Paweł Popiel o powstaniu listopadowym

omp

30 listopada 2013

Przedstawiamy fragmenty Pamiętników Pawła Popiela (1807-1892), w których ten wybitny polski myśliciel konserwatywny wspomina dramatyczne wydarzenia z powstania listopadowego i przedstawia swoją ocenę insurekcji.

“Powstania narodów ujarzmionych, wczesne czy niewczesne, bardzo trudno wstrzymać, kiedy raz wybuchły. Potrzeba czasem stawać jakoby po stronie ciemięzcy i dla dobra ojczyzny wydawać się jej odstępcą, co jest tak wysokim patriotyzmu szczytem, że mało kto ma odwagę do niego się podnieść. Na krzyk Jeszcze Polska nie zginęła! serce się podnosi, krew w żyłach burzy – a jak na okręcie żeby go ratować wyrzucają mienie i towary, tak wyrzucono w przepaść wszystkie instytucje narodowe, swobody, armię, autonomię – w nadziei, że się dobije do portu, a trafiono tylko na wiry i skały”.

Było to 15 sierpnia, w niedzielę. Ja byłem u p. Maksymiljanowej Fredrowej, z domu Gołowin[i], która mieszkała przy ulicy Miodowej. Około piątej godziny spostrzegam posuwającą się gromadę, około 100 osób, bardzo podejrzanych ludzi, z ks. Puławskim i Szynglarskim na czele[ii]. Zrozumiałem, o co idzie. Zbiegłem na dół, pytam: Dokąd? „Do Rządu Narodowego, domagać się ukarania zdrajców”. Mieszkałem obok Namiestnikowskiego pałacu, gdzie obradował Rząd Narodowy. Szybko pobiegłszy, przypasałem pałasz i poszedłem, jak było moim obowiązkiem, do biura Rządu, gdzie zasiadał obecny mój zwierzchnik, ks. Adam. Klub się zbliża i żąda, by go wpuszczono. Rząd tylko trzech przyjmuje. Wchodzi Puławski i odbiera odpowiedź, że oskarżeni są dobrze strzeżeni, Rząd za nich odpowiada, a ręczy, że winnych spotka surowa kara. Przytomny temu, nie pamiętam, czy z tą odpowiedzią wyszedł książę do ludu, czy ją przyniósł Puławski. Rada w radę, jedni kontenci z odpowiedzi, drudzy rozdrażnieni, bo im się nie udało. Kupa się zmniejsza, deszcz lekki zaczyna padać, cofają się ku lwom i tam kilkunastu ledwo hersztów zostaje. Rozumiałem, że się już rozejdą, ale nie odstępowałem. Musiało być umówione hasło, bo na okrzyk: „Chodźmy do zamku!” naraz wiele zbiegło się ludzi i dalej ku Zygmuntowi. Ja za nimi. Na ulicach rozruch. Klub posuwał się ku bramie około Blachy. Przed bramą zamkową stał posterunek gwardii narodowej. Komenderował oficer, kupiec warszawski, którego nazwiska na nieszczęście nie mogłem się dowiedzieć, choć wart chwały. W ściśniętych szeregach lud zwolna posuwał się ku bramie; oficer wola: „Ja tu straż trzymam, jeżeli trzy kroki postąpicie, każę dać ognia!” Milcząco jedni drugich popychają. „Ognia!” Pluton strzelił. Czy kto padł, nie wiem, ale rozbiegli się jak oparzeni, z krzykiem znanym: „Na lud strzelają!” Postawa gwardii narodowej tak zaimponowała, że kto wie, czyby się pokusili powtórnie. Już był wieczór. Gwardia narodowa z komendantem na koniu liczniej ściągała. „Komendancie – ktoś krzyknie – gwardia zdrajców broni, na lud strzela”. Na to niebaczne słowo wyrwało się: „Oficer, który na lud strzelał, będzie pod sąd oddany”. Słowa te zdemoralizowały gwardię, a dodały otuchy zbiegowisku, które rosło. Widząc, co się dzieje, biegnę do marszałka Ostrowskiego[iii], który mieszkał w pałacu Paca. Zastaję go w ciemnym pokoju, nieświadomego zupełnie wypadków. „Pójdę zaraz”. Ja wracam na Plac Zygmuntowski i zastaję krwawe gody. Już zamordowani więźniowie, rozruch nie do opisania. Lekkomyślnie w takiej chwili występującego z morałem chce przebić młody człowiek bagnetem; szybkim zboczeniem unikam razu. Zbrodnia spełniona: sprawa krwią i błotem oblana. Co mi się działo, trudno powiedzieć, ale drugiej tak bolesnej chwili w moim życiu nie miałem. Dosyć było politycznego doświadczenia, aby wiedzieć, że sprawa zgubiona, a zgubiona brzydko i głupio, bo polski charakter, jeżeli czasem przez słabość mówi o terrorystycznym krwi rozlewie, w czynie znieść go nie może i opuszcza ręce wobec środków nieuczciwych. Pośpieszyłem do księcia, którego już nie było, następnie do generałowej Skrzyneckiej[iv], której mąż rzekomo był nieobecny. (Był ukryty u poczciwego Henryka Zabiełły[v].) Jakże wobec tych wypadków zachowywał się Krukowiecki? Kiedy z Juliuszem Stadnickim[vi] szedłem ulicą, ktoś, nie pomnę kto, zapewniał, że ks. Adam, uchodząc konno, z pistoletem w ręku, przez Wolską rogatkę, zginął od klubistów. Poszliśmy, aby o tym zawiadomić Krukowieckiego; Juliusz, jako oficer, wszedł do pokoju, ja, jako prosty żołnierz, czekałem. Na tę wiadomość (która szczęściem okazała się fałszywą) porwał się za głowę w największym uniesieniu Krukowiecki, krzycząc: „Te łajdaki przed niczym się nie zatrzymają!” Krukowiecki nie chciał zapewne mordów, ale rozkiełznał element, któremu potem nie mógł poradzić.

