecz także słabości, zdrady, uwikłania i kłamstwa. Nie inaczej zresztą, niż rozpatrywana z bliższej perspektywy historia polskich powstań, gdzie także heroizmowi często towarzyszyły nikczemność i małość.

Jest to o tyle ważne, że po Solidarności pozostały nam nie tylko idee, nie tylko pamięć, lecz także żywi ludzie, z postawami, nawykami i ideami ukształtowanymi w okresie działalności opozycyjnej. Z Solidarności wywodzi się znaczna część nowej elity III RP, która kształtowała polską politykę po 1989 roku. Tak było nie tylko na początku transformacji. W badaniach nad elitami rządowymi w latach 1997-2004, a więc za rządów Leszka Millera i Jerzego Buzka, wyróżniono po stronie „solidarnościowej” następujące grupy: „pokolenie Marca 1968 – zawodowi rewolucjoniści”, „zawodowi opozycjoniści – druga generacja”, „solidarnościowi związkowcy drugiej fali”, „związkowcy eksperci”; jako odrębną grupę wyróżniono „profesorów”, wśród których wielu angażowało się w ruch Solidarności[5]. Uderza w tym wyliczeniu brak „Solidarności pierwszej fali”, a przecież w rządzie Buzka byli Bronisław Geremek, Janusz Onyszkiewicz, Janusz Pałubicki, Jerzy Kropiwnicki, zaś po wyjściu z koalicji UW – Lech Kaczyński jako minister sprawiedliwości. Wszyscy oni odgrywali znaczącą rolę w czasach pierwszej Solidarności.

Jest w każdym razie oczywiste, że pokolenie Solidarności nadawało kształt polskiej polityce przez ostatnie dziesięciolecia – rywalizując i współdziałając z elitą postkomunistyczną. Tym aspektem chciałbym się tutaj głównie zająć.

 

Pokolenie Solidarności

Jak wiemy, nie każda kohorta wiekowa jest pokoleniem. Pokoleniem staje się wtedy, gdy ma poczucie jedności i gdy podziela te same formujące doświadczenia, które stają się konstytutywne dla jej tożsamości. „Pokolenie Solidarności” należy rozumieć szeroko, obejmując nim zarówno opozycjonistów końca lat sześćdziesiątych i lat siedemdziesiątych, KOR i SKS, jak i działaczy pierwszej Solidarności, którzy weszli w życie publiczne w latach 1980-81, a także opozycjonistów lat osiemdziesiątych, aż po drugi NZS i WiP. Wyłączyć zaś należy równolatków z drugiej strony barykady, którzy te same wydarzenia przeżywali z zupełnie innej perspektywy.

Niewątpliwe najważniejszym, formującym to pokolenie wydarzeniem było powstanie i działalność pierwszej Solidarności. Nawet dla tych, którzy byli zbyt młodzi, aby w niej aktywnie uczestniczyć, stanowiła ona najważniejszy punkt odniesienia. Stan wojenny, późniejsze starcia i wydarzenia 1989 roku były skutkiem jej zaistnienia, a postulat jej restytucji podstawowym celem politycznym lat osiemdziesiątych.

Jakie było – i ciągle jest – to pokolenie? Warto zauważyć, że Solidarność była dziełem pokolenia, które urodziło się i wychowało w PRL. Poprzednie pokolenie, ich rodzice, przegrało – choć nie ze swej winy – walkę o Polskę. Pamięć o II Rzeczypospolitej żyła jednak mimo propagandy, i w czasach Solidarności odżyła w pełni. Po wprowadzeniu stanu wojennego niejako automatycznie nawiązywano do wzoru AK i państwa podziemnego. Pokolenie Solidarności ponownie podjęło walkę, która okazała się zwycięska. W latach siedemdziesiątych rzeczywistość wydawała się trwała, a jednak nadzieje na zmiany na lepsze były duże. Zblakły wspomnienia o walkach toczonych tuż po wojnie, o terrorze w czasach stalinowskich, zmniejszył się strach przed represjami, a te znacznie zelżały. Było to pokolenie już niedotknięte traumą wojny. Generałowi Jaruzelskiemu przypisuje się trafne powiedzenie, że „dokonało tego pokolenie, które nie wiedziało, iż jest to niemożliwe”, choć w jego przypadku służyło ono zapewne jako nieszczere usprawiedliwienie ex post swojej postawy.

W pewnym sensie Solidarność była dziełem społeczeństwa zwanego wówczas socjalistycznym. Przede wszystkim dziełem robotników, warstwy społecznej, która rozrosła się w wyniku forsownej industrializacji i nominalnie była w PRL „klasą rządzącą”, w związku z czym jej protesty szczególnie mocno podważały fundamenty systemu.

Trzeba jednak dodać, że Solidarność była także po części dziełem dzieci tych, którzy w 1945 wygrali. Nie chodzi tylko o awans społeczny, lecz o zwycięstwo polityczne. Jak wiadomo, znaczna część znanych działaczy opozycji pochodziła z rodzin, które po 1945 r. należały do nowej elity, rządzącej krajem. Bez działalności opozycji lat siedemdziesiątych, wśród której sporo było takich osób, Solidarność by zapewne nie powstała.

