Prawica w pułapce pamięci?


W latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia budziła emocje i bywała przedmiotem „nocnych rozmów Polaków”. Książki o niej wykupywano na pniu, nawet wtedy, gdy pełne były propagandowych ozdobników i cenzuralnych przemilczeń. W prasie drugiego obiegu terminy Narodowa Demokracja, PPS czy Piłsudczycy – pojawiały się ze sporą regularnością. Druga Rzeczpospolita, bo o niej mowa, przestała interesować Polaków w momencie narodzin Trzeciej. Prawie nie sięgamy do jej dorobku, poza dniem 11 listopada nie przywołujemy doświadczeń. Co więcej, tradycje polityczne, owe słynne trumny, które miały nami rządzić, umarły bezpowrotnie.

Sprawa jest oczywista gdy chodzi o świadomość potoczną. Żadne społeczeństwo nie powinno żyć historią. Co innego, gdy chodzi o szkolne programy, o świadomość elit, o ciągłość politycznego doświadczenia. Wraz z obumarciem zainteresowania Drugą Rzeczpospolitą odeszły w niepamięć ważne elementy tożsamości i samowiedzy politycznej. Ciągłości postaw czy kultury politycznej nie towarzyszy ciągłość refleksji.

By ją uzasadnić trzeba by najpierw pokazać Polakom, że mamy coś wspólnego ze światem naszych dziadków. Że jest jakiś głębszy wspólny punkt odniesienia – niesprowadzający się do „walki o niepodległość”. Że czas PRL nie jest jedynym okresem historycznym określającym przez przystosowanie bądź opór naszą tożsamość. Co więcej – właśnie wiedza historyczna daje możliwość ustanawiania wspólnego kodu pojęciowego, wspólnej wyobraźni danej elity narodowej. Postulat taki nie zamyka zdolności rozumienia współczesności, przeciwnie – impregnuje jedynie jej powierzchowną warstwę.

Spróbujmy przedstawić zatem zupełnie podstawowe argumenty przemawiające za tym, by dziedzictwo historyczne przemyśleć i przedyskutować na nowo. Pierwszy – dotyczy perspektywy krytycznej wobec współczesnej polityki. Nie powinna ona służyć odpowiedzi na jałowe, nadmiernie dziennikarskie pytanie: które państwo – Druga czy Trzecia Rzeczpospolita – bardziej nam się udało. Powinna być raczej stałym ćwiczeniem intelektualnym, pokazującym niedociągnięcia współczesności.

Drugi istotny argument to konieczność napisania historii bliższej egzystencjalnej perspektywie dzisiejszego młodego pokolenia. To obowiązek odkrycia na nowo dziejów polskiego kapitalizmu, tego „porozbiorowego” i tego z Międzywojnia. To przedstawienie zniekształconych przez doświadczenie komunizmu związków między sferą ekonomiczną a polityką i kulturą. Paradoksalnie bowiem wiedza o Drugiej Rzeczpospolitej mogła nas w znacznie większym stopniu uchronić od kosztownej naiwności w początkach Trzeciej.

Trzeci z argumentów jest coraz bardziej wiarygodny w wymiarze indywidualnym – a prawie nieobecny w publicznym. To chęć poznania i zrozumienia własnych korzeni i określenia, właśnie wobec nich, swojej aktualnej tożsamości. Śmieszna maniera tego nurtu intelektualnego, który tożsamość postrzega jako wierność rekonstruowanym ad hoc tradycjom, jest zaledwie karykaturą pracy, którą warto wykonać. Gdyby udało się pieczołowicie odtworzyć rodowody współczesnych elit – zarówno w wymiarze rodzinnym, jak i intelektualnym, zobaczylibyśmy zarówno elementy ciągłości, jak też bardzo ciekawe redefinicje.

Historia polityczna pisana według starej metody nie opowie nam niczego o tych zdarzeniach. Splot losów jest zbyt pogmatwany, ich logika zbyt zakłamana, byśmy mieli dostrzec coś istotnego w opisach walki reżimu z Kościołem, w analizach polityki Gomułki czy Gierka, czy nawet w rekonstrukcjach pisanych na bazie archiwaliów SB. To wszystko jest jakoś obok życia polskiego w okresie PRL. Tak jak obok były kiedyś rozbudowane opisy dziejów SDKPiL, przy prawie całkowitym przemilczaniu dziejów polskiej przedsiębiorczości.

