Czego chcą Chiny?


Na początku zimnej wojny, w 1947 r. George Kennan wysłał z Moskwy swój słynny Długi Telegram, opublikowany później jako artykuł pod tytułem „źródła sowieckiego zachowania”. Dziś, gdy w powszechnej opinii świat wkracza w nową zimną wojnę, warto zadać analogiczne pytanie o źródła chińskiego działań.

Zacząć wypada od historii – ale nie dlatego, że Chiny mają 5 tys. lat jak same twierdzą (bo nie mają: historiograficznie teza ta sytuuje się tam, gdzie nasze opowieści o Wielkiej Lechii). Lecz dlatego, że jakkolwiek obecna państwowość chińska jest młoda (1949) i uformowana została na chińskim przerobieniu XIX-wiecznych -izmów, to pamięć instytucjonalna jest w Chinach długa. Upraszczając: nawet jeśli teza o ciągłości państwowości chińskiej jest nacjonalistycznym mitem, to został on zinternalizowany przez tak wielu przedstawicieli chińskich elit, iż wpływa na ich rozumienie świat i miejsca Chin w nim.

Jego podstawą jest sinocentryzm: pogląd łatwo wyczuwalny, a trudno definiowalny. Dobrze oddaje go potoczna nazwa Chin (中国, Zhong Guo) czyli – jak najbardziej dosłownie – państwo środka. Przekonanie, iż jest się pępkiem świata, jedyną cywilizacją, ontologicznie lepszą od innych jest tak głęboko zakorzenione w chińskiej psyche, iż w ogóle nie trzeba się nad nim zastanawiać: to oczywista oczywistość. Chiny są po prostu wyjątkowe i już. Siła tego przekonania przebija znane nam europejskie przykłady narodowej bufonady – francuskie chociażby – i równać się może tylko z równie nieznośną amerykańską manierą podkreślania swej wyjątkowości. Między etnocentryzmem amerykańskim a chińskim istniej wszakże istotna różnica. Amerykański oparty jest na przekonaniu, iż bycie (lub stanie się) Amerykaninem to najlepsze co może być dla każdego na ziemi (nawet jeśli o tym nie wie) – stąd m.in. ta usilna chęć przerabiania innych na swoją modłę. Chiński z kolei zbudowany jest na założeniu, że Chiny nie muszą udowadniać swojej wyjątkowości, bo są na wejściu super. One po prostu są najlepsze, bo są Chinami i koniec. Nikt inny nie ma na to szans. Sorry Winnetou – czy raczej不好意 西洋鬼 (bu hao yise, xiyang guizi, czyli przykro nam, diabły z Zachodu) – nigdy nie będziecie Chińczykami.

Przekłada się to na relacje międzynarodowe. Historycznie Chiny uważały się za jedyną cywilizację, cesarz chiński był we własnym mniemaniu władcą (tianxia) wszystkiego pod niebem. Dostał od niebios mandat, glejt na rządzenie całym światem. Cesarstwo rozumiano jako „obejmujące cały świat”, poza jego granicami zauważano rzecz jasne inne państwa, nie były one „ani w pełni odrębne, ani równoprawne[1]”. To z definicji. W rzeczywistości,  nachodziły na siebie dwa porządki: normatywny (Chiny jedyny suweren) i faktyczny (zasięg kontroli politycznej zależny od siły kolejnych chińskich dynastii i ich możliwości/chęci mieszania się do spraw wewnętrznych sąsiadów). Powodowało to polityczno-dyplomatyczną dwuznaczność: takie krainy jak Tybet, Korea czy Wietnam na przestrzeni dziejów wysyłały poselstwa do Chin, niezmiennie interpretowane w Chinach jako misje trybutowe. Żadna ze stron nie zwykle była zainteresowana w uściślaniu terminów – obcy woleli nie drażnić Niebiańskiego Królestwa, Chinom wystarczało, że „złożyły pokłon” – co powodowało, że mimo znacznego chińskiego wpływu kulturowego (chińska kultura była dla Azji Wschodniej niczym łacina dla Europy) państwa ościenne zazwyczaj rządziły się same. Niepisana zasada przed kolonialnej Azji Wschodniej była taka: jeśli Chiny były silne, to wszyscy nolens volens uznawali hierarchiczną strukturę systemu z nimi na czele (tym bardziej, że zazwyczaj nie oznaczało to chińskiej ingerencji politycznej, choć mogło). Jeśli słabły, to nikt się ich pretensjami do przywództwa nie przejmował. Ponieważ jednak historiografia chińska, bazując na cesarskich kronikach, konsekwentnie opisywała te wszystkie ościenne ludy jako wasali Chin, to nawet jak obcy dyktowali warunki, to ze starych knig po latach wychodziło odwrotnie (na przykład pod koniec XVIII w. Birma dała czterokrotnie łupnia Chinom i wymusiła korzystny dla siebie pokój, co zostało w kronikach przedstawione jako złożenie przez nią hołdu lennego Pekinowi). To o Anglikach kiedyś powiedziano, że „co przegrali na polach bitew, to ich historycy odzyskali piórem”, ale w tym fachu wyspiarze w ogóle się do Chin nie umywają. Majstersztykiem chińskiej historiografii było chociażby genialne przerobienie traumatycznych podbojów Chin przez Mongołów (XIII w.), a potem Mandżurów (XVII w.). Zgodnie z koncepcją中华民(zhonghua minzu) zarówno Mongołowie i Mandżurowie po czasie okazali się… częścią wielkiego narodu chińskiego! A skoro tak, to bynajmniej nie zajęli Chin, tylko po prostu wygrali wojny domowe. Tak jest! Zgodnie z tym ujęciem każdy Mongoł jest Chińczykiem, a kto się nie zgadza z tym najnowszym stanem badań, ten jest zaślepionym sinofobem (ostatnio okazało się być w nim francuskie muzeum w Nantes, które chcąc zrobić wystawę o imperium mongolskim uraziło ambasadę Chin podpisując Czyngis Chana jako Mongoła).