Nieoczekiwanie dzieci elity komunistycznej, „książęta PRL” zbuntowały się przeciwko systemowi, który przyniósł ich rodzinom awans do władzy i przywilejów. Początkowo był to bunt w imię ideałów i ideologii ich rodziców przeciw rzeczywistości, którą ci rodzice zbudowali. Adam Michnik ujął to trafnie:

Normalny człowiek, z normalnego domu, kiedy kończył szkołę, wiedział, że ci rządzący komuniści to są oprawcy, zbrodniarze, że mogą zabić, złamać życie. To rodziło strach. Ja uważałem, że komuniści wprawdzie popełniają pewne błędy ideologiczne, bo nie dość uważnie przeczytali Marksa i Lenina, ale że to da się naprostować. Wystarczy ich trochę oświecić, przekonać, zmusić do czytania.[6]

Dopiero później bunt stał się odrzuceniem tych ideałów – a i to, jak się okazało po 1989 roku, nie do końca. Rodzice, często funkcjonariusze i dostojnicy partyjni, nawet wspierali swe dzieci do pewnych granic. W tym środowisku żywy był przecież mit rewolucji i mit więzienia. Jak wspomina osoba należąca do niego:

Lekturami mojego dzieciństwa były opowieści o komunistach, których inni komuniści wsadzili, i oni tego nie mogą zrozumieć (…) Wychowana więc na tych historiach uważałam, że więzienie, obóz, walka należą do każdego życiorysu, bo to jest oczywista cena, jaką płaci się za własne poglądy.[7]

Ważną rolę odgrywała jednak bliskość świata polityki, ukrytego przed oczami zwykłego obywatela PRL. W latach sześćdziesiątych większość Polaków żyła w biedzie, ogłuszona propagandą, zastraszona i stłamszona, odpolityczniona, pozbawiona możliwości wyrażania swoich poglądów publicznie. Polska Rzeczpospolita Ludowa czasów Gomułki była też krajem zamkniętym, tylko nieliczni mogli wyjeżdżać. Niewiele więc wiedziano o świecie zewnętrznym. Wydawnictwa emigracyjne i specjalne publikacje, w których zaufanym przekazywano realne informacje o świecie, dostępne były tylko nielicznym. Dla zwykłych obywateli PRL jedynym źródłem informacji była plotka lub zagłuszane audycje Radia Wolna Europa, za których słuchanie groziły represje. Polityka zastrzeżona była dla wąskiej grupy osób, o której niewiele wiedziano, nie tylko z powodu cenzury, lecz także z powodu braku środków komunikowania się.

Dzieci elity mogły zaś obserwować politykę z bliska. Marta Petrusewicz, dzisiaj profesor w Hunter College, NYC, wspomina:

Myśmy się urodzili po wojnie w Śródmieściu – moi przyjaciele i ja. Oni byli dziećmi przyjaciół rodziców – z tego środowiska przedwojennych Żydów komunistów, którzy znali się jeszcze z sanacyjnych więzień, z przedwojennych organizacji różnych nielegalnych, z pism jakichś – i po wojnie my, ich dzieci razem chodziliśmy do przedszkola wojskowo-komunistycznego, razem jeździliśmy na wakacje do specjalnych rządowych domów wczasowych i razem poszliśmy do TPD szkoły im. Gottwalda (…) W mojej klasie wszystkie dzieci były w zasadzie dziećmi ministrów i wiceministrów, wielu ojców miało służbowe samochody i szofera do dyspozycji, mieszkaliśmy w wygodnych mieszkaniach, w których porządek utrzymywały gosposie.[8]

Także w słynnym tekście Andrzeja Mencwela, obecnie profesora polonistyki i ideologa lewicy, który powstał jako donos (obszerne zeznania złożone w śledztwa w 1968 roku), pojawił się podobny socjologiczny opis tego środowiska. Pisze on o „specjalnym charakterze” dzielnicy, w której mieszka trzon „komandosów”, jak nazywana była ta grupa, dorastająca:

między Aleją Róż a Parkową, w centrum Warszawy, pośród urzędowych gmachów, w sąsiedztwie ambasad i cichego szumu ministerialnych limuzyn sunących gładkimi jezdniami najlepiej wyasfaltowanych ulic stolicy, w kamienicach, w których sama lista lokatorów mogła skromnego prowincjusza, gdyby nie miał odrobiny ironicznego dystansu wobec rzeczywistości, przyprawić o zawrót głowy.[9]

Inna część działaczy Solidarności, w ogóle opozycji, wywodziła się ze środowisk katolickich, rozwijających się we względnie autonomicznych enklawach po 1956 roku. Dzisiaj wiemy, że Kościół był o wiele bardziej inwigilowany, a środowiska takie, jak „Znak”, bardziej wintegrowane w system, niż to się wydawało i niż one same gotowe były przyznać[10]. W świetle tej wiedzy nominacja Krzysztofa Kozłowskiego na pierwszego niekomunistycznego ministra spraw wewnętrznych staje się bardziej zrozumiała. Podobnie jak opór tych środowisk wobec idei lustracji i bierny stosunek Tadeusza Mazowieckiego do procesu niszczenia akt SB.