Historię Polski ostatnich lat dwustu czy trzystu trzeba czytać na nowo, szukać odpowiedzi na pytania pominięte w dobie triumfu ideologii. Warto przeglądać zakurzone tomy klasyków myśli politycznej, raz po raz przeżywając zaskoczenie ich nowoczesnością, o której my – wyposażeni w komórki i laptopy – nie umiemy myśleć inaczej niż z wyrozumiałą wyższością.

Prawica i nowoczesność

Tymczasem przeważająca część myśli prawicowej była przeniknięta twardym postulatem nawiązania kontaktu z głównym nurtem europejskiej historii. To nie przypadek, że kanoniczny tekst narodowców nosił tytuł Myśli nowoczesnego Polaka i czytany w sto lat od pierwszego wydania nie traci swojej polemicznej dynamiki. Tradycjonalistom tłumaczył, iż „życie idzie naprzód, usuwając jedne, tworząc inne pierwiastki bytu narodowego”. I choć wielu martwi się, że „tracimy swą oryginalność, zostajemy powoli takim samym szablonowym skupieniem, jakimi są narody zachodniej Europy. Tymczasem – twierdził Dmowski – my raczej tracimy naszą monstrualność i zostajemy powoli zdolnym do życia, zdrowym, normalnym społeczeństwem”[1].

Krytyka dotknęła przede wszystkim najinteligentniejszej części społeczeństwa, przygniecionej imperatywami przeszłości, „obnoszącej uparcie stare ideały” i „wypłowiałe frazesy”. „Zerwać te strzępy, zajrzeć odważnie w oczy prawdzie, odsłonić zagadnienia naszego nowoczesnego bytu narodowego – to największe zadanie umysłowości polskiej” – puentował autor Myśli nowoczesnego Polaka[2].

Wzorem owej nowoczesności są społeczeństwa europejskiego Zachodu – przede wszystkim zaś Anglicy. To oni mieli stać się wzorcem osobistej odpowiedzialności, charakteryzującej stosunek elity do własnego kraju i własnego narodu. Pod wpływem Popławskiego, Dmowski inaczej opisał zakres pierwszego i drugiego: rozszerzył granice nowoczesnej Polski ku Górnemu Śląskowi, Mazurom, Prusom Królewskim. Inaczej definiował rolę miast i skutki ich słabości widoczne w niedostatkach rozwoju cywilizacyjnego, a nawet pewnych cechach umysłowości.

Dmowski byłby dziś mieszany z błotem nie tylko przez lewicę czy liberałów, ale przede wszystkim przez cały legion tradycjonalistów, którzy gotowi są uczynić cnotę ze wszystkiego co stanowi polską odmienność, nawet jeżeli zdrowy rozsądek odgaduje w tym istotną przeszkodę rozwoju. Mocne tony nowoczesności – obecne choćby w publicystyce „Dziennika” i „Europy” – budziły na prawicy taki sprzeciw, że Roman Dmowski z roku 1903 zostałby zapewne odsądzony od czci i wiary, oskarżony o lewicową dywersję, a gdy weźmiemy pod uwagę jego politykę rosyjską z lat następnych, zapewne także o narodową apostazję.

Jednak nie tylko ta tradycja afirmowania nowoczesności została przez główny nurt umysłowy i polityczny polskiej prawicy odrzucona. Nieobecne są także tradycje, które zamykały okres Drugiej Rzeczpospolitej, nie tylko marginalna i w istocie mało prawicowa „Falanga” Bolesława Piaseckiego, ale także pozostałe nurty tworzone przez ludzi, którzy – gdyby nie II wojna światowa – wywarliby istotny wpływ na polski wiek XX.

Ostatnia prawica

Prawie zupełnie nieznany pozostaje dorobek najmłodszej prawicy Drugiej Rzeczpospolitej. Prawicy budowanej przez ludzi, których całe niemal dorosłe życie przebiegło w wolnym już państwie, dla których inicjacją do życia publicznego było odzyskanie niepodległości lub wojna roku 1920. Wiedza o specyfice tych środowisk, snujących plany Polski „mocarstwowej”, „imperialnej”, była przez lata czymś niepotrzebnym. Nieużywanym nawet do projektowania scenariuszy alternatywnych, do zadawania pytania o to, jak wyglądałaby Polska lat 40-tych i 50-tych, gdyby nie zmiotła jej historyczna tragedia Drugiej Wojny. To znów nie zarzut – ale obserwacja. Nie można nawiązać ciągłości z kimś, kto jest dla nas na tyle nieinteresujący, że nie poznaliśmy go z imienia i nazwiska. Nie znamy jego wojennych losów, jego myśli i pism. Kogo traktujemy z wyniosłym przekonaniem o własnej wyższości.