No i jak wychowane w tym duchu chińskie elity i masy mają zrozumieć tak egzotyczne koncepcje jak suwerenność, równość stron czy integralność terytorialna? Nałożenie XIX-wiecznych koncepcji zachodnich na specyfikę Azji Wschodniej jest zresztą do dziś źródłem wielu nieporozumień i problemów, bo nie tylko podważa sinocentryczny światopogląd, ale jeszcze przypomina o ropiejącej ranie – kolonializmie.

Z przekonaniem o swojej ontologicznej wyższości Chiny weszły w XIX w. i dostały po głowie od mocarstw kolonialnych. Szokiem było nawet nie to, że obcy podporządkowali sobie Chiny (acz w niepełnym zakresie i nieformalnie), bo tak już nieraz w historii Państwa Środka tymczasowo bywało. Lecz to, że Europejczycy zachowywali się tak jak Chińczycy, tylko à rebours: teraz to Europejczycy traktowali ich jak półdzikich barbarzyńców, których trzeba dla ich własnego dobra cywilizować. A ponieważ Europejczycy mieli broń, znacznie lepszą broń, i wiedzieli jak jej użyć, zdominowali Chiny na ponad wiek (w chińskiej narracji to百年国耻, bai nian guo chi, sto lat narodowego upokorzenia). I zadali chińskiej psyche ranę ropiejącą do dziś: doprowadzili do wytworzenia schizofrenicznej mieszanki wyższości i niższości jednocześnie. Od tej pory cywilizacja zachodnia stała się jedyną (indyjska czy arabska na to samo liczyć nie mogły) wobec której Chińczycy odczuwać zaczęli kompleks. Ongiś przejawiający się w kopiowaniu strojów, architektury, a nawet metod jedzenia (był czas, że chińskie elity wstydziły się pałeczek), o przerabianiu po swojemu politycznych -izmów nie wspominając. A dziś (czy raczej przed pandemią) fascynacja Zachodem przejawiała się m.in. masami chińskich turystów w Europie, setkami tysięcy chińskich studentów na anglosaskich uczelniach, trzymaniem oszczędności w zachodnich bankach przez elitę KPCh, „statusowymi” zakupami w Mediolanie i Paryżu oraz nieustannym przyrównywaniem się do Stanów Zjednoczonych w każdej niemal sferze życia społecznego. Jednocześnie jednak Chińczycy nigdy nie stracili przekonania o swojej wyższości, traktując podporządkowanie jako chwilowy, przykry wypadek przy pracy, który trzeba odpracować ciężką robotą i cierpliwością. Właśnie w nacjonalizmie tkwi chińska siła: skoro niemal wszyscy uważają, że trzeba sprawić by Chiny powróciły na należną im, centralną pozycję w świecie, to działa to skuteczniej niż najbardziej długofalowy plan. Z imperialistycznymi słowami admirała Yuan Yubaia, „Morze Południowochińskie jest chińskie, jak sama nazwa wskazuje” [2] , zgodziliby się pewnie nieomal wszyscy politycy chińscy, bez znaczenia czy cesarscy, republikańscy czy komunistyczni (spierać mogliby się tylko o metodę).