Straszna to była noc; bandy przeciągały po ulicach ze złowrogim krzykiem. Kiedy z sercem zrozpaczonym szedłem ulicą Bielańską, widziałem mieszkanie jednego posła oświecone, okna otwarte i wiwaty głośno spełniane szampanem. (W lat 43 spotkałem tego samego, wytrzeźwionego z szału, urzędnikiem w bibliotece Ossolińskich). Resztę nocy przepędziłem u generałowej Skrzyneckiej.

Zbrodnie tego rodzaju, które bywają symptomem słabości, zabijają sprawy, w imię których je popełniono. Czy powstanie mogło się podnieść 14 sierpnia, nie wiem. To pewna, że po 15. trwać nie mogło. Ogarnął zacną część ludności wstyd i zwątpienie. Jak to przewrotność zarozumiałych zbrodniarzy zrozumieć nie chce, że u nas terroryzmem nic zbudować nie można; po 30 latach próbowali tych samych środków i podobne też były następstwa. W spaczonych a zepsutych tych umysłach pokutuje przykład terroryzmu: Marat[vii], Danton[viii] dla nich ideałem; niezdolni podnieść się do cnoty, zniżają się do zbrodni. Na pochwałę ówczesnego społeczeństwa powiedzieć muszę, że nazajutrz Warszawa była oburzona, ale nie zatrwożona. Krukowiecki groźną niby wydał odezwę. Przeważna część sejmu i ludzie porządku oczekiwali wystąpienia wodza; Dembiński wezwany zbliżał się do Warszawy, przysłał naprzód generała Chrzanowskiego, na którego energię liczono. Chrzanowski przybył, otucha wstępowała, ale surowych nie przedsięwziął środków. Trzeciego dnia stanął Dembiński ze sztabem na Czystym. Tam go odwiedzałem i zdałem sprawę z wypadków, stanu miasta. Gwałtowny, oświadczał się za użyciem najsurowszych środków. Nazajutrz przybywa do Warszawy, staje w Namiestnikowskim pałacu. Wchodzimy w radę z Wielopolskim, co czynić? Korzystając ze zgrozy położenia, uniesień Dembińskiego i jego wpływu na wojsko, nakłonić go do ogłoszenia się dyktatorem, a dla sankcji władzy i przerażenia spisku równocześnie pięciu klubistów oddać pod sąd wojenny i rozstrzelać. Wielopolski, siostrzeniec Dembińskiego, mający przewagę nad jego umysłem, skłonił go do tej myśli, która jedna mogła zbawić sprawę i dlatego też przypadła do heroicznego charakteru Dembińskiego. Przyrzeka, decyduje się, każe sobie napisać odezwę; umówione, jaki komu urząd przeznaczy. W nocy odezwa napisana. O 5.30 rano idziemy we dwóch do Dembińskiego, aby podpisał. Leżał w łóżku. Wielopolski sam wchodzi; zaczyna się dyskusja; Dembiński zadrżał przed odpowiedzialnością, odmówił podpisu, chcąc w takiej chwili działać legalnie. Wielopolski w największej furii wypada z pokoju i targając proklamację, mówi do mnie: „Cel imbécile recule!” Szczegół ten, zupełnie nieznany, przywodzę tu, raz, aby pokazać, jaki to był człowiek ów Wielopolski, a po wtóre, jak dalece nasza polska natura drży przed krwi rozlewem, a cofa się przed odpowiedzialnością, Czyby ta kombinacja w połączeniu z ukaraniem zbrodniarzy była oddaliła katastrofę? Kto powiedzieć może? To pewna, że koniec byłby inny jak 8 września. Bylibyśmy może upadli, ale po bohaterskiej walce,