W latach siedemdziesiątych różne nurty – narodowe, marksizujące, katolickie – powoli zbiegały się w jeden ruch opozycyjny, w miarę jednolity. Decydujące dla powstania Solidarności były jednak aspiracje społeczeństwa, przede wszystkim robotników. Trzeci segment nowej elity politycznej to liderzy środowisk robotniczych, którzy wyłonili się w czasie trwania pierwszej Solidarności.

Zgodnie z tym, co pisał Tocqueville, rewolucja przyszła po lekkiej poprawie w czasach gierkowskiej „modernizacji”, gdy projekt budowy „Drugiej Polski” się nie powiódł. To realny socjalizm, a nie kapitalizm, stworzył swego grabarza – robotników w wielkich zakładach przemysłowych. Gierkowska „pierestrojka” otwierająca Polskę na świat sprawiła, że Polacy zdali sobie jasno sprawę z różnic między krajami zachodnimi a blokiem wschodnim, z rozmiarów zacofania. Wizyta Jana Pawła II obudziła nadzieję i pokazała siłę samoorganizującego się społeczeństwa.

Żądania poprawy sytuacji materialnej, od których zaczynają się strajki, szybko zmieniają się w postulaty polityczne. Można rzec, że łącznikiem jest tutaj idea wolnych związków zawodowych, które z jednej strony miały umożliwić obronę praw pracowniczych i poprawę warunków bytowych, a z drugiej, reprezentować społeczeństwo wobec komunistycznych władz. MKS 19 sierpnia 1980 r. pisał w swym oświadczeniu, mając tego jasną świadomość:

jesteśmy pierwszym, autentycznym i wolnym przedstawicielstwem rzesz pracowniczych w naszym kraju. Nakłada to na nas wielką odpowiedzialność wobec całego społeczeństwa. Naszym głównym celem jest utworzenie Wolnych Związków Zawodowych niezależnych od PZPR i pracodawców, bowiem tylko wówczas prawa i interesy pracowników mogą być skutecznie bronione.[11]

Potem, gdy już ruch się uformował, w miarę upływu czasu Solidarność stawała się także coraz bardziej polityczna, coraz bardziej jasne było, że chodzi o „podmiotowość społeczeństwa”, a ostatecznie o wyzwolenie spod jarzma imperium.

 

Dobór naturalny

Gdy sięgniemy po wspominany już leksykon związkowy, znajdziemy tam hasła dotyczące następujących osób, które uznano za najbardziej reprezentatywne postacie Solidarności: Lech Bądkowski, Konrad Bieliński, Bogdan Borusewicz, Zbigniew Bujak, Andrzej Celiński, Mirosław Chojecki, Wiesław Chrzanowski, Andrzej Cierniewski, Bohdan Cywiński, Joanna Duda-Gwiazda, Lech Dymarski, Władysław Frasyniuk, Bronisław Geremek, Wojciech Gruszecki, Grzegorz Grzelak, Maciej Grzywaczewski, Andrzej Gwiazda, Zbigniew Janas, Seweryn Jaworski, Marian Jurczyk, Ryszard Kalinowski, Andrzej Kołodziej, Mirosław Krupiński, Waldemar Kuczyński, Romuald Kukułowicz, Jan Kułaj, Jacek Kuroń, Stefan Kurowski, Bogdan Lis, Antoni Macierewicz, Tadeusz Mazowiecki, Henryk Mażul, Adam Michnik. Karol Modzelewski, Jan Olszewski, Janusz Onyszkiewicz, Alina Pieńkowska, Zbigniew Przydział, Andrzej Rozpłochowski, Zdzisław Rozwalak, Jan Rulewski, Bożena Rybicka, Arkadiusz Rybicki, Władysław Siła-Nowicki, Andrzej Słowik, Lech Sobieszek, Anna Walentynowicz, Lech Wałęsa, Stanisław Wądołowski, Andrzej Wielowieyski, Mariusz Wilk, Florian Wiśniewski, Henryk Wujec. Być może wybór ten jest arbitralny. Być może byli także inni działacze, wówczas jeszcze pozostający na drugim planie, ale odgrywający kluczową rolę. Ale i tak przypatrując się późniejszym biografiom tych ludzi można dojść do ciekawych wniosków. Różnie się potoczyły się ich losy. Część z tych osób już nie żyje, inne zniknęły zaraz z życia publicznego, pozostały nieznane, inne wręcz przeciwnie – doszły do najwyższych stanowisk w państwie. Przez następne lata dokonywał się bowiem proces selekcji, każdy zakręt historii oznaczał zmiany personalne. Przede wszystkim zmieniały się warunki działalności, inne cechy były konieczne, by stać się znaną postacią, liderem, by zyskać autorytet i pozycję polityczną.