Z nacjonalizmu swą siłę czerpie również Komunistyczna Partia Chin. W narzuconej – przez media, nauczanie szkolne i cenzurę – społeczeństwu narracji to ona zakończyła „sto lat hańby” (innymi słowy „przywróciła Chinom twarz”) i odzyskuje należne Chinom miejsce na ziemi. Bazowanie na nacjonalizmie obecne było zresztą od początku rządów chińskich komunistów. Już Mao Zedong był najpierw nacjonalistą a potem marksistą (komunistyczne metody były dla niego sposobem odzyskania przez Chiny wielkości). Jego następca, Deng Xiaoping, działał w podobnym duchu (acz skrajnie innymi metodami), wprowadzając „socjalizm z chińską specyfiką”, będący hybrydą socjalizmu z kapitalizmem. By wyciągnąć państwo z biedy Deng Xiaoping narzucił wolnorynkowe reformy służące Chinom choć niekoniecznie socjalizmowi (ówcześni chińscy propagandyści uzasadniając takie pomysły jak wolne strefy ekonomiczne wzbijali się na wyżyny swoich możliwości dowodząc, skądinąd zgodnie z Marksem, iż najpierw trzeba zbudować kapitalizm, a dopiero potem socjalizm). Zaś po masakrze wokół Tiananmen, gdy socjalizm został skompromitowany społecznie w Chinach, władzy pozostał tylko nacjonalizm.[3]

Ale to wystarczyło. Fenomenalny wzrost Chin, skutkujący zarówno dobrobytem wewnętrznym, jak i zwiększeniem znaczenia międzynarodowego, był dla legitymizacji KPCh przesądzający; w pamięć odeszły wszystkie zbrodnie systemu, z Wielkim Skokiem, Rewolucją Kulturalną, Tiananmen i wieloma innymi. Dzisiejsza ekipa rządząca na czele z Xi Jinpingiem nacjonalizmem karmi się wprost, co widać zarówno w hasłach („chińskie marzenie/sen”, 中国, zhongguo meng, czyli Chinese Dream, odpowiedź na American Dream), jak w asertywnym stylu „wilczej” dyplomacji (战狼外, zhang lang wai jiao, dyplomacja wilczych wojowników). Xi zmienił jeszcze coś: odrzucił testament 24-znaków Deng Xiaopinga nakazujący m.in. „ukrywać swoje możliwości, czekać na odpowiedni moment” (韬光养tao guang, yang hui) i „nie podnosić głowy” (决不当头, jue bu dan tou). Chodziło o to, by maksymalnie wykorzystać otoczenie międzynarodowe dla modernizacji chińskiej i „wycisnąć jak cytrynę” globalizację, mając otwarty dostęp do zewnętrznych rynków przy jednoczesnym strzeżeniu za pomocą metod wszelakich własnego. Oraz nie drażnić obecnego hegemona, Stanów Zjednoczonych, by nie przeszkodził we wzroście chińskim, uderzając póki ma dużą przewagę.

Tymczasem Xi Jinping uznał, że już czas: nadszedł moment by podnieść głowę. Otwartą kwestią pozostaje czy uczynił tak z kalkulacji, dostrzegając bezprecedensową słabość Zachodu. Czy też za jego rządów Chińczycy nie wytrzymali już niepodnoszenia głów (narzucana przez Denga skromność była dla Chin całkowicie nienaturalna i prędzej czy później musiało się skończyć). Bez względu na motywację efekt jest ten sam: maski opadły, powrócił tradycyjny sinocentryzm.

Wszyscy to widzą i reagują. Stany Zjednoczone za Trumpa nie wypowiedziały Pekinowi wojny handlowej i nie zaczęły nękać Huawei, bo tak chciało wielkie ego Trumpa (akurat Chińczycy jego miłość własną karmili nieustannie, m.in. dając dobrze zarobić firmom powiązanych z jego zięciem czy w bezprecedensowy sposób zapraszając go do Zakazanego Miasta, czego jednak, barbarzyńca jeden, nie docenił). Lecz dlatego, że w Waszyngtonie ponad partyjnie zrozumiano, iż czas gra na korzyść Chin i Stany niechcący wzmacniają swego rywala (który jeszcze na dodatek im publicznie bruździ). Postanowiono z tym skończyć i jest to konsensus, który przetrwa bez względu na lokatorów Białego Domu i burzliwe wydarzenia wewnętrznej polityki w Stanach. W Europie, zawsze niechętnej do konfrontacji z Chinami, przeważa ostatnio sinosceptycyzm, spowodowany „dyplomacją maseczkową”, chińskim wiarołomstwem wobec Hongkongu (Pekin złamał słowo w spektakularny sposób: miał utrzymać autonomię przez 50 lat, a wytrzymał 23; kto silnemu zabroni?) oraz pogłębiającym się zamordyzmem wewnętrznym. Wielka Brytania, Francja, Szwecja, a nawet Grecja (z kontrolowanym przez chińską firmę Pireusem) rezygnują z 5G od Huawei (w tę stronę dryfują też Niemcy), pogłębia się krytycyzm wobec Chin, niespotykany od czasów Tiananmen.

To jednak nic w porównaniu z nastrojami w Australii czy Indiach. Na Antypodach współpraca z Chinami lawinowo rosła w ostatnich dekadach, przynosząc ogromne korzyści Australijczykom (eksport surowców, napływ chińskich pieniędzy, popularność australijskich uczelni wśród chińskich studentów). Chiny próbowały tym szantażować, chcąc wyjąć Australię z amerykańskiej kurateli, nie stroniąc przy tym od wielkomocarstwowej buty, a nawet wyzwisk (przyrównanie Australii do zużytej gumy, przylepiającej się do butów). Osiągnęły efekt dokładnie przeciwny do zamierzonego: Australia mocno poparła USA, stając się jednym z najbardziej antychińskich państw na świecie.