Tymczasem zwątpienie, jakie zapanowało wpośród gry najrozmaitszych żywiołów w sejmie i w mieście po ustąpieniu ks. Adama, popchnęło sejm do nominowania prezesem Rządu Narodowego Krukowieckiego. Zużyty w kilkumiesięcznej opozycji, skompromitowany wraz z Klubem, nie podniósł on godności sprawy, ani żadnej nie obudził nadziei. Ministrem spraw zewnętrznych nominował Teodora Morawskiego. Ja już nie powróciłem do mojego biura, które też i Horodyski i Koźmian opuścili. Znany przebieg wypadków. Czemu osłabiono siły obronne stolicy wyprawieniem korpusu Ramorina[ix]? Skrzynecki, podówczas ukryty, dowiedziawszy się o tym, rzekł: „Kiedy Krukowiecki ten korpus wyprawia, to już o poddanie traktuje”. Czy tak było, nie wiem; ale to wiem, że zapanował zupełny rozstrój. Ukarano śmiercią dwóch biedaków, którzy przyłożyli rękę fizycznie do egzekucji sumarycznych 15 sierpnia ale, zaprawdę, ci byli najmniej winni; moralni sprawcy uszli, wypuszczono zaaresztowanych Puławskiego i Stynglarskiego. Armia rosyjska postępowała coraz bliżej, Krukowiecki miotał się, a nic stanowczego ani robił, ani robić mógł, bo nie miał żadnego moralnego wpływu. W takich chwilach tylko charakter wzniosły, nieposzlakowany, oddany sprawie, mógł skupić wszystkie uczucia i popchnąć ku ofierze. W sejmie zapadały uchwały już to niewczesne, o usamowolnieniu chłopów, już to napuszyste, którym bliska przyszłość kłam miała zadać. Kiedy zbliżała się chwila stanowcza, nakazał Krukowiecki korpusowi Ramorina powrót do stolicy. Nie usłuchał. Czemu? Czy odwrót był niepodobny? Czy, jak niechętni i nieprzyjaciele Władysława Zamoyskiego twierdzili, nie powrócił dlatego, aby eskortować bezpieczne dostanie się ks. Adama Czartoryskiego do granicy austriackiej? Nie wchodzę w to, bo dla mnie zawsze ważniejsze pytanie, czemu ten korpus wyprawiono?