Tę obojętność ostatnich lat należy zestawić z wielogłosowym chórem czczącym redaktora paryskiej „Kultury”, jakimś dziwnym zrządzeniem losu zaplątanego w dzieje tej „ostatniej prawicy”. Gdyby nie książka Kazimierza Ujazdowskiego, stanowiąca nie tylko opis, ale wręcz intelektualny hołd złożony Adolfowi Bocheńskiemu i ciekawa, choć wycinkowa książka Artura Górskiego o Stanisławie Mackiewiczu, moglibyśmy powiedzieć, że ludzie, których dzieliło od nas nieco więcej niż pół wieku, rówieśnicy znanych nam przecież doskonale Giedroycia i Kisiela, obchodzili nas mniej, niż którekolwiek inne pokolenie.

Co ciekawe zainteresowanie nimi nie pojawiło się także w dużych formacjach prawicowych – nawet w ZChN, którego liderzy znali osobiście Wojciecha Wasiutyńskiego, też „zaplątanego” w historię lat 30-tych. Nie szukało takich korzeni odwrócone wówczas plecami do takich tradycji Porozumienie Centrum, nie szukała ich też, co ciekawe, budowana w atmosferze kultu Piłsudskiego KPN.

A w tropach tamtej prawicy można było znaleźć rzeczy ważne: przekonanie o tym, że tylko Polska podniesiona do rangi „imperium” może obronić swoją odrębność w Europie. Przekonanie, którego rewersem jest głębokie przeczucie nadciągającej wraz z końcem lat 30-tych klęski. Można było znaleźć rozpoznanie odmienności duchowej chrześcijańskiej Polski od sił ideowych napędzających mechanizmy władzy dwóch totalitarnych sąsiadów. Obok krytyki Europy „demoliberalnej” można było odkryć afirmację porządku wolności. Afirmację nie gołosłowną, lecz praktyczną, znajdującą wyraz w sprzeciwie wobec autorytarnych praktyk sanacyjnych rządów. Można było przejść mostami pozostawionymi przez Bocheńskiego i Wasiutyńskiego, i potraktować je jako próbę rekonstrukcji i rewizji dwóch wielkich tradycji prawicy: konserwatywnej i narodowej.

Czwarte Pokolenie?

Most Wasiutyńskiego był dobrze przygotowany, jego autorowi dane było towarzyszyć zza Atlantyku nie tylko przemianom powojennej Polski, ale także narodzinom Trzeciej Rzeczpospolitej. Wierzył, że ruch narodowy nie jest epizodem historii politycznej zamkniętej między rokiem 1893 a 1939. Jego rekonstrukcja myśli narodowej dokonana w kilku ważnych broszurach miała pozwolić młodemu pokoleniu Polaków nawiązać do tradycji Narodowej Demokracji. Jak pisze w interesującej biografii Wasiutyńskiego Wojciech Turek, praca Wasiutyńskiego oparta była na przekonaniu, że sytuacja Polski końca XX wieku jest podobna do tej, jaka istniała na przełomie wieku XIX i XX, a zatem przywraca sens i ważkość tamtym tradycjom politycznym[3].

O ile w Źródłach niepodległości (1977) Wasiutyński próbował odbudować zręby endeckiej tradycji myślenia o Polsce, wykazując zasadniczo odmienne od tradycyjnego postrzeganie kwestii narodowej, granic państwa, jego geopolitycznych interesów, o tyle Czwarte pokolenie (1982) formułowało wprost pewną ofertę polityczną. Pisane nadal z intencją polemiczną[4], pokazywało pozytywną rolę, jaką odegrała cała formacja narodowa w pierwszej połowie XX wieku, wykazywało rangę inicjatyw politycznych, tekstów naukowych i literackich powstałych w tym kręgu.

Wasiutyński bronił postaw i poglądów własnego, trzeciego pokolenia narodowców. W tekstach o Adamie Doboszyńskim, Bolesławie i Stanisławie Piaseckim, Zbigniewie Stypułkowskim nie bez krytycyzmu przedstawiał racje i losy tego najbardziej tragicznego pokolenia, wychowanego w Polsce wolnej, ale przez całe dorosłe życie będącej świadkami upokarzającej niewoli. „I teraz – pisał z nadzieją w roku 1981 – wchodzi w szranki czwarte pokolenie nacjonalistów polskich, urodzone i wychowane ‘w socjalizmie’, nie pamiętające Polski niepodległej ani nawet okresu narzucania siłą władzy komunistycznej narodowi”[5].