Identyczny proces zachodzi w Indiach. To państwo-cywilizacja na subkontynencie przez lata starało się „siedzieć okrakiem na barykadzie”: nie lubiąc i bojąc się Chin, nie chciało wszakże przyłączać się do Zachodu (pamięć kolonializmu była zbyt silna). Gdy jednak Chińczycy zmilitaryzowali sporną granicę w Himalajach i zaczęli zmieniać status quo metodą faktów dokonanych (co skutkuje bijatykami na 3 tys. metrów między pogranicznymi wojskami obu mocarstw, zazwyczaj wygrywanymi przez ChRL), Delhi zaczęło przepraszać się z Zachodem. W rezultacie wykłuwa się, w bólach ale jednak, nieformalny antychiński sojusz QUAD: USA, Australii, Indii i Japonii (tej ostatniej do sinosceptycyzmu przekonywać nie trzeba, jeśli jest kraj, któremu Chińczycy najbardziej chcą oddać za dawne krzywdy, to jest nim Japonia o czym w Tokio świetnie wiedzą). Z życzliwą neutralnością spoglądają na QUAD takie średniej wielkości (acz istotne) państwa jak Korea Południowa, Wietnam czy Indonezja. W rezultacie zarówno w Azji, jak i na świecie Chiny są dziś znacznie bardziej osamotnione niż były dekadę temu.   

Nie rekompensują tego relacje z Rosją, bo po pierwsze są niejednoznaczne (wyraźna poprawa stosunków zderza się z nieufnością po obu stronach), a po drugie Rosja gospodarczo rzecz biorąc jest składem surowców i w nowej zimnej wojnie ma – wbrew kasandrycznym wizjom nadwiślańskim – znaczenie peryferyjne. Niewiele też Chinom pomaga zwasalizowanie kilku azjatyckich (Kambodża, Laos) czy wielu afrykańskich krajów, bo są one drugo- (jeśli nie trzecio-) rzędne w globalnej rozgrywce. Łączny potencjał sinosceptycznych państw przewyższa chiński w każdej sferze, od gospodarczej przez wojskową na wpływie kulturowym kończąc. Po prostu siła złego (lub dobrego) na jednego robi różnicę.

Jednym słowem Chiny na swojej asertywności raczej tracą międzynarodowo: dużo lepiej by wyszły, gdyby zachowały wstrzemięźliwość i – parafrazując dokonania Richelieu w XVII w. Francji czy Bismarcka w XIX wiecznych Niemczech – pozwoliły innym państwom zaakceptować własną mocarstwowość w zamian za umiarkowanie.

 

Bez planu na stulecia

 

Ta ocena przeczy z kolei hasłom o wielkim, długofalowym chińskim planie zdobycia świata, tak często u nas powtarzanym. To myślenie kategoriami stuleci to jeden z ulubionych mitów o Chinach, niemal tak samo popularny jak 5 tys. lat historii (w istocie ok. 3 tys.), „odwieczna pokojowość” (Chiny też nie brzydziły się najeżdżaniem sąsiadów, wystarczy porównać mapę Chin z III w. p.n.e. – początek cesarstwa – i obecną), nieingerencja w sprawy wewnętrzne (ingerowały aż [nie]miło, będąc trendsetterami m.in. takich działań jak „zielone ludziki”, chociażby w 1968 r. w Birmie). Mitomaństwo dotyczy też sfery kultury. Nie przypadkiem powiedziano ongiś „jak nie wiesz co powiedzieć, powiedź ‘jak mówi starożytne chińskie przysłowie’”. W efekcie w obiegu funkcjonują frazy będące anglosaską interpretacją chińszczyzny: przekleństwo „obyś żył w ciekawych czasach” czy nadinterpretacji słowa kryzys危机, wei ji) jako mającego składać się ze słów „zagrożenie” i „szansa”. W popkulturze jest zresztą tak samo, z najsłynniejszym przekonaniem o widoczności Wielkiego Muru z kosmosu (w rzeczywistości to bajka stworzona przez amerykańskiego twórcę komiksów w latach 30-tych XX w.). Tak więc mitów o Chinach jest mnóstwo, wiele z nich jest nieuświadomionych i ten o myśleniu 50–100 lat do przodu jest jednym z nich.