W czasach pierwszej Solidarności liczyła się pozycja w miejscu pracy i samo miejsce pracy, szczególnie jeśli chodziło o wielki zakład przemysłowy, zdolność mobilizowania ludzi i przekonywania, umiejętności oratorskie i organizacyjne itd. Pojawiło się wtedy „znikąd” wiele nowych, nieznanych przedtem twarzy – Lech Wałęsa, Zbigniew Bujak, Bogdan Lis, Jan Rulewski i wielu innych.

Dzisiaj wiemy już znacznie więcej o kulisach, wiemy, ile w Solidarności było partyjnej polityki i walk frakcyjnych. Rozwój demokratycznego ruchu społecznego został przerwany przez wprowadzenie stanu wyjątkowego. „W podziemiu” Solidarność zmieniła charakter. Z ruchu masowego stała się organizacją kadrową, z nową hierarchią. Wiele osób zniknęło zupełnie z życia politycznego, załamało się, wielu działaczy wyemigrowało. Inne były też mechanizmy selekcji, inne liczyły się cechy niż w działalności legalnej. Jak ocenia pierwszy przewodniczący NZS:

Jak kotłowało się w Solidarności jeszcze w czasie „karnawału”, to obowiązywały ramy, reguły demokracji, nieraz bezpośredniej. Często trzeba było weryfikować swoje poglądy, bo szersze gremium musiało je zaakceptować i przyjąć. Natomiast podziemie jest antytezą demokracji. Tworzą się koterie, na podłożu intryg tasują się liderzy, trwa walka bez reguł o pozycję i wpływy. Wymarzony obszar dla esbecji generowania sztucznych konfliktów, zaszczuwania jednych i promowania drugich. Trudno odróżnić te działania od zwykłej prywaty, czy nadmiernej ambicji.[12]

Opozycyjna działalność polityczna wymagała wielu przymiotów charakteru – odwagi, poświęcenia, hartu ducha, zaciętości. Wymagała także wyrzeczenia, poświęcenia kariery czy życia prywatnego, podporządkowania ich celom zbiorowym. Ale sukces zależał również od umiejętnej walki frakcyjnej, budowy sojuszy i pacyfikacji konkurentów. Pojawiły się niejawne, ale ścisłe hierarchie. Wiele było nieufności i obaw przed infiltracją przez SB i podejrzenia – niestety często uzasadnione, lecz także używane instrumentalnie – o agenturalność.

W podziemiu nie było demokracji, formalne struktury zaczęły być zastępowane przez znacznie silniejsze, opierające się na zaufaniu i nieformalne, związki środowiskowe (…) nowa mapa opozycji zaczęła się tworzyć i była jeszcze mało widoczna dla postronnych obserwatorów. Jej kształt będzie ewoluował przez całe lata osiemdziesiąte, odwracane będą sojusze, osoby zmieniać będą barwy.[13]

Następna selekcja dokonała się w czasach zawierania kompromisu ukoronowanego obradami Okrągłego Stołu, a potem w czasie wyborów czerwcowych i w okresie prowadzącym do sformowania rządu Tadeusza Mazowieckiego. Reprezentanci „strony solidarnościowej” wyłonili się na zasadzie samodoboru, a jedyną ich legitymizacją było zaufanie społeczne. Teraz stali się elitą polityczną:

W 1989 r. elity społeczne, które miały mandat społecznego zaufania, przekształciły się w elity polityczne skrojone według własnego pomysłu, który nie musiał odpowiadać oczekiwaniom ludzi. Na tym, moim zdaniem, polegała pierwsza zdrada ideałów Solidarności: na uzurpacji. Oni mieli mandat społeczny, ale nie mieli mandatu politycznego”.[14]

W III RP liczyły się już inne cechy niż przedtem, inne działały mechanizmy i inne obowiązywały idee. Niektórzy dość szybko roztrwonili wielki kapitał symboliczny, który zebrali od 1980 roku, inni przekuli go na kapitał prawdziwy i na władzę polityczną. Zdarzały się przypadki powrotu do „głównego nurtu” tych, którzy „odpadli” po drodze, przetasowania i zmiany sojuszy. Jedno jednak jest pewne: po paru latach niewiele już zostało z dawnego „etosu”.

 

Wady postsolidarnościowej elity

Ruch Solidarności był niezwykłym doświadczeniem. Pokolenie, które go stworzyło, było niezwykłym pokoleniem. Dzisiaj patrząc na wielu dawnych przywódców i działaczy Solidarności trudno dostrzec w nich jakieś nadzwyczajne czy nawet zwykłe, „cywilne” przymioty. Odwaga nie musiała iść w parze z kompetencją, inteligencją czy umiejętnością zarządzania, potrzebnymi w normalnie działających instytucjach państwowych.