Projekt polityczny nacjonalizmu „czwartego pokolenia” zawarł z kolei w dwóch ważnych tekstach. Pierwszy z nich, O program większości, ukazał się w roku 1986 i stanowił jedną z prób wytyczenia alternatywnej wobec głównego nurtu „Solidarności” drogi politycznego rozwoju opozycji
w Polsce. Komponentami programu większości miały być: katolicyzm, dążenie do niepodległości połączone z gotowością zawarcia kompromisu z Rosją, zerwanie z ekonomicznym socjalizmem i uruchomienie przemian demokratycznych.

Wskazywał przy tym drogę politycznego działania, która odrzuca zarówno program powstańczo-rewolucyjny, jak i program ugodowy. Krytykował również ludzi wychowanych w tradycji endeckiej, którzy w latach 80-tych reprezentują – jak np. Dobraczyński – wyrazistą tendencję ugodową. O polityce solidarnościowej pisał zaś, że „była poetycka. Pełna symboli i aktów symbolicznych, owiana wiarą w moc Prawdy i Jedności. Towarzyszyła jej na każdym kroku poezja zawodowa i amatorska, religijna i kabaretowa”[6]. Przeciwstawiał temu wywiedziony z tradycji Ligi Narodowej program walki cywilnej – poszerzania zakresu wolności, przede wszystkim w sferze oświaty, kultury, obiegu informacji. Po roku 1987 drogą tą poszła zresztą – porzucając ideę „społeczeństwa podziemnego” – także znacząca część „Solidarności”. Prawicy zaś zabrakło wówczas talentu, pracowitości i determinacji, by swoje stanowisko przenieść ze sfery publicystyki w przestrzeń politycznego działania.

Kolejna polityczna broszura Wasiutyńskiego, swego rodzaju testament rewizjonistycznego nurtu Narodowej Demokracji – Stronnictwo Wielkiego Celu – była projektem partii chrześcijańsko-narodowej, bardzo podobnej w swej tożsamości do ZChN. Eurosceptycznej, niewierzącej w szanse „Europy z Maastricht”, dekomunizacyjnej, opowiadającej się za gospodarką rynkową i podporządkowaną interesowi narodowemu prywatyzacją. Co ciekawe – wizje budowy na bazie ZChN stronnictwa stricte narodowego, spadkobiercy Narodowej Demokracji, snuto po raz ostatni jeszcze w roku 1998. A jednym z rzeczników takiego pomysłu był późniejszy premier – Kazimierz Marcinkiewicz.

Niespełniona kontynuacja

Projekt stronnictwa kontynuującego w poważny – a nie epigoński – sposób działalność przedwojennej endecji spalił jednak na panewce znacznie wcześniej. W roku 1998 było za późno by go ratować. Nie wiadomo zresztą, czy warto było w ogóle podejmować taki projekt na płaszczyźnie polityczno-organizacyjnej. Skoro bowiem prawica Trzeciej Rzeczpospolitej nie wyrosła z jakiejś odrębnej akcji politycznej lat 80-tych, skoro poczęła się w tyglu walki o szyld „Solidarności” toczonej między Wałęsą a salonem warszawsko-kra­kowskim, to racją bytu dużego stronnictwa było wpisanie się w ten nowy model działania.

ZChN stało się zatem w obrębie tej związkowo-kato­lickiej prawicy strażnikiem moralności, religijnym sumieniem, a zarazem skrzydłem wyraziście eurosceptycznym. Nie było tu mowy o polityce nowoczesności a la Dmowski, o duchu ofensywnej dyplomacji, o projektach ustrojowych. Raczej o obawie przed laicyzacją. W ZChN dominować zaczął – co przyznawali prywatnie niektórzy liderzy – typ działacza parafialnego, nie zorientowanego w szerszym kontekście polityki, zapalonego do moralizowania, zapamiętałego w klerykalizmie, raz szczerym, innym razem tylko instrumentalnym, wyborczym.

To, co w tej partii pasowało jeszcze do tradycji narodowej, zawdzięczała prawicy lat 80-tych: Wiesławowi Chrzanowskiemu czy Markowi Jurkowi. Szczególnie rola tego pierwszego – jako istotnego nośnika i interpretatora tradycji narodowej – zasługuje tu na odrębne miejsce. W latach PRL Chrzanowski głosił niezwykle oryginalny, choć w praktyce niezrealizowany projekt politycznego działania. Projekt – podobnie jak w tekstach Wasiutyńskiego i całej tradycji endeckiej – odrzucający scenariusz ugody (tak oceniał politykę środowiska Znak-u i Pax-u), jak też koncepcje insurekcyjne czy rewolucyjne (o takie skłonności oskarżał środowisko KOR).