            Gdyby Chiny miały długofalową strategię na dekady, to by u siebie nie dopuściły do chaotycznej, niezaplanowanej urbanizacji: nie stworzyłyby niechcący „osiedli duchów”, pustych 20-30-piętrowych blokowisk stojących na przedmieściach chińskich metropolii. Nie przeszarżowałyby w energetyce słonecznej (mają obecnie nadmiar możliwości produkcyjnych). Nie stworzyłyby niepotrzebnej infrastruktury (70% chińskich lotnisk przynosi straty) ani gigantycznych, szkodliwych tam (np. Sanmenxia, ). A przede wszystkim nie zniszczyłyby sobie w tak spektakularny sposób środowiska naturalnego (namacalnie widoczne skażenie środowiska czyni z chińskich przywódców autentycznych ekologów). Ani nie zaplanowałyby polityki jednego dziecka, która doprowadziła do starzejącego się społeczeństwo, braków na rynku pracy i  wyraźnej nierównowagi liczbowej między mężczyznami a kobietami (oficjalnie 105 do 100, ale nieoficjalnie 115 lub nawet 120 do 100, na skutek nielegalnej aborcji dziewczynek).

To oczywiście nie znaczy, że Chińczycy myślą tak samo krótkofalowo jak wielu (współczesnych) Europejczyków czy Amerykanów. Zakorzenione kulturowo planowanie kategoriami rodziny, a nie jednostki – co zacznie dziadek, dokończy wnuk – wciąż się trzyma (mimo nacisku coraz popularniejszego indywidualizmu). Zaś politycznie plany 5-letnie (ostatnio przyjęto XIV-ty) wymuszają trochę dłuższą perspektywę. Ale to wszystko nie oznacza, że Chińczycy od razu myślą o 100 kroków do przodu i mają rozpisany plan na stulecie. Ich firmowe strategie, takie jak中国制造 2025 (Zhongguo zhizao erling erwu/Made in China 2025) czy 一国两制 (yi guo liang zhi, jeden kraj, dwa systemy) to w istocie plany średnio, nie długoterminowe. Porównywalne z europejskim Zielonym Ładem na przykład. I realizowane zgodnie z zasadą tifa, czyli reguły posłuszeństwa linii party z zachowaniem niezbędnej elastyczności. To jest bardzo charakterystyczne dla chińskiego myślenia: mamy cele, ale możemy je na bieżąco modyfikować. A to przedstawić wszystko jako wcześniej zaplanowany sukces, a to przepisać niezrealizowany cel do nowego planu, ukrywając porażkę. Cała transformacja chińska, od 1978 r., przebiegała pod hasłem, ukutym przez Chen Yuna, podchwyconym przez Zhao Ziyanga i Deng Xiaopinga: 摸着石头过河 (mo zhe shi tou guo he, przechodzić przez rzekę, dotykając kamieni). Ta wdzięczna metafora przekraczania rwącej rzeki w sposób rozważny, z krokami do przodu, do tyłu albo w bok w zależności od sytuacji, świetnie oddaje zamiar chiński. Reformy, które wyciągnęły Chiny ku wielkości to nie był wielki plan, tylko raczej modyfikacja na bieżąco. Nic się pod tym względem nie zmieniło, czego świat zewnętrzny często nie pojmuje.

Sztandarowym przykładem niezrozumienia zamierzeń chińskich przez świat zachodni jest koncepcja Nowego Jedwabnego Szlaku (Pasa i Szlaku, 一带一, yi dai yi lu, One Belt One Road, OBOR, potem Belt and Road Initiative, BRI), będącego „pomysłem, nie strategią”[4]. Na Zachodzie dominuje percepcja „geopolityczna” (u nas suflowana przez lokalnych kopistów amerykańskich narracji): NJSz jako długoterminowa strategia przejęcia władzy nad światem, łącząca wpływ gospodarczy, władzę geopolityczną i mająca na celu zastąpienie USA. Tymczasem na początku było… hasło. Modne, chwytliwe hasło rzucone przez Xi Jinpinga w 2013 r. w Astanie (i będące powtórzeniem regionalnej retoryki chińskiej o Nowym Jedwabnym Szlaku obecnej w wystąpieniach chińskich od dwóch dekad). Było to po prostu jedno z wielu chińskich sloganów politycznych, takich jak „pokojowy wzrost”, „nowe relacje między mocarstwami”, „demokratyzacja stosunków międzynarodowych”, „wspólnota wspólnego celu”, „chińskie marzenie” – chodziło o dobry PR oraz o ukazanie Xi jako przywódcy mającego pomysł na rozwiązanie problemów świata.

            W istocie konceptualizacja NJSz w Chinach trwa nadal i wciąż się nie zakończyła. Za Wielkim Murem nie pyta się o szczegóły: NJSz musi być sukcesem, skoro go ogłosił przywódca (stąd retrospektywnie włączano do niego projekty zrealizowane wcześniej np. Gwadar w Pakistanie). Ponadto NJSz to rywalizacja regionów (chcących poprzez podpinanie się do NJSz uzyskać dofinansowanie z centrali i wzmocnić swoją pozycję na „dworze” w Zhongnanhai, czyli w siedzibie głównej KPCh) oraz prywatne interesy spółek powiązanych z partyjniakami (niekoniecznie korzystne dla państwa – bo np. uzyskują kredyty czy zgody administracyjne na wyrost). Oraz wspaniały, globalny PR.