Pewne cechy osobowościowe, które sprawdzały się w nielegalnej działalności opozycyjnej, nadały polityce III RP charakterystyczne rysy. Jedną z tych cech było oscylowanie między moralizatorstwem a cynizmem, szczególnie w pierwszych latach transformacji. Poczucie wybrania i posiadania szczególnych kwalifikacji moralnych stanowiło podstawę do objęcia czołowych pozycji w państwie po 1989 roku. Z drugiej strony moralna dyskwalifikacja od samego początku stanowiła jedną z podstawowych metod walki politycznej.

Inną cechą było dość luźne obchodzenie się z finansami i uzależnienie od pomocy z zewnątrz. W czasach działalności nielegalnej milczano o jej stronie materialnej, gospodarczej. A przecież musiała być ona jakoś finansowana. Jak wyznawał jeden z działaczy podziemia, większość zasobów finansowych opozycji pochodziła z Zachodu[15]. Oczywiście w warunkach nielegalnych otrzymywane środki nie mogły być księgowane i rozliczane w przejrzysty sposób. To samo dotyczy dochodów, jakie przynosiła podziemna działalność wydawnicza. Z tamtych czasów pochodzi też nawyk do tworzenia nieformalnych sieci i do wspierania „swoich”, zatrącający o nepotyzm[16].

Łączył się z tym mało suwerenny, naiwny stosunek do „Zachodu”, choć oczywiście zmiana orientacji na prozachodnią była słuszna i konieczna. Było to widoczne w okresie przejściowym, kiedy inne zaczęły się liczyć kontakty i inny rodzaj działalności. Nie wielkie zakłady pracy, lecz np. ambasady stały się miejscem „robienia polityki”:

Obok Gdańska i Lecha Wałęsy, Warszawa, a może raczej „warszawka” zaczynała dominować w kreowaniu obrazu tego, co i jak, za czyją przyczyną dzieje się w Polsce. Ważną rolę zaczęły odgrywać częstsze wówczas i łatwiejsze kontakty z zachodnimi środowiskami politycznymi czy opiniotwórczymi. Trochę na zasadzie lustrzanego odbicia – ci, którzy postrzegani byli jako ważni przez prestiżowe, zagraniczne ośrodki, stawali się ważniejsi w Polsce (…) Śmiałem się wtedy, że stała ekipa wizytująca ambasady stała się pierwszą partią polityczną w Polsce: „Coctail Party”.[17]

Część opozycyjnej inteligencji zachowywała duży dystans do polskiej tradycji narodowej, mimo powoływania się na nią w stanie wojennym w celu mobilizowania masowego poparcia. Ponadto antykomunizm opozycji, częste odwoływanie się do wartości chrześcijańskich, ideowy konserwatyzm i rosnąca niechęć do lewicy zachodniej, nie przeszkadzały w hołdowaniu w wielu wypadkach stylowi życia, który przypominał środowiska „nowej lewicy” na Zachodzie[18]. Rozdźwięk między aksjologiczną fasadą a rzeczywiście praktykowanymi wartościami bywał więc silny. Tym łatwiej było potem zmienić fasadę.

Także późniejszy sojusz z komunistami miał silne podstawy społeczne, bo mimo polaryzacji w latach dziewięćdziesiątych, strona opozycyjna była połączona licznymi więzami, także rodzinnymi, przyjacielskimi i koleżeńskimi z rządzącymi PRL-em, z którymi nominalnie prowadziła bezwzględną walkę. Wielu miało wspólne korzenie. Zaskoczyło to amerykańską antropolog:

Sądziłam, że należy się albo do „Solidarności” albo do partii, że liczy się jedna albo druga i że uczestniczy się w działaniach tylko jednej ze stron. Sądziłam, że tak przebiegają podziały w rodzinach i kręgach przyjaciół. Wkrótce przekonałam się jednak, że w Polsce prawdziwe podziały polityczne wynikają nie tyle ze związku z ideologią czy z formalnego członkostwa w organizacji politycznej, tylko z lojalności wobec środowiska. (…) Dla zewnętrznego obserwatora było tu mnóstwo krzyżujących się więzi i lojalności nie do pogodzenia.[19]

Te więzi i lojalności okazały się bardzo ważne po 1989 roku. Strategia „grubej kreski” była dobrze ugruntowana społecznie i rodzinnie.

Nowej elicie brakowało cech, które kształtują się w instytucjach normalnego państwa – w parlamencie, administracji państwowej, służbie dyplomatycznej itd. – i są potrzebne w „normalnej” polityce i prowadzeniu spraw państwowych. Elita wywodząca się z Solidarności nie miała doświadczenia takiej pracy – pomijając wyjątki, jak Tadeusz Mazowiecki, ale i w jego przypadku było to głównie doświadczenie posła na Sejm PRL. Trzeba jednak zauważyć, że w jego rządzie tylko nieliczni ministrowie, reprezentujący „stronę solidarnościową”, nie byli w przeszłości członkami PZPR. Elita solidarnościowa była też w dużej części wyłączona z tego procesu materialnej i obyczajowej „okcydentalizacji” (choć była ideowo pro-zachodnia), który przeszli liderzy postkomunistyczni młodego pokolenia, jak Aleksander Kwaśniewski czy Włodzimierz Cimoszewicz. Wyjątkiem byli niektórzy dawni „eksperci”, jak Bronisław Geremek.