Nadszedł dzień 6 września. Już w wigilię z kościoła luterskiego widać było armię rosyjską, okalającą miasto, robiącą wszystkie przygotowania do stanowczego szturmu. Szczegóły opisano kilkakrotnie; ja zanotuję to tylko, co mojej dotyczy osoby i na co patrzałem. Gdzie stały moje szwadrony poznańskie, nie wiedziałem, ale było mi wiadomym, że pierwszy pułk krakusów stał za wolskimi rogatkami, przy szosie. Do dnia, jeszcze szaro, detonacja kilkadziesiąt dział dała znak do szturmu. Natychmiast siadłem na koń i za pół godziny odnalazłem szwadron trzeci krakusów, w którym służył brat mój, Ludwik. Staliśmy uszykowani niedaleko wałów miejskich, w asekuracji armat; krakusy w pierwszej linii, za nami szwadron pierwszy pułku szaserów, komenderowany przez dobrego oficera, Periatkiewicza. Zaledwie postąpiliśmy trochę naprzód, spostrzeżono straszny bój koło wolskiej baterii. Wiedzieliśmy, że tam komenderuje Sowiński, nikt nie wątpił, że spełni swą powinność, i spełnił ją, bo zginął, ale komenda nasza nie spełniła swej powinności, bo wiedząc, że jest to klucz pozycji, nie przyszła mu w pomoc. Niezadługo widzimy i dowiadujemy się, że Wola wzięta. Nadjeżdża z adiutantami Dembiński, pyta o Bema[x], szuka armat; widzimy, że nie ma jedności w rozkazywaniu. Kule armatnie doskonale nam dokuczały. Pułkownik krakusów, Leski[xi], przybywszy do nas mówi: „Tak was ustawię, że was kule dochodzić nie będą”. Jak nas też ustawił, dwie baterie, i to 12-funtowe, wzdęły nas w krzyżowy ogień i zaczęliśmy tracić ludzi. Wtem, kiedy zaczęto się nieco demoralizować, choć wszyscy pięknie stali, przybywa w galopie komendant trzeciego szwadronu, Kazimierz Łubieński[xii], którego słabość w łóżku trzymała, a huk dział orzeźwił. Łubieński nie był z profesji żołnierzem, ale była to z gruntu rycerska natura, żołnierz go lubił. Ledwo przybył, natchnął lepszym animuszem. Padali ludzie, a wesołość panowała w szwadronie. Mówi Oraczewski[xiii] do Różyckiego[1][xiv]: „A co który z nas będzie radcą Towarzystwa Kredytowego?” Ja do Kazia Łubieńskiego: „My tu już zginiemy, ale poco Ludwik (mój brat), dziecko takie, ma ginąć?” Poczciwy Kazio zrozumiał i natychmiast wyprawił go z rannymi do ambulansu, przykazując, aby tam rozkazu oczekiwał. Ale gdzie tam! Pół godziny nie minęło, a Ludwik wraca. Krakusy były białe, mój mundur granatowy, konia miałem jasnego ogromnego, zapewne brali mnie za oficera, bo wyraźnie kulami ścigali. Stoję na prawym skrzydle, a tu prościuteńko przede mną kula rykoszetuje, instynktowo koń mój skacze na bok. Kula i tak byłaby mnie nie zajęła, bo górą poszła, a uderzyła Periatkiewicza tak, że ani ziewnął. Koledzy do mnie: „A jedźże gdzieindziej!” Ruszyłem na lewo, do Łubieńskiego, a kiedy bardzo blisko stojąc na koniu z nim rozmawiam, dziwnym trafem trzy kule 12-funtowe jedna po drugiej padają pomiędzy nas i, rykoszetując, tak obrzucają gliną, że ja palcem długi czas ruszać nie mogłem, a Łubieńskiego koń w lansadach uniósł. Nadjechał brygadier, generał Dłuski[xv]; widząc straty, cofnął szwadron nieco pod wały, skąd ponad nasze głowy działa wałowe rzucały pociski.

Koło godz. trzeciej, kiedy główne pozycje armia rosyjska zdobyła wskutek niejednolitej komendy i niedołężnej obrony, ogień zwolniał, ustał; jakieś odbywały się traktowania. Krakusy stały do wieczora. Koło godz. szóstej wróciłem na spoczynek do domu. Wały sypano ostentacyjnie, barykady w ulicach zdawały się wskazywać na uporczywą obronę ludności miejskiej, wojsku również nie brakowało ochoty do bitwy, mimo to panowało jakieś złowrogie zwątpienie. Sejm to obradował nieustannie, to posłowie chodzili na wały, ale nie było komu skupić i natchnąć działanie bohaterskie, bo nie było komu zaufać. Klub patriotyczny i Lelewelowskie stronnictwo tak długo mówili o zdradzie, że stracono ufność w ludzi. Nie było wprawdzie wielkich, ale byli zacni. Naród, który albo nie ma obywateli wypróbowanej cnoty, albo który, co gorsza, nie umie im zaufać, nie może się zdobyć na żaden wielki czyn zbiorowy. Spełniając zabór cudzej stolicy na rozkaz samodzierżcy, Rosjanie w jednym karnym ordynku, ponosząc ogromne straty, zwyciężali; kiedy my pod własnymi murami, które prawdziwie były nam drogie, bo chowały narodowość, swobodę, wiarę, język, wspomnienia przeszłości i przyszłości nadzieje, my ustępowaliśmy, walcząc wprawdzie, ale walcząc słabo. Rewolucyjne stronnictwo z Lelewelem na czele rozdzieliło nas, osłabiło i dało przyjść do władzy zgubnemu człowiekowi, który skoro raz ją posiadł, a posiadł z zazdrości, użyć jej nie umiał. Krukowiecki nie był zwyczajnym zdrajcą. Od Rosji grosza nie wziął, po wojnie ani zaszczytów, ani stanowiska nie przyjął, na ustroniu życie przepędził: ale pycha, która miotała nim całe życie, przyćmiła piękne zalety nieustraszonej odwagi i wyższych wojskowych zdolności, wywołując straszny antagonizm przeciwko Skrzyneckiemu, jak przeciwko każdej wyższości, wpędziła, nie pierwszego i nie ostatniego, w przepaść czy obłędu czy zbrodni. Jak wiadomo, w nocy traktowano, udając przed wojskiem i ludnością miejską, że miasto i armia do ostatka bronić się będą. Paszkiewicz, postawiwszy swoje ultimatum, dał czas do godz. drugiej dn. 7 września. Nieporadność komendy, sejmu, rządu, nie mogły dojść do żadnego rezultatu. I nic dziwnego; dom przeciwko sobie rozdzielony runąć musi, bo jedność tylko może skupić wszystkie siły i rzucić je w punkt jeden tak, aby zwyciężyć, albo przynajmniej z chwałą zginąć. My wojnę, pełną chwały, skończyliśmy niechwalebnie, choć była istotna chęć bicia się i gotowość poświęcenia.