            Nie znaczy to, że międzynarodowe narracje o NJSz – geopolityczna ambicja, projekt infrastrukturalny, „pułapka długu” – są nietrafne per se. Lecz raczej dotyczą one elementów całej polityki zagranicznej Chin, a nie tylko stricte NJSz. Swoją drogą, im bardziej pompuje się NJSz na Zachodzie, tym chińska duma rośnie (per analogia z przedstawianiem Władimira Putina jako genialnego taktyka albo z historią północnokoreańskiej „dżucze”, które dosłownie znaczy „podmiot”, tylko z czasem zrobiono z niej niemal kamień filozoficzny)[5]. Tymczasem NJSz nigdy nie był spójnym mechanizmem, to raczej „marketingowa strategia chińskich inwestycji zagranicznych”[6], dodatkowo nie zaplanowana w idealny sposób. Gdyby to była wielka, długofalowa strategia przejęcia władzy nad światem przez inwestycje, handel i długi, to Chiny by się jej trzymały, a tymczasem tak wielokrotnie nie jest, bo przeważają interesy prywatne, grupowe, frakcyjne albo po prostu brak planu i improwizacje ad hoc.

Dalej, gdyby Chiny naprawdę miały długofalowy plan podboju świata, to nie strzelałyby sobie w stopę strzelają takimi działaniami jak przejęcie za długi portu Hambantota na Sri Lance na 99 lat (czym przeraziły pół Azji). Histeryczna reakcja na zamontowanie amerykańskiego systemu THAAD w Korei Południowej (quasi-oficjalny bojkot plus sankcje nie rzuciły Seulu na kolana; wręcz przeciwnie, wzmocniły antychińskie nastroje nad rzeką Han). Uwięzienie obywateli kanadyjskich – niczym zakładników – w zemście za proces Meng Wanzhou (nic nie popchnęło Kanady bliżej USA w sporze z Chinami niż to mafijne z ducha działanie). „Dyplomacja wilczych wojowników” bardzo popularna w kraju, ale niszcząca dobry image Chin globalnie (choć pomagająca w karierze chińskich dyplomatów). Oraz kwestia Hongkongu (Pekin mógł poczekać do 2047 i odcinać autonomię niepostrzeżenie kawałek po kawałku, jak to czyniono do tej pory, ale wtedy chwała „ujarzmienia i przywrócenia” miasta spadłaby na następców Xi, a nie na niego): nic tak nie oddaliło perspektywy zjednoczenia z Tajwanem w pokojowy sposób jak ujarzmienie „pachnącego portu”.  

            Jednym słowem, Chiny podobnie jak inne kraje, działają głównie krótko- i średnio-terminowo. Można się wspierać czy są mimo wszystko bardziej dalekosiężne od europejskich i amerykańskich demokracji (prawdopodobnie jednak tak), ale nie znaczy to, że od razu mają wielki plan podboju świata. Bardzo często gubi je egoizm narodowy: dbanie wyłącznie o własne interesy, co jest krótkofalowo korzystne, długofalowo jednak szkodzi globalnym ambicjom Pekinu (Hambantota to była pobudka dla Azji, a Pireus – dla Europy; oba kontynenty mają kluczowe znaczenie dla międzynarodowej pozycji Chin).

 

Czego więc chcą Chiny?

 

Chiny pragną, jak inni, rozwoju i bezpieczeństwa państwa. Nie różnią się też od pozostałych krajów chęcią uzyskania dla siebie wyższego poziomu w światowych łańcuchach dostaw, awansowania w światowej drabince, zyskania coraz większą rolę w światowych organizacjach, wpływania (a najlepiej tworzenia) zasady handlu, patentów, standardów i norm (niczym UE) – np. norm leków[7]. Jednak według Pekinu system międzynarodowy jest tak skonstruowany, że blokuje wzrost Chin. Percepcja ta nasiliła się po dwóch wydarzeniach: interwencji w Libii w 2011 oraz nieudanym zwiększeniu chińskich udziałów w IMF (Obama to Chinom obiecał, ale Kongres się sprzeciwił). Przekonanie, że inni blokują należny Chinom wzrost częściowo tłumaczy obecną asertywność chińską. Ale tylko po części.

O polityce chińskiej nie decyduje bowiem żadna demiurgowska strategia na pokolenia ani tym bardziej nie geografia (jak chcieliby nasi miłośnicy geopolityki, czyli w polskich warunkach ludowej odmiany stosunków międzynarodowych), ani nawet nie struktura systemu międzynarodowego, lecz – jak we wszystkich krajach – przede wszystkim logika wewnętrzna.