Chrzanowski głosił nieco inną niż Wasiutyński wizję kontynuacji ruchu narodowego. Ciągłość miała dotyczyć politycznej metody, a nie sfery symbolicznej. On sam identyfikował się zaledwie z umiarkowanym nurtem endecji, inaczej niż rozpoczynający swą karierę w ONR Wasiutyński. Co więcej – sposób, w jaki kształtował ZChN, zapraszając doń środowiska skupione wokół Antoniego Macierewicza, Stefana Niesiołowskiego czy Jerzego Kropiwnickiego, sugerował raczej wizję budowy narodowo nastawionej chadecji, niż kontynuacji Stronnictwa Narodowego.

Tu zresztą trzeba wskazać najpoważniejszy problem związany z odczytaniem „dziedzictwa Narodowej Demokracji”. Zarówno bowiem Chrzanowski jak i Wasiutyński, a także znacznie od nich młodszy lider RMP – Aleksander Hall – zafascynowani byli przede wszystkim działaniami Ligi Narodowej z okresu poprzedzającego odzyskanie niepodległości. Był to wybór zrozumiały, bo w jakimś sensie adekwatny do sytuacji końca PRL. Jednak po 1989 roku w zasadzie nie sięgnięto poważnie do dorobku ZLN czy SN w okresie późniejszym. Polska po roku 1989 zdawała się bardziej różnić od Drugiej Rzeczpospolitej, niż rzeczywistość stanu wojennego od przełomu XIX i XX wieku.

Konserwatyzm ostatniej szansy

Można niekiedy odnieść wrażenie, że marginalny w Drugiej Rzeczpospolitej, nieznany szerszej publiczności konserwatyzm nie będzie miał żadnych szans na przetrwanie w politycznym i umysłowym życiu drugiej połowy wieku XX. Stało się jednak inaczej. Po krótkiej szansie, jaką na kontynuację tradycji endeckiej zdawało się dawać Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, okazało się, że dziedzictwo to ulega zapomnieniu i nie kształtuje już tożsamości żadnego intelektualnie lub politycznie żywotnego środowiska.

Konserwatyzm nie był receptą politycznego działania w stanie wojennym – choć już wówczas proponował pewien potencjał krytyczny, istniejący dzięki wspomnianym wyżej analogiom historycznym. Okazał się natomiast znacznie bardziej funkcjonalny jako język opisu sytuacji i system politycznych wartości w początkach nowego państwa. Po pierwsze dlatego, że niósł zakodowany w sformułowanym przez Stańczyków przesłaniu imperatyw silnej władzy wykonawczej, utożsamiany retorycznie z siłą państwa. Po drugie dlatego, że dzięki sile amerykańskiego neokonserwatyzmu podpowiadał sposoby krytyki współczesnej kultury, a także diagnozy stosunków międzynarodowych. Po trzecie wreszcie – zachowywał wyraźną odrębność od związkowej formuły prawicy.

To prawda, że skończyło się to poważnym ograniczeniem jego szans politycznych. Zarówno Partia Konserwatywna Aleksandra Halla, jak też Koalicja Konserwatywna Kazimierza Ujazdowskiego, a wreszcie Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe nie odegrały istotnej roli. Nie dotarły ze swym wyrazistym przesłaniem do szerszego kręgu odbiorców. Poważniejszą szansą było nadanie konserwatywnej tożsamości PiS, ale i tu – zwłaszcza po dojściu partii do władzy w roku 2005 – konserwatyzm okazał się stanowiskiem mniejszości.

Czy zachował – jak chce Kazimierz Ujazdowski – swoją żywotność, to sprawa dyskusyjna. Warto dostrzec, że tym razem „most” został wybrany spośród zamkniętych tradycji. Ważna książka Ujazdowskiego o myśli i spuściźnie intelektualnej Adolfa Bocheńskiego jest próbą dokonania selekcji materiału przemawiającego do nas z odległości kilkudziesięciu lat. Co więcej jest to materiał przemawiający także dzięki kilku istotnym analogiom. Tożsamość Bocheńskiego została ukształtowana przez szkołę konserwatywną, ale wyzwaniem, wobec którego stanął od lat najmłodszych, było już własne państwo. Stąd jego myśl rozważa zagadnienia polskiej polityki państwowej, a nie „sprawy polskiej”, którą trzeba postawić na porządku dziennym teatru europejskiego po to, by owo państwo przywrócić.