Wszystkie te cechy zaważyły na życiu politycznym III RP. Polityka była spersonalizowana, pełna ostrych konfliktów i oskarżeń moralnych, mało kompetentna, dużą rolę odgrywały obrachunki z przeszłości i próby ich powstrzymania, podejrzenia o współpracę z SB, często okazujące się uzasadnionymi. I nie tylko postkomuniści patrzyli przez palce na korupcję, lekceważyli prawo, nie tylko oni mieli klientelistyczny stosunek do nowych sojuszników na Zachodzie.

 

Niechlubny finał

Polska wyrwała się siłą pokolenia Solidarności na wolność. Dzisiaj energia tego pokolenia wydaje się wyczerpana. Dawni działacze opozycyjni w większości z buntowników stali się konformistami, pilnującymi swoich przywilejów i władzy. To także zdarzało się w dziejach Polski wielokrotnie. Wystarczy wspomnieć losy pokolenia powstania kościuszkowskiego i wojen napoleońskich, na przykład postać generała Józefa Zajączka czy generała Wincentego Krasińskiego.

Jacques Rupnik mówiąc o „zmierzchu dysydentów” upatrywał jego przyczynę w nadmiernym idealizmie.

Okazało się, że kultura demokratycznego oporu, która tak dobrze sprawdziła się w walce z totalitaryzmem, nie jest najskuteczniejsza w sytuacji partyjnego pluralizmu politycznego. Więcej, może ona być przeszkodą w rozwoju tego pluralizmu. Dlaczego? Ponieważ jest to kultura opierająca się na silnym rdzeniu moralnym, antypolityczna, łącząca społeczeństwa obywatelskie przeciwko państwu, silnie polaryzująca na „my” i „oni”.[20]

Tymczasem było, przynajmniej w Polsce, wręcz przeciwnie. Trudno podejrzewać o naiwność lub antypolityczne moralizatorstwo Lecha Wałęsę, Adama Michnika, Bronisława Geremka. Owszem, nadal używano chętnie moralistycznych argumentów, ale były one często jedynie instrumentem w ostrej walce politycznej. Zmierzch „dysydentów” w Polsce nie wynikał z nadmiernej wierności wartościom i ideom, lecz wręcz przeciwnie – na szybkim się ich wyzbyciu, przejściu do „Realpolitik”, której pieczęcią stawał się sojusz z postkomunistami.

Znamienna jest przemiana Adama Michnika. I nie była to przemiana bezrefleksyjna. W jego ostatnich esejach znajdziemy opis polskiej rzeczywistości, w której zamiast wielkich ideałów rządzi pieniądz i łajdacy. Można by odnieść wrażenie, że Michnik tak jak Stendhal, na którego lubi się powoływać, „dusi się w (…) świecie zakłamanych hipokrytów, zarozumiałych spekulantów giełdowych, spasionych mistrzów oszustwa, którzy wierzą, że ich pieniądze stanowią o ludzkiej wartości”[21]. Niestety opis ten można odnieść do niektórych dawnych działaczy Solidarności i opozycjonistów.

Michnika, dawnego radykała, a dziś, jak pisze o sobie, „beneficjenta Rewolucji”, dręczy strach przez radykalizmem, przed protestem, przed wielkimi ideami, których jego zdaniem już nie ma i być nie może. Woli świat hipokrytów. Sam czuje się jego cząstką. Boi się buntu. Przestrzega:

uważnie wsłuchujmy się w słowa buntowników, którzy chcą przewrócić do góry cały nasz świat. I czujnie spoglądajmy im na ręce (…) Ci przegrani i rozgoryczeni, wykluczeni i upokorzeni (…) być może – po raz kolejny wystawią swój gorzki rachunek. Nam beneficjentom.[22]

Niestety, historia dopisała ostatnio smutny epilog do tego okresu dziejów Polski, który zaczął się strajkiem w sierpniu 1980 roku. Można rzec, że tragedia smoleńska stanowi koniec epopei Solidarności. Nie tylko dlatego, że zginęła tam „Anna Solidarność” – Anna Walentynowicz, choć jej śmierć stała się nie mniej symboliczna, jak jej życie[23]. I nie tylko dlatego, że w katastrofie zginął członek TKK, dawny wiceprzewodniczący związku, który jako prezydent występował do końca na rzecz takich zaniedbanych wartości, jak solidarność społeczna, a w swojej polityce odznaczeniowej, jakże różnej od polityki jego poprzedników, starał się przywrócić pamięć tych działaczy Solidarności, którzy po 1989 roku pozostali anonimowi, nie stali się przedstawicielami establishmentu. Ale także ze względu na sposób, w jaki na to, co się stało, zareagowali dawni wybitni działacze Solidarności, a dziś czołowi politycy rządzący krajem. Mimo, że zginął prezydent, który był jednym z nich, w niejasnych okolicznościach, w kraju, który jeszcze do niedawna zniewalał Polskę i w którym obecnie łamanie praw człowieka i praw obywatelskich jest na porządku dziennym, gładko przeszli do rutynowej polityki, a nawet ogłosili nową fazę pojednania z Rosją Putinowską.

