Jednym z głównych zarzutów wielu komentatorów i polityków przeciwko kandydaturze na premiera prof. Piotra Glińskiego jest fakt, że jest on “mało znany”. O ile w grę tu wchodzą rozważania, czy tak “mało znany” kandydat ma szanse na uzyskanie poparcia w Sejmie, to można je uznać za uprawnione, choć wiadomo, że to nie “znaność” kandydata będzie decydować o powodzeniu jego misji, a interesy polityczne. Zrozumiałe są też docinki polityczne, mające kontekst czysto partykularny: PiS-owi wypomina się, że nie znalazł nikogo powszechnie znanego, aby dowieść partii Jarosława Kaczyńskiego jej słabość, nieskuteczność itp. Kpiny z prof. Glińskiego mają jednak też inny wymiar – wiele złego mówiący o naszym życiu publicznym.
Otóż niektórym komentatorom i politykierom (bo lepiej ich nazwać nie sposób) nie przychodzi już w ogóle do głowy, że kryterium oceny jakości kandydata bynajmniej nie musi być jego rozpoznawalność. Zwłaszcza w takim jak ten przypadku – gdy to nie wybory przesądzą o jego obiorze, a targi polityczne. Cóż jednak tych kpiących krytyków “nieznanego” kandydata obchodzi, czy prof. Gliński jest kompetentny, co w życiu dokonał, jakie ma poglądy itp. Ważne jest tylko to, że się za rzadko na niego natykali w telewizji – zatem jest nieznany, ergo werdykt wydany: nie nadaje się.
Tyle tylko, że z powodzeniem można odwrócić tu problem: a może to komentatorzy i politycy, nieznający prof. Glińskiego, bądź co bądź przez parę lat szefa dużej organizacji naukowej, z dziedziny nauki bezpośrednio związanej z życiem politycznym i społecznym, człowieka o niekwestionowanym dorobku i autorytecie (wcale nie taka częsta kombinacja w polskim świecie akademickim!), przedstawiają się jako ludzie o wąskich horyzontach, nie wyściubiający nosa poza swoje partykularne poletko polityczno-dziennikarskie? Może to problem mediów, że takich osobowości, jak prof. Gliński, nie eksponują, choć jakże chętnie podkreślają, że trzeba poważnie o sprawach kraju dyskutować?
Owszem, dziennikarze (zwłaszcza telewizyjni) mają swoich kilku dyżurnych profesorów, których przepytują na okoliczność mniej lub bardziej ważnych wydarzeń politycznych, ale nawet w tym przypadku medialna przydatność mierzona jest głównie ‘rozpoznawalnością’. Podstawową zaletą profesora X czy profesor Y jest fakt, że pojawiali się w telewizorze wystarczającą ilość razy, aby nie trzeba się było już kłopotać o ich znajomość przynajmniej u sporej części widzów. Załóżmy, że nie da się inaczej, bo “target”, bo “oglądalność”, bo reklamodawcy… Wciąż to nie oznacza, by ludzie chętnie przedstawiający się jako eksperci od polityki, musieli ograniczać swoją wiedzę o świecie nauki do tych kilku medialnych bywalców. Czyżby innych opinii nie chcieli poznać, czyżby niewiele czytali, czyżby słabo się orientowali kto ma coś ważnego do powiedzenia, czyżby uważali, że sami wiedzą najlepiej?
Problem wywołany dyskusją wokół kandydatury prof. Glińskiego jest niebagatelny. Mówi nam wiele o tym, do czego sprowadza się w znacznej mierze współczesna demokratyczna polityka polska. Do wizerunku, marketingu, PR-u, gdzie “nieznany” nie ma racji z tego tylko powodu, że się nie zdążył dać poznać. Kłopot w tym, że budowanie swej “rozpoznawalności” przez ludzi mogących potencjalnie – z uwagi na swą wiedzę i walory osobiste – odegrać ważną rolę w życiu publicznym może dokonać się zwykle w paskudnych okolicznościach, bowiem jej areną są coraz częściej jedynie niemądre audycje pseudo-publicystyczne (politycy, ku uciesze prowadzącego, wzajemnie się atakują i uciekają od meritum), albo jeszcze głupsze różne ‘telewizje śniadaniowe’ i celebryckie show (arcy-niemądre pytania i zwykle w tej konwencji odpowiedzi).
Czynienie komuś zarzutu, że w takim kiczowatym przedstawieniu nie brał dotąd udziału – bo stąd się bierze słaba jego rozpoznawalność – pokazuje (jak parę innych zjawisk zresztą), jak bardzo zdegenerowane jest polskie życie publiczne na stylu media i polityka. Miałkie, głupie, krótkowzroczne. I wcale nie zanosi się na to, by miało stać się choć odrobinę lepsze.