Ujazdowski przypisuje żywotność konserwatyzmu przede wszystkim jego zdolności do kształtowania myśli ustrojowej – w polemice z dominującym nurtem myśli konstytucyjnej[7]. Wybór Bocheńskiego uzasadnia takie właśnie skonfigurowanie tożsamości konserwatywnej. Ale czy nie skazuje go na bycie jednym z nurtów krytyki politycznej – inspirującym i nierzadko ważnym, ale niewykraczającym, podobnie jak wpływ Bocheńskiego w Drugiej Rzeczpospolitej, poza sferę ekspercko-publicystyczną? Pozostającym w pewnej sprzeczności z praktyką i dominującymi przekonaniami elit? Konserwatyzm stał się beneficjantem faktu, że pierwsza faza renesansu prawicy miała przede wszystkim charakter intelektualny a nie praktyczny. Że lata osiemdziesiąte odradzały nie tyle polityczną praktykę, ale przede wszystkim refleksję.

Powrót myśli politycznej

Było to zjawisko wykraczające poza ramy badań akademickich. Wobec skrępowania debaty publicznej teksty na ten temat bywały przestrzenią, w której odbudowywano kluczowe pojęcia i frazy myślenia politycznego. Inspirowały one pierwsze wystąpienia grup opozycyjnych nienawiązujących do marksistowskiego „rewizjonizmu”. Grup, które w dawnych tekstach znajdowały formę, przy pomocy której można budować własne opinie, znajdowały narzędzia analizy i sposoby politycznej perswazji.

Ten renesans – wyznaczony przez książki Marcina Króla, publicystykę Aleksandra Halla i Jacka Bartyzela, a wcześniej jeszcze przez inspirujące teksty pisarzy starszego pokolenia – Andrzeja Micewskiego czy Wojciecha Wasiutyńskiego – nie prowadził przy tym do prób odbudowy historycznych obozów. Tylko chwilowo można było odczytać go jako próbę dopisania sobie protoplastów, takiego ich „skonfigurowania”, by stali się swego rodzaju intelektualnymi patronami podejmowanych pod koniec lat 70-tych prób politycznych.

Historycy myśli, którzy chcieliby pisać opasłe tomy o wpływie Romana Dmowskiego, Adolfa Bocheńskiego czy krakowskich Stańczyków na idee przewodnie opozycji demokratycznej, srodze się jednak zawiodą. Przyjdzie im bowiem śledzić nie tyle losy myśli, ile formy. Największy wpływ, jaki wywarła literatura polityczna okresu Drugiej Rzeczpospolitej i walki o niepodległość polega bowiem nie na recepcji gotowych konceptów, ale na nawiązaniu do formy.

Formy, która nie bawi się literacką czy historyczną aluzją, nie jest sztuką moralitetu – tak lubianego w głównym nurcie opozycji – ale próbą zbudowania racjonalnego i falsyfikowanego dyskursu o polityce. Z Dmowskiego i Bocheńskiego brano chłód, krytycyzm, zamiłowanie do wnikliwej analizy położenia międzynarodowego. Brano też pewien zamiar kształtowania świadomej opinii publicznej, jako istotnego czynnika polityki. Polityki opartej nie na zaufaniu do przywódcy, ale na zrozumieniu przez możliwie szerokie kręgi realiów i celów działania.

Co ciekawe – forma poważnej publicystyki politycznej, zamykanej przynajmniej na kilkunastu stronach maszynopisu i rozważającej sprawy w perspektywie dłuższej niż aktualny sezon, straciła poczytność wraz z upadkiem systemu opresji. Nawet jeśli z nawyku pisano jeszcze długo – to bez odpowiedniego dystansu. Z czasem takiego pisania zaniechano, a pisma, które publikowały z determinacją długie teksty, traciły na znaczeniu i lokowały się gdzieś na marginesie tak zwanej debaty publicznej.

Zerwanie ciągłości

Czy w tej sytuacji renesans myśli politycznej, szczególnie prawicowej, z jakim mieliśmy do czynienia w ostatniej dekadzie PRL, miał jakikolwiek wpływ na to, co stało się po roku 1989? Czy też w warunkach zerwanej ciągłości pisma polityczne powstałe wówczas były jedynie intelektualnym ćwiczeniem? Czy słabość intelektualna głównych formacji wywodzących się z opozycji nie poświadcza, iż było to – parafrazując Norwida – jedynie „narzędzie potrzeby, która nie była”?