O godzinie drugiej dwieście armat dało naraz ognia do naszych linii i okopów. Byłem wnet przy krakusach. Brata Ludwika nie było. Franciszek Wodzicki[xvi], skądinąd odważny oficer jego plutonu, zapomniał go na placówce, nie zluzował, gdzie też Ludwik, który wolałby sto razy zginąć na stanowisku, niż je opuścić, 18 godzin pozostał. Coraz bardziej posuwając się, ściskały nas linie rosyjskie, bo opór nasz był słabszy, nieporządek większy niż dnia poprzedniego. Naraz widzimy pułk czerwonych huzarów gwardii; komenda: „Do szarży kłusem!” Już dobyłem pałasza i myślałem, że, czego pragnąłem zawsze, doświadczę szarży kawalerii… Czemu? jak? kto? Zakomenderowano naraz: „Na lewo! szóstkami odwrót ku wolskim rogatkom”, a huzarzy lekkim kłusem za nami. Przy rogatce stał porucznik artylerii, młodziutki Trębicki, i miał pół baterii. On nie pytał, czy miał być rozejm, czy nie, a może nie dosłyszał, bo był ogłuchł od huku dział i siedział na koniu z podwiązaną twarzą; ale co się huzarzy zbliżyli, z najzimniejszą krwią kazał strzelać z dwóch armat kolejno: za każdym razem zakotłowało się w rosyjskich szeregach, i cofały się w nieładzie.

Dziś jeszcze widzę tę twarz młodziutką o jasnych włosach, żołnierza, który pełnił swoją powinność, a byłby ją wypełnił każdy, ale nie było komu tego zażądać. Tak zginął obok nas mężny oficer inżynierii, a mój kolega szkolny, Boniecki, tak Ekielski na swojej armacie 17 cięć w głowę odebrał (był to znakomity oficer, a dziwnie zacny człowiek). O godz. siódmej ustał zupełnie ogień rosyjski. Nasze pułki zwolna przez wszystkie rogatki zaczęły wchodzić do Warszawy i maszerować na Pragę. Wpadłszy do domu, wziąwszy co było pieniędzy, odzienia, trochę obroku i ryżu, pożegnawszy dobrych przyjaciół, Leona Grabowskiego[xvii] i piękną jego żonę, Emilię ze Skarbków[xviii], przejechałem most na Wiśle, a odnalazłszy krakusów, spotkałem szczęśliwie powracającego z placówki brata Ludwika. Rozumiałem, że był zginął. Łatwo odgadnąć, z jakim uściskałem go uczuciem, kochając serdecznie. Matka kochała nas namiętnie; oddawaliśmy jej to uczucie; myśl, że się dla niej uchował, osładzała okropność tej nocy bez snu, w ciągłym ruchu, hałasie, nieporządku. Nie wiedzieliśmy, co się stało, co nas czeka; było jednak jawne, iż nastąpiła konwencja, w ślad której stolicę oddano armii rosyjskiej, a Polskę wypuszczono z bronią. Kiedy ósmego września, z brzaskiem wschodzącego słońca, porządkowaliśmy szeregi, a przywaleni gromem upadku nie zdawali sobie nawet sprawy z naszego położenia, pułkownik austriacki Caboga, attaché militaire przy armii rosyjskiej podczas kampanii, powołany do Wiednia, przybywał z tego miasta wraz z Andrzejem Zamoyskim, przywożąc stanowcze, rozjemcze a kategoryczne warunki dworu austriackiego. Przybyli niestety dwa dni za późno. Co Paszkiewicz powiedział Cabodze, nie wiem; na Zamoyskiego, który lekko kontuzjowany leżał w łóżku, wpadł z największą pasją, wymyślał, groził rozstrzelaniem.