Chiny chcą by świat był bardziej przychylny autokracjom (czytaj: by nikt nie wtrącał się w sprawy wewnętrzne). Chodzi o zminimalizowanie możliwości oddziaływania zagranicy na politykę wewnętrzną. Bierze się to z podstawowego wewnętrznego aksjomatu: utrzymania reżimu przy władzy. Podobnie jak w innych autorytarnych krajach gdzie, cytując Mao, „władza pochodzi z lufy karabinu”, tam władzy raz zdobytej nie można oddać nigdy. Gdy utrata władza równa się utracie nie tylko przywilejów, czy pieniędzy ale nawet wolności czy wręcz życia, stawki gry politycznej dramatycznie rosną. Nie można przegrać! Ten kontekst wewnętrzny powoduje wybory polityczne. W Chinach nakłada się na to jeszcze kwestia kulturowa: wielowiekowa tradycja filozofii politycznej (eklektyczne połączenie konfucjanizmu z  bezwzględnym legizmem, zwana 儒表法裡 ru biao, fa li, na „powierzchni konfucjanizm, wewnątrz legizm” albo 外儒内法 , wai ru, nei fa, „na zewnątrz konfucjanizm, wewnątrz legizm”) rysująca antynomię autorytarnego porządku i pełnego chaosu (Deng uzasadnił masakrę wokół Tiananmen nazywając to co robią studenci „luan”, czyli zamętem). Słowem: albo zamordyzm albo smuta, tertium non datur.

Dlatego też najważniejszym priorytetem polityki chińskiej jest bezpieczeństwo systemu (to stąd akcent na kontrolę społeczną) i utrzymanie legitymizacji KPCh. W tym sensie dojście do władzy Xi Jinpinga ma istotne znaczenie, gdyż wzmocnił on kontrolę partii nad społeczeństwem, dokonał „repartyzacji” kraju. Od Denga do Xi postępowała tendencja wycofywania się partii z różnych sfer życia społecznego, acz nigdy nie przekroczono czerwonych linii – jednym z dogmatów Denga pozostała „przewodnia rola partii” – za którymi groziłaby utrata władzy; gdy takie zagrożenie się pojawiało, wkraczano z pełną bezwzględnością, o której przekonali się studenci na Tiananmen. Tym niemniej zostawiano ludziom coraz więcej swobody w sferze niepolitycznej (Chiny były – i wciąż są – dość wolne w sferze poza-politycznej, choć ostatnio zmienia się to na gorsze). Xi odwrócił ten trend, przeprowadza liczne kampanie propagandowe i wzmacnia kontrolę partii nad kolejnymi sferami życia, czego najbardziej spektakularnym przykładem jest (nie)sławny system kredytu społecznego (社会信用体系; shehui xinyong tixi). Za przestrogę Xi ma upadek Związku Radzieckiego: to dla niego trauma (w Chinach za wczesnego Mao śpiewano „dziś Związku Radzieckiego to jutro Chińskiej Republiki Ludowej”)  i lekcja antypolityki. Według Xi, ZSRR upadł nie dlatego, że zbankrutował i nie z powodu presji Zachodu (to były dla niego tylko czynniki dodatkowe), lecz z przyczyny osłabienia ideologicznego: ludzie przestali wierzyć partii i przestali słuchać, stracili wiarę w kraj, co doprowadziło do jego upadku. Xi wyciąga z tego logiczny wniosek, że nie może się to powtórzyć w Chinach, stąd jego „re-ideologizacja” Chin. I tu właśnie powraca niczym bumerang nacjonalizm. Przez dekady głównym źródłem legitymizacji reżimu był fenomenalny wzrost gospodarczy: skoro od reform Denga wyciągnięto z biedy ponad pół miliarda ludzi, a niemal całe społeczeństwo dokonało bezprecedensowego awansu społecznego, to naprawdę tylko nadzwyczajne jednostki zadają niewygodne pytania. Nie ma, przynajmniej w Azji, lepszego źródła legitymizmu niż sprawne rządzenie i wzrost gospodarczy. Tyle, że obecny model rozwoju Chin się wyczerpuje. KPCh o tym wie i dlatego próbuje przestawić gospodarkę na inne, nowsze tory: rewolucji technologicznej (5G, sztuczna inteligencja itp.) oraz konsumpcji wewnętrznej. To się może uda, a może nie – „druga reforma” to największe wyzwanie stojące przed Chinami[8] – po drodze jednak nie wolno stracić władzy. Dlatego reżim gra swoją drugą (a raczej teraz już pierwszą) najsilniejszą kartą: nacjonalizmem. Narracja o „odzyskiwaniu należnego miejsca”, której częścią jest „dyplomacja wilczych wojowników”, świetnie przykrywa problemy wewnętrzne. „Jednoczenie się wokół sztandaru” działa we wszystkich społeczeństwach świata, ale wśród Chińczyków, kulturowo przekonanych o swojej unikatowości i wyższości, jest to szczególnie skuteczne. Co do zasady zastąpienie wzrostu gospodarczego nacjonalizmem jako główną siłą legitymizacji reżimu jest podobne do putinowskiej Rosji (gdzie wzrost utrzymywał poparcie reżimu do mniej więcej 2014 r., a od tego czasu czyni to już tylko wielkoruska mocarstwowość). Jednak globalna potęga, skala i wpływ Chin jest nieporównywalnie większy niż Rosji, co powoduje istotniejsze międzynarodowe reperkusje.