Gdyby w czasach Solidarności zginął jeden z nich, domagaliby się przejrzystego śledztwa, walczyli o ujawnienie prawdy. Dzisiaj nie działają najprostsze odruchy solidarności, które były oczywiste dwadzieścia, trzydzieści lat wcześniej. Najbardziej charakterystyczna i budząca gorzkie refleksje była wypowiedź w TVN24 Władysława Frasyniuka, legendy Solidarności, że nie należy roztrząsać katastrofy smoleńskiej, bo w Rosji czeka wielki rynek, na którym można robić dobre interesy. Oczywiście są wyjątki, ale te potwierdzają regułę, gdyż są to bez wyjątku dawni opozycjoniści, którzy nie należą do obozu rządzącego. Przewodniczący ciągle istniejącego związku zawodowego Solidarność Janusz Śniadek wygłosił w czasie pogrzebu w Krakowie przejmujące przemówienie, za co zapłacił utratą stanowiska.

Lecha Kaczyńskiego zastąpił inny prezydent, także związany z ruchem opozycyjnym, internowany w 1981 roku. Zaczął urzędowanie od charakterystycznego gestu – usunięcia krzyża upamiętniającego ofiary katastrofy sprzed Pałacu Prezydenckiego. Jak wiadomo, Solidarność walczyła o obecność symboli chrześcijańskich w życiu publicznym. Strajkujący latem 1980 roku skutecznie domagali się mszy świętej w środkach masowego przekazu. W stanie wojennym ludzie układali krzyże z kwiatów i modlili się przy nich. Ci, którzy zbierali się przy drewnianym krzyżu w roku 2010, niewiele się od nich różnili, odwoływali się do tych samych katolickich i narodowych wartości. Spotkali się z niebywałą agresją. I po raz pierwszy od czasu komunizmu symbole religijne były atakowane i profanowane publicznie, za milczącą aprobatą władz i – niestety – części Episkopatu.

Inne posunięcia nowego prezydenta to próba odsłonięcia pomnika w Ossowie dla poległych wojnie 1920 roku żołnierzy Armii Czerwonej oraz zaproszenie generała Jaruzelskiego na posiedzenie Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Symboliczny wymiar miało też powołanie Tomasza Nałęcza, członka PZPR, potem SLD, na doradcę.

W polityce zagranicznej III RP zupełnie zniknęło nawiązywanie do ideałów Solidarności. Polska już nie upomina się o wolność innych narodów i prawa człowieka wobec Rosji w duchu Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej z 1981 roku. Zatrzymanie Ahmeda Zakajewa było dobitnym wyrazem popadającego w cynizm pragmatyzmu rządzącego polską obozu. Wszyscy wiedzieli, dlaczego Wielka Brytania udzieliła mu azylu. Wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że Rosja nie gwarantuje uczciwego procesu. I chociaż należy potępiać terroryzm, zwalczać należy także terroryzm państwowy i ludobójstwo. Jest rzeczą oczywistą, że za masakrę w Czeczenii Władimir Putin powinien być postawiony przed Trybunałem Praw Człowieka w Hadze, nie inaczej niż Slobodan Milošević. Ale w rozmowach z rosyjskimi politykami przedstawiciele RP nawet nie zająkną się o łamanych w Rosji prawach obywatelskich i prawach człowieka.

Losy III RP i jej kondycja duchowa odbijają się w postaciach jej prezydentów. Na pięciu prezydentów III RP, trzech wywodziło się z Solidarności. Wojciech Jaruzelski był symbolem Okrągłego Stołu. Był ceną, jaką – jak sądzono – trzeba zapłacić za kompromis. Jego zasługą jest to, że ustąpił bez walki. Lech Wałęsa pozostanie symbolem rewolucji robotniczej i nieudanej prezydentury, z którą Polacy wiązali początkowo ogromne nadzieje, a także nie do końca jasnej przeszłości. Jego prezydentura miała oznaczać przyśpieszenie przemian, a utrwaliła porządek pookrągłostołowy. Aleksander Kwaśniewski ostatecznie zookcydentalizował postkomunistów i przywrócił im utracone pozycje, ulegitymizował ich status w III RP. Lech Kaczyński był tym prezydentem, który chciał ożywić wartości Solidarności. Chciał z solidarności, praworządności, niepodległości i przywiązania do polskiej tradycji uczynić fundament IV RP. Bronisław Komorowski jest pierwszym prezydentem, któremu o nic nie chodzi. Nic swoją prezydenturą nie chce osiągnąć. Nie głosi żadnej idei, nie zgłasza wielkich projektów. Chciał prezydentury jako ukoronowania swej kariery. Komorowski pokazuje także, że opozycyjna przeszłość nie przydaje dzisiaj przymiotów charakteru. Wydaje się, że jego zachowawcza prezydentura jest symbolem zmierzchu pokolenia Solidarności.

