Żępolice. Małe miasteczko zagubione gdzieś wśród beskidzkich wzgórz. Odnotowane w kronikach wystarczająco dawno temu, by chlubić się swą długą historią. Współcześnie zapomniane na tyle skutecznie, że nie wyróżnia się wśród tylu innych tego typu miejscowości w Polsce. Pojechaliśmy tam na zaproszenie władz gminy, by spędzić cały dzień z mieszkańcami. Mieliśmy obawy, jak nas przyjmą. Czy zaakceptują obcych na tyle, by podzielić się z nimi swymi obawami i nadziejami. Czytelnikom zostawiamy odpowiedź na pytanie, czy tak się stało.
W średniowieczu prężny, choć lokalny ośrodek handlu. Targ, na który ściągali kupcy od Starego Sącza po Kraków. W pobliżu zamek, z którego został strzęp muru – wspomnienie po odwiedzinach Szwedów i Siedmiogrodzian, a także szukających materiału na swe domostwa okolicznych mieszkańców. Lepiej czas obszedł się z kościołem, ponoć jest nawet w rejestrach zabytków, choć na remont w „wolnej Polsce” nikt się dotąd nie zdecydował. Po starej drewnianej zabudowie przy rynku nie ma już śladu. Spłonęła w czasie rzezi galicyjskiej, gdy ogień przeniósł się na miasteczko z palonego przez chłopów pobliskiego dworu („Ale nam się to rzezanie nie udało” – mówili potem miejscowi). Za Franciszka Józefa zastój, ale w sumie błogi. W II RP nieco tylko lepiej. Trochę endeków, paru socjalistów, Piłsudczyków nikt już nie pamięta z nazwiska, ale ponoć też byli. Żydzi mieszkali przy ulicy wzdłuż rzeki. Problemów z nimi nie było, więc i oni ich nie mieli. Trafił się nawet jeden Niemiec, ale on wyjechał przezornie w 1935 r. „Polska bez Piłsudskiego to będzie łakomy kąsek dla Hitlera, a wy się z nim nie dogadacie, honor nie pozwoli” – przestrzegał, ale nikt go wtedy nie słuchał.
Do II wojny bardziej więc duża wieś niż miasto. Po wojnie, za komuny, gwałtowna industrializacja, dwie spore fabryki, kilka bloków, migracja ludzi z okolicznych wsi. Nawet z Warszawy i Gliwic przyjechało paru inżynierów, a z Krakowa urzędnicy. „Politycznych” o dziwo mieli miejscowych. Może dlatego komuna była tu mniej dolegliwa niż gdzie indziej w szykanowanej Małopolsce. Bardziej oswojona. Choć w 89 r. na wybory żępoliczanie poszli ze szczerym zamiarem jej obalenia. „Wyszło jak wyszło” – mówią teraz.
Na transformacji Żępolice przegrały. Burmistrz Kowalski, nasz pierwszy rozmówca, nie ma wątpliwości dlaczego.
- Zabrakło pomysłu, nie miał też kto się wstawić w ministerstwach za zakładami. Padły jeden po drugim, szybko. Choć lepsza może taka terapia szokowa, niż powolna agonia.
- Jak ludzie to przeżyli?
- Po prostu przeżyli… Jedni lepiej, drudzy gorzej… ale – przeżyli.
- Teraz już jest lepiej? Domy schludne, rynek zrewitalizowany, orlik. Chyba źle się tu nie mieszka?
- Napiszcie jeszcze o czystym powietrzu i ładnych widokach na góry, to może ktoś tu przyjedzie zamieszkać.
Burmistrz uśmiecha się, ale wiemy, że trapią go realne problemy.
- Bezrobocie statystycznie nie wygląda źle. Ale wiedzą Państwo, to statystyka, czyli robota na czarno po całej starej Europie. A jak tam kryzys się pogłębi, a przecież może – jak piszą w tej świetnej analizie „Kryzys Unii Europejskiej” związani z OMP analitycy – to my już nie będziemy mieć tego wyjścia awaryjnego. A jak z kolei kryzys się nie pogłębi, a nam to wyjście awaryjne zostanie, to nas to z kolei zarżnie demografia. Tak źle i tak niedobrze.
- Tak typowo po polsku?