Należy to do fatalności naszej sprawy, że wszystko robimy, albo robią dla nas, za późno. Austria, jak niezupełnie chętnie przystępowała do rozbioru Polski, tak nigdy o tym nie myślała, aby ją nieodwołalnie zatrzymać; wiadomo, że cesarz Franciszek I[xix] mawiał zawsze, że ta aneksja odpadnie. Upatrując w początku powstania działanie tylko rewolucyjnej partii, ks. Metternich[xx] żadnych z nią nie chciał mieć stosunków i, jak już wspomniałem, dwóch wysłańców Rządu Narodowego, Jelskiego i Bojanowicza, do Wiednia nie wpuścił. Kiedy jednak wojna z rożnym przeciągała się szczęściem, a naród dawał rękojmię porządku i ładu, gabinet wiedeński otworzył oczy, a minister przenikliwy spostrzegł, że to była chwila, aby wstrzymać potęgę Rosji, którą miał zawsze za groźnego dla Austrii sprzymierzeńca i sąsiada. Te powody, jak się zdaje, skłoniły rząd austriacki, że przez pułkownika Cabogę chciał stanowczo pośredniczyć. W jakich rozmiarach? Nie wiem, bo instrukcji nie widziałem; z ustnego tylko opowiadania wnoszę, że były rozległe.

***

ROZDZIAŁ VI

Po powstaniu

Tak skończyło się powstanie 29 listopada. Miałem je od początku za zgubne, i było takim. Społeczeństwo, w którym pokutowały narowy dawnej organizacji szlacheckiej i wszystkie wiekowe, najzgubniejsze nawyknienia i przesądy, na które, nieprzygotowane, padły niewytrawne teorie ówczesnego liberalizmu; naród, którego warstwy oświeceńsze toczył rak tajnych towarzystw – nie miały, tak rozumiałem, warunków do samodzielnego bytu. Królestwo Kongresowe z najzupełniejszym samorządem uważałem za wyborną szkołę politycznego wykształcenia, przekonany zaś, że tylko wiara i karność kościelna mogą narodowi dać siły moralne, aby żyć albo odżyć, pragnąłem pracy za pośrednictwem systemu wychowania publicznego, w nadziei, że z czasem wpłynąć potrafią na jego kierunek i że kilka pokoleń dobrze wychowanych postawi Polskę w takich warunkach żywotności, że absorpcja jej nie powiedzie się ani germańskiemu, ani rosyjskiemu żywiołowi. Czy to był błąd? Czy to była iluzja? Bynajmniej, ale wypadki poszły innym torem, a ludzie przewodni narodu ani ich wstrzymać, ani wierni pokierować nie umieli. Bo jakkolwiek droga, którą iść pierwotnie chciałem, była najbardziej polityczną, tj. najbardziej pewną, skoro jednak raz naród puścił się na bystre wody, należało wpłynąć śmiało, a nie oglądać się poza siebie. Tak myślałem i zaraz w tym kierunku napisałem ognisty artykuł w „Polaku sumiennym”. Społeczeństwa wyrabiają się praktycznie w podwójnych szkołach: używając instytucji, które kształcą i cnotę i pojętność obywatelską, a dobry systemat wychowania zapewniają; albo też w walce bohaterskiej a krwawej. Ludzkość niczego zdobyć nie potrafi, jak tylko kosztem krwi albo potu. Wojna, choćby długa, choćby ciężka, prowadzona z poświęceniem i wytrwałością mogła także dać narodowi naszemu te cnoty, które byt polityczny zapewniają; dlatego, kiedy raz obrał drogę wojny, należało nią kroczyć bezwzględnie. Brakło ludzi, bo nie było silnych przekonań. Uczucie nie wystarczy, ani człowiekowi ani społeczeństwu, i dlatego to w pierwszej młodości myślałem o wychowaniu narodu, aby mu dać silne przekonania, oparte na wierze, nie jakiejś oderwanej, ale po prostu tej, którą Kościół katolicki podaje. Źle by mnie jednak zrozumiał, kto by mniemał, że ostatecznym celem moim była sprawa narodowa, a środkiem wiara. Odwrotnie; wiara, Kościół, jako odnoszące się do ostatniego przeznaczenia człowieka mają pierwszeństwo, i temu celowi całe moje poświęcałem życie i pracę. Naród, Ojczyzna, są środkiem, za pomocą którego człowiek w wierze i Kościele żyć może bezpiecznie, dlatego je kochać, za nie walczyć i umierać należy.