Pokolenie to wyprowadziło Polskę z komunizmu, ale doprowadziło ją do Smoleńska, do „postpolityki” oraz do prezydentury Bronisława Komorowskiego. To niechlubny koniec. Następców nie widać – ich wychowankowie to najczęściej konformiści i cynicy. Nie można jednak wykluczyć, że najmłodsi, jeszcze nieznani, podniosą kiedyś ubłocony błotem smoleńskim sztandar Solidarności i zbudują IV RP.

 

Tekst z pracy zbiorowej Polska Solidarności. Kontrowersje, oblicza, interpretacje, Kraków 2011, red. Jacek Kloczkowski



[1]     Alain Touraine, Solidarność. Analiza ruchu społecznego 1980-1981, wyd. 2, Gdańsk 2010, s. 296.

[2]     Pytania 20-lecia. 1989-2009, Fundacja im. Stefana Batorego, Warszawa 2010, s. 89.

[3]     Obok znanej książki Davida Osta warto wskazać np. na książkę: The Polish Solidarity Movement in Retrospect. A Story of Failure or Success?, red. Dariusz Aleksandrowicz, Stefani Sonntag, Jan Wielgohs, Berlin 2009.

[4]     Jacek Raciborski, Drogi do elity rządowej, [w:] Elity rządowe III RP 1997-2004. Portret socjologiczny, red. tenże, Warszawa 2006, s. 73-138.

[5]     Jacek Raciborski, Drogi do elity rządowej, s. 73-136, szcze­gólnie s. 86-91.

[6]     Adam Michnik, Józef Tischner, Jacek Żakowski, Między Panem a Plebanem, Kraków 1995, s. 91.

[7]     Joanna Wiszniewicz, Życie przecięte. Opowieści pokolenia marca, Wołowiec 2008 s. 55.

[8]     J. Wiszniewicz, Życie przecięte…, dz. cyt., s. 35.

[9]     Andrzej Mencwel, Sypiąc, Brulion 19 A, 1992, s. 63-87.

[10]    Zob. Roman Graczyk, Cena przetrwania. SB wobec Tygodnika Powszechnego, Warszawa 2011.

[11]    Zapis wydarzeń. Gdańsk – Sierpień 1980, dokumenty, zebrali i opracowali Andrzej Drzycimski i Tadeusz Skutnik, Niezależna Oficyna Naukowa NOWA 1999, s. 121.

[12]    Jarosław Guzy, U źródeł złego i dobrego, Rozmowa z pierwszym przewodniczącym Krajowej Komisji Koordynacyjnej NZS, przeprowadził, opracował i uzupełnił przypisami Robert Spałek, IPN, Warszawa 2009, s. 199.

[13]    Tamże, s. 187.

[14]    Tamże, s. 216.

[15]    Tadeusz Wróblewski (pseudonim), The Opposition and Money, [w:] The Unplanned Society: Poland During and Afer Communism, red. Janine R. Wedel, Columbia University Press 1992, s. 239-246, s. 239.

[16]    Tamże, s. 244.

[17]    Tamże, s. 205.

[18]    David Ost, Solidarity and the Politics of Anti-Politics, Opposition and Reform in Poland since 1968, Philadelphia 1990, s. 4.

[19]    Janine R. Wedel, Prywatna Polska, Warszawa 2007, s. 171--172.

[20]    Zob. Pytania 20-lecia. 1989-2009, dz. cyt., s. 35.

[21]    Adam Michnik, W poszukiwaniu utraconego sensu, Warszawa 2007, s. 60.

[22]    Tamże, s. 79.

[23]    Zob. Sławomir Cenckiewicz, Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010), Poznań 2010.



Zdzisław Krasnodębski - Socjolog, filozof społeczny, publicysta, doktor habilitowany nauk socjologicznych, profesor Uniwersytetu w Bremie oraz Akademii Ignatianum w Krakowie, europoseł. Wykładał m.in. na Katolickim Uniwersytecie Ameryki, Columbia University, Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Publikował m.in. w: „Znaku”, „Rzeczpospolitej”, „Fakcie” i „Gazecie Polskiej”. Najważniejsze publikacje: „Rozumienie ludzkiego zachowania: rozważania o filozoficznych podstawach nauk humanistycznych i społecznych” (1986), „Upadek idei postępu” (1991, 2. wydanie 2009), „Postmodernistyczne rozterki kultury” (1996), „Max Weber” (1999) „Demokracja peryferii” (2003, 2. wydanie 2004), „Drzemka rozsądnych” (2006), „Zmiana klimatu” (2006), „Już nie przeszkadza” (2010), „Większego cudu nie będzie” (2011), „Zwycięzca po przejściach" (2012). Współautor kilku wydanych przez OMP książek, m.in. "Rzeczpospolita 1989-2009. Zwykłe państwo Polaków?" (2009) i "Władza w polskiej tradycji politycznej. Idee i praktyka" (2010).

Wyświetl PDF