- Tak typowo po polsku, fakt.
Kowalski rządzi Żępolicami od trzech kadencji. Jest dobrym gospodarzem. Sam mówi: „Prochu nie wymyślę, ale wiem jak go użyć”. Tym prochem są środki unijne. Ma ludzi, którzy potrafią pisać projekty i nawet bez szkoleń są w stanie porządnie przygotować aplikacje. Jego optymizm udziela się mieszkańcom. Nie wszystkim, ale gdy spacerujemy z Kowalskim po wysprzątanych żępolickich ulicach, otrzymuje tyle wyrazów sympatii, że niejeden polityk z „pierwszych stron gazet” mógłby mu pozazdrościć. Czy nie kusi go, by mały stołek u siebie, zamienić na większy w sejmiku w Krakowie, a może nawet w Warszawie?
- Skłamałbym mówiąc, że o tym nie myślałem. Kuszono nawet. Z prawa, z lewa, z centrum to nawet namolnie. Chcieli nazwisko pod swój szyld. A jedni nawet na sztandary. Uczynić lokomotywą listy.
Śmieje się mówiąc o tym, ale powody, dla których został, ma poważne.
- To mój dom. Tu się urodziłem, tu mieszkali dziadkowie i pradziadkowie. Tu poznałem swoją żonę. Tu urodziły się moje dzieci. Ludzie mnie szanują, ufają. Czytam też o tej polityce w Warszawie. Ostatnio „Budowanie na piasku” Stawrowskiego, wcześniej „Większego cudu nie będzie” Krasnodębskiego. Czytam i po każdej przeczytanej stronie mówię sobie: Kowalski, ty nigdy nie daj się skusić, to nie dla ciebie.
Dziś porozmawiamy z innymi żępoliczanami, którzy tu zostali. Dzięki nim chcemy lepiej poznać to miejsce. Tak mało znane, a przez to tak typowe.
***
Alina pracuje w sklepie przy rynku. Zaczęła jak wszyscy – „na kasie”. Teraz jest kierowniczką. Większa odpowiedzialność, stres, bo o wszystkim musi pamiętać, ale zarobek lepszy. Stary budynek peerelowskiej spółdzielni ostatnio odnowiła duża sieć handlowa. Ludzie mają wreszcie swoją błyszczącą enklawę kapitalizmu w duchu III RP. Chętniej wydają na zakupy, gdy obsługa miła, a półki sklepowe pachną świeżością. Choć bez promocji pewnie byłoby trudniej. Alina nie narzeka, że po licencjacie nie została w Krakowie. Pracy tam lepszej mogłaby nie znaleźć, a przecież jeśli tylko zapragnie, wsiada w weekend w samochód i po niespełna dwóch godzinach może już pić latte w ulubionej kawiarni przy Rynku. W Żępolicach czuje się bardziej na miejscu. Jest ciszej, spokojniej, no i wśród ukochanych gór.
- Kiedyś na studiach czytałam „Złotą demokrację” Janusza Ekesa. Piękna opowieść, ale i jak thiller. Zwroty akcji zaskakujące, zwłaszcza gdy historię Polski zna się dość pobieżnie, jak my po trzeciopeerelowskim liceum (śmiech). I mnie po tej książce taka refleksja przyszła do głowy, że my się za łatwo wykorzeniamy. Że ciągle gdzieś gnamy, że wciąż narzekamy, iż tu i teraz to jest zawsze poniżej naszych aspiracji. Ale nic trwałego zbudować nie potrafimy. Właśnie przez ten ciągły ruch z miejsca na miejsce. Ja postanowiłam tu zostać. I trwać choćby nie wiem co (śmiech).
I ona jednak, jak tylu dwudziestoparolatków z polskiej prowincji, miała swoje chwile zwątpienia, jak pokierować swoim życiem, aby przejść przez nie z poczuciem, że się nie zmarnowało szansy.
- Myślałam o emigracji…
- Do Anglii?