Jednakże nacjonalizm to również „zatruta pigułka”, uderza do głowy niczym narkotyk. Jak już uwierzy się we własną wielkość, trudno zejść na ziemię (a dookoła nie ma nikogo, kto by szeptał „hominem te memento!”). Obecnym chińskim przywódcom ewidentnie zaszumiało w głowach: Chiny osiągnęły sukces wcześniej niż Deng Xiaoping przewidywał w najśmielszych snach. Stąd ten „zawrót głowy od sukcesów” jest po ludzku zrozumiały.   

Do tych wszystkich motywacji dochodzą czynniki subiektywne: trudniejsze do analizy, co nie znaczy, że mniej istotne. Komunistyczna Partia Chin to już nie zbiór ideowych rewolucjonistów, lecz raczej krzyżówka korporacji z urzędem, do której ludzie przystępują by zrobić karierę  i wzbogacić się. Rotacyjność kadr (partyjniaków rzuca się po całym kraju, by sprawdzili się na różnych odcinkach) powoduje rywalizację i współzawodnictwo (co jest zasadniczo dobre), ale również patologie. Regionalny aparatczyk nie będzie się przejmował środowiskiem, nowo odkrytym wirusem albo oddźwiękiem międzynarodowym kolejnych represji, bo liczy się, by centrala była zadowolona (a ta jest, gdy słupki się zgadzają i gdy jest spokój). Inaczej, gdy rozgniewa „dwór” w Zhongnanhai, 中南, aparatczyk zamiast awansować do Kantonu czy Zhejiangu, trafi do Mongolii Wewnętrznej, Gansu czy innych peryferii skąd już się nie wygrzebie. Interesy osobiste partyjniaków czy partyjnych koterii nieraz – jeśli nie zazwyczaj – przeważają nad mgliście rozumianymi interesami partii czy narodu. Przykładowo frakcja Xi, „książątka” (taizidang, 太子), znana była z wielkomocarstwowości na długo zanim świat poznał chińską asertywność. Wymachiwanie szabelką obiektywnie Chinom na świecie szkodzi, ale tę frakcję akurat wewnętrznie wzmacnia, kosztem bardziej umiarkowanych stronnictw (Li Keqianga na przykład).

To nie znaczy, że przez chiński imperializm świat zmierza ku nowej wielkiej wojnie. Chiny mają również konstruktywne pomysły na pogodzenie własnych ambicji z tolerowaniem słabnącej hegemonii Stanów Zjednoczonych. Takimi jest na przykład idea współrządzenia przecząca zachodniej logice geograficznych stref wpływów, pułapek Tukidydesa czy Churchilla, a akcentująca przenikania się wzajemnych wpływów we współzależnym świecie. Komunistyczna Partia Chin też nie jest jednolita, a rządy Xi wieczne. Jeśli obecny trend globalnego osamotnienia Chin się utrzyma, w Pekinie będzie mogło dojść do korekty kursu. Inaczej, parafrazując indonezyjską tym razem metaforę, przed nami nie „rok życia niebezpiecznego”, ale lata.

 

 

Dr hab. Michał Lubina jest adiunktem w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu UJ i autorem ośmiu książek, w tym dwóch o relacjach rosyjsko-chińskich (Niedźwiedź w cieniu smoka. Rosja-Chiny 1991-2014, Kraków 2014 i Russia and China. A Political Marriage of Convenience. Successful and stable, Oppladen-Berlin-Toronto 2017). Po raz pierwszy przyjechał do Chin w 2006 r., w latach 2009-2010 mieszkał w Pekinie, a do 2020 r. odwiedzał Państwo Środka regularnie (przynajmniej raz na rok) z powodów akademickich i biznesowych.

 

Tekst powstał w 2020 r. w ramach prac prowadzonego przez OMP Regionalnego Ośrodka Debaty Międzynarodowej w Krakowie. Zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie Regionalny Ośrodek Debaty Międzynarodowej 2019-2021. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

 



[1] Wiesław Olszewski, Chiny. Zarys kultury, Poznań 2003, s. 59.

[2]      Chinese Admiral: South China Sea ‘Belongs to China’, The Diplomat, 16.09.2015.

[3] a społeczeństwu wypranemu przez maoizm z wielu wartości pozostał niemal wyłącznie kult pieniądza, 拜金主(baijinzhuyi).

[4] Andreea Brînză, No, China Doesn’t Think Decades Ahead in Diplomacy, The Diplomat, 07.10.2020

[5] Roman Husarski, Zrobieni w dżucze. Polska-Azja 23.05.2016.

[6] Brînză, No, China Doesn’t Think Decades Ahead in Diplomacy

[7] Strach za Wielkim Murem, WP.PL, 12.06.2020

[8] Bogdan Góralczyk, Wielki Renesans. Chińska transformacja i jej konsekwencje, Warszawa, Dialog 2018, s. 281-351.

Wyświetl PDF