Wszak – jak już powiedziano – Trzecia Rzeczpospolita nie tylko nie doprowadziła do odbudowania więzi z dawnymi czasy, z tradycją swojej poprzedniczki (Drugiej Rzeczpospolitej), ale owo intelektualne zerwanie jeszcze pogłębiła. Nie dlatego, że nie zaistniały w niej prawomocnie Stronnictwo Narodowe czy Polska Partia Socjalistyczna, ale przede wszystkim dlatego, że umysły ówczesnych „sprawców” widziały początek wszystkich spraw w roku 1989. Ten zabieg miał jasny cel: zbudować nową wspólnotę, opartą na wybaczeniu i zapomnieniu. Wybaczeniu i zapomnieniu różnych rzeczy, od stanu wojennego poczynając, a na latach stalinowskich kończąc. Od przemocy stosowanej przez policyjne państwo do kompromitujących aktów lojalności części polskiej inteligencji.

Do chwili powołania IPN – placówki, która w pierwszym zamiarze nie była zresztą instytucją badawczo-naukową – nie uruchomiono żadnego istotnego programu badawczego zmierzającego do odzyskania pamięci, do nawiązania ciągłości instytucji państwowych. Nie tylko prawicowe próby nawiązań traktowane były ironicznie. Główny nurt opozycji niezwykle krytycznie przyjął inicjatywę Jana Józefa Lipskiego zmierzającą do odbudowy PPS. Bez sensu powtarzano tezę Giedroycia o dwóch trumnach – choć z wielkim trudem można było wskazać jakichkolwiek spadkobierców Dmowskiego czy Piłsudskiego.

Powyższe konstatacje nie są przy tym aktem oskarżenia. Wielu ludzi uważało wówczas, iż poważne magazyny intelektualne powinny uwolnić się od tematyki historycznej. W to miejsce weszły inne mody, inne tematy. Jedynym pismem, które się im oparły – zostały krakowskie „Arcana”. Liderzy nie całkiem nowoczesnej prawicy lat 1990-1997 mieli przy tym zwyczaj pokpiwać z historycznych inklinacji części publicystów, postrzegając samych siebie jako reprezentantów realnych interesów i swego rodzaju ducha dziejów, który każe złożyć do lamusa całą intelektualną historię Drugiej Rzeczpospolitej.

Prawica partyjna była jednak oddana polityce bieżącej, lekceważąc jakąkolwiek pracę programową, intelektualną czy formacyjną. Pojawiające się inicjatywy młodego pokolenia (Koalicja Konserwatywna, Kwartalnik Konserwatywny) traktowała raczej jako element kulturowego renesansu prawicy – analogiczne do Frondy czy Pampersów – niż jako propozycję budowania silniejszej tożsamości. Jednocześnie prawica kulturowa chętniej akcentowała religijne, a potem historyczno-wspólnotowe wątki własnej tożsamości, uznając – skądinąd słusznie – tradycję polityczną za „zbyt ciężką”. Niepasującą do jej marketingowo sformatowanej tożsamości. Język myśli politycznej nie przemówił. Uznano jego niszową atrakcyjność, dopuszczano go do głosu. Ale nie potraktowano poważnie.

Dawni mistrzowie

Tymczasem Dmowski i Bocheński na prawicy, a Brzozowski na lewicy, byli w istocie lepszymi mistrzami nowoczesnej polityki niż zdolni przede wszystkim do retorycznych popisów liderzy polityki lat 90-tych. Problem polegał jednak na tym, iż ważne odczytania myśli XIX i pierwszych dekad XX wieku – dokonane przede wszystkim przez Chrzanowskiego i Wasiutyńskiego, ale także przez Marcina Króla – naznaczone były manierą rewizjonistyczną, polemiką z odczytaniem dosłownym, wiernym literze tekstów. Były zarazem próbą udowodnienia nowoczesnej w swym mniemaniu inteligencji lat 70-tych czy 80-tych, iż tradycje polityczne nie są zamknięte w ich pokracznych, epigońskich formach. Że ich kontynuacja nie sprowadza się do noszenia orzełków lub mieczyków.

Nie uchylając wagi pracy, jaką wykonano by ocalić elementy myśli prawicowej w skrajnie nieprzyjaznej atmosferze PRL, wydaje się, że ów rewizjonistyczny zamiar czyni tę próbę równie anachroniczną, jak to, co próbuje ona „uaktualnić” i unowocześnić. Wypada zatem ponad tymi wysiłkami podjąć próbę czytania na nowo Dawnych Mistrzów, nie usprawiedliwiając na siłę ich błędów, nie bijąc się w cudze piersi i nie dopisując sobie fikcyjnych genealogii.