- Najpierw tak, ale na ostatnim roku przeczytałam Burke’a „O duchu i naturze rewolucji”. Wie Pan, Burke kojarzy się z rewolucją francuską, ale przecież o Anglii tyle napisał. I jak go poczytałam, to staranne opracowanie, ten dobry wstęp, to mi to tę Anglię z głowy wybiło… Bo to jednak inna kultura polityczna, inne tradycje. Mnie odpowiada perspektywa tutejszych, galicyjskich konserwatystów z czasów zaborów i z II RP. Ta, tak świetnie ujęta w wyborach pism Estreichera, Helcla, Popiela, Koźmiana, Tarnowskiego i tylu innych w Bibliotece Klasyki Polskiej Myśli Politycznej. Swoje tradycje znać i trzeźwo oceniać, a więc i ostro krytykować, gdy zasługują. Anglię cenić, ale jej rozwiązań tu mechanicznie nie przenosić. I samemu tam się nie przenosić (śmiech).
- Ale przecież Anglicy mają ten socjał, który tak Polaków wabi.
- I Niemcy mają, i Holendrzy… Socjał jest dobry, dopóki nie przyjdą za niego rachunki. Proszę poczytać Heydla „Liberalizm i etatyzm”. Tu w Żępolicach tak mało socjalistów, bo go prawie wszyscy czytamy. Nie że z nas tacy wolnorynkowi ortodoksi (śmiech). Po „Zmierzch kapitalizmu” Caro też sięgniemy, po „Zagadnienia socjalizmu” Abramowskiego także. To dobre wybory pism są. Ale my je bierzemy krytycznie, po Heydlowsku. Więc nas nie ukąszą. No, może Brzeskiego ukąsiły. Ale on w Ludowym Wojsku Polskim był, to i gryźć go co miało (śmiech).
***
Jan Brzeski, postawny, pewny siebie mężczyzna. Od dawna na emeryturze. „Odkąd sięga pamięcią” – uśmiecha się, gdy go pytamy o służbę w „ludowej” armii. Miejscowa Solidarność nie mogła mu tego wybaczyć. On, taki gorliwy ministrant, wnuk przedwojennego działacza ludowego, którego wywieźli na Syberię, skąd już nie wrócił, został zawodowym w czasach najgorszych opresji.
- Ja wiem, jak było. Mnie uczyć historii na nowo nie trzeba. Ja ją przeżyłem.
- To w „Z archiwów bezpieki. Nieznane karty PRL” piszą nieprawdę?
- Prawdę piszą, a jakże. Błędów faktograficznych nie robią. Do tego z werwą, przystępnie. Dla każdego… Ale…
Pan Jan wstaje, podchodzi do starej, zastawionej pamiątkowymi zdjęciami komody.
- O, tu, za tymi zdjęciami z przysięgi i ćwiczeń, mam całą tę serię, 22 tomiki. Polecam wszystkim. Stare solidarnościowce nieźle mi się dziwią. Oni je mają, ale że ja, stary, wie Pani, komuch…
- Pan się zgadza, co tam piszą, ale jest w Panu jakaś zadra?
- Bo te ich interpretacje. Oni nie biorą pod uwagę, że po wojnie wszystko było takie skomplikowane. Ja w międzywojniu byłbym antykomunistą. Chłonąłbym te wszystkie znakomite analizy komunizmu zebrane w dużym wyborze w tomie „W obronie niepodległości. Antykomunizm II Rzeczpospolitej”. Wie Pani, mówiłbym Antonim Szymańskim, Marianem Zdziechowskim, Janem Bobrzyńskim, Stanisławem Grabskim. Antykomunizm to był wtedy i kręgosłup moralny, i realizm polityczny. A po wojnie – ostał się kręgosłup, a realizm poszedł się… No, żeby nie tak po żołniersku: trzeba go było przeorientować na wschód.
- Ale ten wschód to nie tylko brak demokracji, ale i ostatecznie porażka.
- Pewnie tak. Ale wielu nie było takich, co się jej spodziewali tak szybko. Ja zresztą w sekretarze nie poszedłem. Nawet pułkownika komuna mi nie dała. Mogłem się w 80 przerzucić na Solidarność, albo jeszcze lepiej, bo bez ryzyka, jak wielu w 89 czy nawet 90. Ale ja stały w uczuciach jestem (śmiech).
- Nic Pan przez lata nie przemyślał? Nie spojrzał wstecz z refleksją, że można było inaczej?