Ludzi przewodnich brakło. Lelewel był to teoretyk o zimnym rewolucjonistów francuskich fanatyzmie, ale bez ich odwagi. Wywierając szczególny wpływ na młodzież, kwasił usposobienie umysłów, budził niewiarę, do niczego wyższego nie pociągał. Już nieskończenie wyżej należy postawić Mochnackiego, choć także nie zabłysnął odwagą, a wysoki rozum, który wielu podziwia, przyszedł mu dopiero na emigracji. W kraju, choć czasem dobrze radził, działał tylko podziemnie, nie mógł się też wybić na wierzch. Bądź co bądź, mimo rewolucyjnego prądu, Polska r. 1831 była jeszcze Polską szlachecką. Spiskowcy mogli zrobić burdę uliczną, zbrodnię indywidualną, jak 15 sierpnia, mogli uniemożliwić normalne działanie – kierunku opanować nie mogli. Kierunek i jego odpowiedzialność spada na partię kaliską i ks. Adama, których wpływ, równoważąc się, ruch uniemożliwiał.

Kaliszanie, z Niemojewskimi na czele, będąc przez lat 15 panami sytuacji politycznej, z teoriami swoimi liberalno-konstytucyjnymi na francuską modłę nie mogli, w tym czasie nawet, pozbyć się próżności i frazeologii, którą od tak dawna grzeszyli i bruździli. Wincenty, wymowny, popędliwy, ale w gruncie rzeczy miłośnik kraju, Bonawentura, zimny, próżny, odęty, miłośnik siebie, stanowiska i w tajne wdany roboty, z poplecznikami minorum gentium [niższego rzędu] ciągle hamowali, utrudniali działanie rządu i wodza naczelnego, niby kontrolując, niby będąc żywą na straży opinią. Ludzie ci, mający styczność przez osobiste i ziemiańskie stosunki ze zdrowymi krajowymi żywiołami, a instynktowo w poczuciu z rewolucyjną partią postępując, najszkodliwsze, jak każde pośrednie stronnictwo, wywierali działanie. Tacy zwykle nie dopuszczą do surowego przytłumienia zbrodniczych usiłowań, mając zawsze w obronie złych ludzi łagodzące słowa; w chwilach krytycznych rachować na nich nie można, a po katastrofie są spadkobiercami władzy, która już nie ma uroku ni celu. Tak Bonawentura Niemojewski pod Krukowieckim otrzymał stanowisko, z niewielką dla kraju korzyścią, a dla siebie sławą.

Ani Skrzynecki, ani ks. Adam nie mieli bezwzględnej energii, bardziej potrzebnej w takich chwilach, niż poświęcenie i patriotyzm, na których naprawdę im niezbywało. Chłopicki, który jeden umiał rozkazywać, leżał w Krakowie, Wielopolski nie był jeszcze dorósł do swego posłannictwa; bez jednej indywidualności genialnej marnowały się znakomite siły polityczne: jak Świdziński, Dembowski, Małachowski, wojskowe: jak Tomasz Potocki, Leon Rzewuski, Kruszewski, Dembiński. Kraj, jakby fatalnością jakąś pchany, posuwał się ku strasznej przepaści, której miał świadomość, którą przygotowało nieroztropne powstanie, a której czy można było uniknąć, nie wiem, ale w każdym razie można ją było oddalić, mniej upokarzającą uczynić, gdyby rozdział wewnętrzny nie był odjął odwagi i jedności w działaniu. Naród polski, chrześcijański, nie postawił jednak wiary i krzyża jako godła swego powstania. Wydał raz Skrzynecki odezwę do wojska przedziwnie podniosłą, w której na Boską pomoc, nie na własną rachował siłę: była pięknym objawem jego ducha osobistego, ale przebrzmiała bez wrażenia, bo warstwy kierujące, zarażone niewiarą, ani nie rozumiały tego głosu, ani nie rachowały na te siły. Patriotyzm dokonywał cudów, ale nie widzę go w historii, jak tylko w klasie panującej, w rzymskim, w weneckim patriotyzmie; w masie ludu szukać go na próżno. Jeżeli walka Hiszpanów z Maurami, a w lat tysiąc potem z Napoleonem była ludową, to dlatego, że ją natchnął pierwiastek religijny. Gdzie szukać dziś patriotyzmu we Francji? Niepodobna nie uznać go u Rosjan, ale tam był zawsze połączony ze schizmą, która fałszywa z gruntu, to prawda, duchową jednak swoją stroną przeważnie działa[2]. To, co lat temu 50 widziałem, to samo widzę i dzisiaj. Społeczeństwo nasze, jakkolwiek na powierzchni objawia chorobliwe znaki, w gruncie posiada lud zdrowszy od innych europejskich; gdyby się dało uchronić go od zarazy powszechnej, stałby się punktem, około którego krystalizowałby się nowy ustrój moralny przyszłości. Dlatego tak gorąco pragnąłem wówczas, dlatego tak gorąco pragnę i dzisiaj odrodzenia klas wyższych a ochronienia niższych przez wychowanie chrześcijańskie. Chęci tych żaden przeważny czyn praktyczny nie uwieńczył. Zapewne siła wewnętrzna nie odpowiada woli. Ale też ilekroć zdawało się, że już pozyskam stanowisko, łamały się moje usiłowania, to o uprzedzenia, to o trudności osobistego położenia. W późnej dopiero starości na szersze wstąpiłem pole, kiedy brakło siły, aby po nim kroczyć.