Nowa prawica, budowana w dialogu z realiami współ­czesności, ale także w ideowej rozmowie z całą polską tradycją intelektualną, powinna zastanowić się nad sensem podstawowego testamentu ostatniej prawicy, wyrażonego przez Adolfa Bocheńskiego, który pisał proroczo, iż „Polska, jeśli nie zostanie mocarstwem i nie zepchnie z mocarstwo­wego stanowiska jednego z dwu potężnych sąsiadów, ulegnie nowym rozbiorom”[8]. Warto pamiętać, że nasz udział w sojuszach zachodnich nie unieważnia podstawowych elementów sytuacji międzynarodowej Polski widzianych w perspektywie długiego trwania. Zwłaszcza, że obecna koniunktura geopolityczna trwa niespełna lat dwadzieścia.

Postulat silnego państwa – poważnie lekceważony przez pokolenie polityków „Solidarności” – szczęśliwie nie został wzmocniony żadnymi niekorzystnymi wydarzeniami. Polska nie stanęła przed żadnym wyzwaniem, które mierzy­łoby nasze zdolności obronne i dyplomatyczne w nierównej grze z którymkolwiek z sąsiadów. Dlatego też prawica uległa – wraz z całą postsolidarnościową elitą – złudnej wierze w stabilność międzynarodowej koniunktury i z rozkoszą skupiła się na sprawach światopoglądowych i wewnętrz­nych rozliczeniach. Pewien silny impuls polityczny – w kierunku budowy wewnętrznej i międzynarodowej siły państwa – wywołany przez rząd Jarosława Kaczyńskiego, miał swój kres w nieudolności taktycznej i skłonności do wewnętrz­nych kłótni. Nie został zrozumiany przez elity, nie podtrzymał go ani PiS w opozycji, ani nawet sprawujący urząd Prezydent.

Podobnie zatem jak nie ma dziś prawicy nowoczesnej, wolnej od tradycjonalistycznych skłonności, tak też nie ma prawicy państwowej, ani takiej, która uznawałaby bezwzględny prymat polityki zagranicznej i racji stanu nad wewnętrznym teatrem parlamentarnym i medialnym. Takiej prawicy można się uczyć z pism klasyków, nie próbując przy tym odtwarzać cieni politycznych stronnictw. Taką myśl warto prezentować młodemu pokoleniu, nie upiększając jej rewizjonistycznym makijażem i nie dopisując pocieszających puent do tego, co jest jej porażką.

 

 

(tekst z książki Geopolityka i zasady (praca zbiorowa), OMP, Kraków 2010)

 



[1]     R. Dmowski, Myśli nowoczesnego Polaka, wyd. 7, Londyn 1953, s. 35.

[2]     Tamże, s. 37.

[3]     W. Turek, Arka Przymierza. Wojciech Wasiutyński 1910-1994. Biografia polityczna, Kraków 2008, s. 363.

[4]     Odnoszącą się do wydanych w kraju artykułów ogłoszonych na łamach biuletynu PPN, „Res Publiki” i „Tygodnika Powszechnego” poświęconych tradycji endeckiej.

[5]     W. Wasiutyński, Czwarte pokolenie, [w:] tegoż, Dzieła wybrane, red. W. Turek, t. 1, s. 464.

[6]     W. Wasiutyński, O program większości, tamże, s. 223.

[7]     K. M. Ujazdowski, Żywotność konserwatyzmu. Idee polityczne Adolfa Bocheńskiego, Warszawa 2005, s. 255-257.

[8]     A. Bocheński, Ustrój a racja stanu, Lwów 1928, s. 7.



Rafał Matyja - Politolog, pracownik naukowy Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, wcześniej adiunkt na Wydziale Studiów Politycznych WSB-NLU w Nowym Sączu. Publikował na łamach „Dziennika. Polska-Europa-Świat”, „Europy”, „Nowego Państwa” i „Rzeczypospolitej”. Redaktor naczelny „Kwartalnika Konserwatywnego” (1997-2000). W latach 2004-2005 doradca wicemarszałka Sejmu Kazimierza M. Ujazdowskiego. W serii Biblioteka Myśli Politycznej wydał "Państwowość PRL w polskiej refleksji politycznej lat 1956-1980" (2007), "Państwo czyli kłopot" (2009) i "Rywalizacja polityczna w Polsce" (2013). Współautor książek OMP "Narody i historia" (1999), "Antykomunizm po komunizmie" (2000), "Państwo jako wyzwanie" (2000), "Patriotyzm Polaków. Studia z historii idei" (2006), "Geopolityka i zasady" (2009), "Władza w polskiej tradycji politycznej" (2010), "Szkoły polskiej demokracji" (2014).

Wyświetl PDF