- Można było inaczej, a jakże. Zastawić się, ale kupić akcje na początku giełdy i sprzedać nim pierwsza bessa nadeszła. Można domniemywać. Ale po co? Stało się, jak się stało. Podejmowało decyzje, jakie podejmowało. Zresztą, polityka tu nie ma takiego znaczenia. Solidarnościowiec, ludowiec, komuch razem i wypiją i na grzyby pójdą. Może lepiej, by wtedy o polityce za dużo nie gadali, ale nawet jak by co, to tu nikt nikogo za poglądy nie pobije przecież.
- Młodzi też tacy politycznie obojętni?
- Pan po studiach pewnie, a nie wie, że się mówi teraz: indyferentni? (śmiech) Z młodymi różnie bywa. Jedni mają politykę w głębokim poważaniu. I tylko niektórzy z nich opowiadają przy tym dyrdymały, że ich zniesmaczyła i dlatego się nią nie interesują. A inni jak trzeba to zagłosują i żadnych ściągawek ani od księdza, ani od burmistrza, ani od rodziców nie potrzebują. Taki chłopak Kalinowskich poszedł właśnie na politologię do Krakowa.
- Chwali sobie?
- Chwali, chwali, ale nie wiem, czy bardziej politologię, czy Kraków (śmiech).
- Premier go nie wystraszył?
- Już nie premier, już nie premier. Przewodniczący ku radości przynajmniej jednego ministra (śmiech). Może i trochę wystraszył. Ja mu zresztą mówiłem, bo chłopak lubił tu przychodzić i pogadać, jak to „Słabe państwo” działa (śmiech)… Więc mu mówiłem, że po co mu ta politologia, jak może sięgnąć po „Rywalizację polityczną w Polsce” Rafała Matyi i będzie wiedział wszystko, kto, jak i dlaczego. Ale on się uparł. Naczytał się Artura Wołka o słabym państwie, Matyi o państwie jako kłopocie, tę zbiorówkę „Rzeczpospolita 1989-2009. Zwykłe państwo Polaków?”. I stwierdził: diagnoza trafna, wiadomo, co nie działa, trzeba to zmienić! Naiwny, ale jak lekcję życia dostanie, to może i dla realizmu uda się go jeszcze odzyskać (śmiech). Warto, bo łepski chłopak. Zrobi karierę, a go żadne „ludowe” wojska i sekretarze na pokuszenie wodzić nie będą, więc i moralności zbytnio nie naruszy. No bo te niecne demokratyczne pokusy to przecież z samego chyba prawa natury muszą wynikać, skoro tak je wszyscy wokoło chwalą (śmiech).
***
W jednym Brzeski ma rację. Polityką żępoliczanie starają się na co dzień głowy nie zaprzątać. Swego burmistrza cenią, radę miasta tolerują. Powiat jest dla nich raczej źródłem frustracji, gdy trzeba jechać coś załatwić. W sejmiku nie bardzo wiedzą kto zasiada. Władzę centralną, w dalekiej Warszawie, oceniają jak przeciętni Polacy. Odsądzają od czci i wiary, gdy jest afera. Krytykują w przerwach między aferami. Zostawiają w spokoju, gdy można coś zmienić w czasie wyborów. Ale życie to przecież nie tylko wybory polityczne. Te życiowe podejmuje się codziennie, niekiedy dramatyczne. Burmistrz radzi nam spotkać się z Piotrem.
- Jeśli myślicie, że my tu z trendami nowoczesności nie za pan brat, że my tylko poczytamy „Upadek idei postępu” Krasnodębskiego i na tym koniec, to się grubo drodzy goście mylicie.
Kowalski wskazuje nam schludny domek dwie przecznice od urzędu miasta. Z pewnymi obawami, ale i zaintrygowani pukamy do drzwi.
***
Piotr okazuje się szczupłym, wysportowanym trzydziestolatkiem. Jest agentem ubezpieczeniowym. Dorabia też kręcąc filmy z wesel i innych uroczystości. Jest w tym dobry, a z cenami nie przesadza. Równoważy popyt z podażą. Dom w środku równie zadbany jak na zewnątrz. Telewizor z gatunku tych mających zaimponować samą przekątną ekranu, dobre kino domowe. Meble niezbyt dobrze dobrane, kolory też do siebie nie pasują. Dawniej powiedziano by, że tu brakuje kobiecej ręki. Teraz tak o gustach już się nie dyskutuje. My jednak postanawiamy iść na przekór i pytamy o ów brak. W tym przypadku po prostu musimy…
- O! Kobiet do wzięcia to tu teraz coraz mniej. Sporo wyjeżdża. Jadą za pracą, za mężem, za karierą. Różnie. Nam kawalerom niewiele w sumie zostaje.