Więcej o Pawle Popielu: http://polskietradycje.pl/authors.php?author=65


[1] Długoletni Prezes Tow. Kredytowego w Kielcach.

[2] Prawdopodobnie byłby sąd inny, gdyby autor pisał był po „Wielkiej Wojnie”; również nie przewidywał rozkładu Rosji i cerkwi w niej.


[i] Żona Jana Maksymiliana Fredry (1784–1846), dramatopisarza i poety, generała, uczestnika wojen napoleońskich, członka Rady Administracyjnej i Rady Stanu Królestwa Polskiego.

[ii] Ignacy Szynglarski (1786-1835) – ksiądz, członek Klubu Patriotycznego.

[iii] Władysław Ostrowski (1790-1869) – hrabia, żołnierz armii Księstwa Warszawskiego, marszałek Sejmu Królestwa Polskiego w czasie powstania listopadowego.

[iv] Amalia ze Skrzyńskich Skrzynecka.

[v] Henryk Zabiełło (1785-1850) – hrabia, żołnierz armii Księstwa Warszawskiego.

[vi] Juliusz Stadnicki (1806-1863) – szlachcic i polityk, powstaniec listopadowy.

[vii] Jean-Paul Marat (1743-1793) – francuski polityk, przywódca skrajnego odłamu jakobinów w czasie rewolucji francuskiej.

[viii] Georges Danton (1759-1794) – francuski adwokat, organizator i jeden z przywódców rewolucji francuskiej.

[ix] Girolamo Ramorino (1792-1849) – żołnierz włoski, generał w powstaniu listopadowym, wbrew rozkazom przeszedł ze swym korpusem granicę galicyjską.

[x] Józef Bem (1794-1850) – generał, uczestnik walk powstania listopadowego i rewolucji w Wiedniu w 1848 r., naczelny wódz rewolucyjnych wojsk węgierskich 1848-1849, teoretyk artylerii. Po upadku rewolucji na Węgrzech, udał się do Turcji, wstąpił do armii sułtana i przeszedł na islam.

[xi] Stanisław Leski – dowodził w powstaniu listopadowym 1 Pułkiem Jazdy Krakowskiej.

[xii] Kazimierz Łubieński – żołnierz w randze majora 1 Pułku Jazdy Krakowskiej w czasie powstania listopadowego, odznaczony orderem Virtuti Militari.

[xiii] Edward Oraczewski (1809-1871) – właściciel dóbr w Morawicy, służył w czasie powstania listopadowego w 1 Pułku Jazdy Krakowskiej, odznaczony orderem Virtuti Militari, mąż siostry Aleksandra Wielopolskiego Hortensji.

[xiv] Erazm Różycki (1806-1893) – w czasie powstania listopadowego służył w 1 Pułku Jazdy Krakowskiej. Działał na Kielecczyźnie na forum gospodarczym i społecznym, przede wszystkim jako prezes Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego w Kielcach. Przed powstaniem styczniowym był przywódcą „białych” w Kielcach, wspierał czynnie agitację niepodległościową.

[xv] Mamert Dłuski (1788-?) – generał, żołnierz Księstwa Warszawskiego, uczestnik powstania listopadowego.

[xvi] Franciszek Wodzicki – powstaniec listopadowy, służył w pułku krakusów, odznaczony Virtuti Militari.

[xvii] Leon Grabowski (1807- 1865) – syn Stanisława Grabowskiego, wnuk Stanisława Augusta Poniatowskiego.

[xviii] Emilia Grabowska ze Skarbków – od 1829 r. żona Leona Grabowskiego.

[xix] Franciszek I (1768-1835) – władca Austrii od 1792 r., w latach 1792-1806 jako ostatni cesarz rzymsko-niemiecki, a od 1804 r. jako pierwszy cesarz austriacki.

[xx] Klemens Lothar Metternich (1773-1859) – austriacki polityk, jeden z najbardziej wpływowych mężów stanu Europy pierwszej połowy XIX wieku, minister spraw zagranicznych i kanclerz Austrii, przez wielu konserwatystów polskich obarczany odpowiedzialnością za zainspirowanie rzezi szlachty w czasie tzw. rabacji galicyjskiej (1846).

Tagi: , , ,

Komentarze są niedostępne.