- Ciężko być tu kawalerem? Ludzie krzywo patrzą?
- Eee, nie, z tym sobie radzę. Choć miałem moment zawahania…
Piotr milknie na dłuższą chwilę. Nie naciskamy. Wiemy od sąsiadów, z czym się boryka. Musi sam ośmielić się to wyznać.
- Ja nie powinienem o tym może mówić…
Zaczyna niepewnie. Widzimy, jak zaciska nerwowo dłonie.
- Nie wiem, jak to opiszecie… Na kogo wyjdę… Ale jak się powiedziało A…
Dłuższe milczenie. Głęboki wdech.
- Myślałem kiedyś o stałym związku jednopłciowym.
Chyba mu ulżyło, że o tym powiedział. Wiedzieliśmy o jego rozterkach od sąsiadów, ale on chyba nie jest tego świadomy.
- Oglądam filmy, seriale, talk-shows. Tam wszędzie ci z jednopłciowych najlepiej ubrani, najlepsze etaty, największy prestiż, nagrody literackie…
- Ale i nietolerancja, problemy?
- Każdy by takie chciał mieć. No, jeśli też ma tę orientację.
- Ale jednak z tego co wiemy, jesteś wciąż sam. To Twój świadomy wybór, czy nie spotkałeś tego jedynego?
- To mój świadomy wybór. Pewne znaczenie miało to, że podobają mi się kobiety, a mężczyźni nie. To znaczy cenię kanon męskiej urody. Jak po przeczytaniu „Wędrówek włoskich” Klaczki zafascynowałem się sztuką renesansu i wyszedłem poza dzieło Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej, to nie powiem, wiele tych obrazów i rzeźb stawiających w centrum męskie ciało, przypadło mi do gustu. Ale to nie był impuls seksualny. Prawdziwy przełom nastąpił jednak po tym, jak przez weekend, jednym tchem przeczytałem „Pożądanie” Scrutona. Nigdy nie pomyślałbym, że angielski konserwatysta w gruncie rzeczy zadecyduje, z kim będę sypiać.
Wreszcie uśmiech. Odpręża się. Wyrzucił to z siebie.
- Taki był przekonujący?
- W telewizji o TYCH sprawach mówi się językiem prostym, nawet prostackim. A ty dla tych najważniejszych wyborów życiowych potrzebujesz czasem filozoficznej argumentacji. Odwołania do klasyki. Poważnego namysłu. To wszystko jest u Scrutona. Polecam każdemu, kto się waha. Nawet jeśli zdania nie zmieni, to się przynajmniej intelektualnie pożywi. A to w życiu też jest ważne, prawda?
***
Jest już wieczór. Właśnie wyjechaliśmy z Żępolic. Niedawno wyremontowana droga wspina się na przełęcz, z której przy dobrej pogodzie widać nawet Tatry. Teraz ich nie zobaczymy, ale w naszych głowach kołacze się zupełnie inna myśl. Myśl, która nie daje nam spokoju. Żępolice w zasadzie nie powinny nas zaskoczyć. Nie są za piękne, ale pewien urok mają. Radzą sobie z problemami przyzwoicie, a gdyby miały więcej samorządowców jak burmistrz Kowalski, to nawet mogłyby się szybko rozwijać. Ludzie są przyjaźni, wcale nie tacy nieufni wobec obcych, jak się niekiedy pisze snując opowieści o polskiej prowincji.
Ale jednak coś w tej wydawałoby się jakże typowej polskiej małej miejscowości było „Innego”. Pewien trudny do wychwycenia akcent zaburzający cały jej odbiór. Coś, czego nawet nie potrafimy dobrze nazwać. Coś, czego nigdzie indziej nie spotkamy? Może dlatego już dziś wiemy, że jeszcze do Żępolic wrócimy.
***
Wszelkie podobieństwa do osób i miejsc przypadkowe. W odróżnieniu od książek.