Przez Twitter (i nie tylko, ale on dobrze ilustruje trend) przelewa się dziś fala niezadowolenia angielskich konserwatystów, rozsierdzonych oczekiwaniem Komisji Europejskiej, by Wielka Brytania wrzuciła w unijną czeluść finansową 1.7 mld funtów „extra” – gdyż brytyjska gospodarka radzi sobie lepiej niż zakładano. Jak duża to kwota może świadczyć to, że dotychczasowa kontrybucja WB do wspólnej kasy UE – tak bardzo Anglików (mimo „rabatu” wywalczonego przez Margaret Thatcher) irytująca – wynosi 8.6 mld.
Komisja Europejska twierdzi, że za jej wystąpieniem do Londynu o dodatkowe fundusze nie stoją względy polityczne, a jedynie czysto techniczne, związane z obowiązującymi regułami: wskaźniki się poprawiają, statystyki to odnotowują, coś się przelicza, coś wychodzi – na końcu trzeba płacić. Tyle że wobec wielkiej dyskusji w Anglii, co robić z członkostwem w UE, gdy Konserwatyści mają już z kim tam przegrać na prawo od siebie (Farage i co.), a przynajmniej przez ową antyunijną alternatywę stracić przewagę nad Partią Pracy, takie „techniczne” rzekomo postawienie sprawy w Brukseli (czy gdzie tam zapadła decyzja, aby rząd Camerona teraz tym obarczyć), staje się polityczne aż do bólu i może mieć daleko idące skutki dla dalszych losów Wielkiej Brytanii w UE.
Oczywiście, jest w wściekłości Konserwatystów silny wątek – pewnie dominujący – ściśle wewnętrzny. Oni nie chcą – co zrozumiałe – stracić władzy przez księgową skrupulatność urzędników Komisji Europejskiej, a tym bardziej z powodu politycznych decyzji zapadających w Berlinie czy Paryżu. Ale część z nich traktuje rozgrywkę europejską także w kategoriach bardzo ideowych – są przywiązani do swej angielskiej tradycji roztropnego konserwatyzmu w sprawach gospodarczych i politycznych, którego duch absolutnie nie przenika UE. Z trudem tolerują ociężałą, panoszącą się coraz bardziej biurokrację unijną. Nie podoba im się kontynentalna skłonność do komplikowania najprostszych spraw (choć sami też czasem potrafią tak zbłądzić) i sankcjonowania tego przez monstrualną ilość przepisów. Owszem, widzą korzyści z członkostwa w UE – a może nawet bardziej ryzyko związane z rezygnacją z niego. Ale trwać za wszelką cenę w Unii zapewne nie będą – i nie chodzi tu o te 1.7 mld funtów, bo gdyby „kupowali” za to coś, co zamawiali, a nie produkt z licznymi defektami, w zasadzie wrzucony do wspólnego koszyka przez niekoniecznie pożądanych partnerów w tych zakupach, to wyższa kontrybucja nie byłaby problemem. Natomiast jako kropla przelewająca czarę goryczy 1.7 mld to aż nadto…
Losy WB w UE są ważne oczywiście i dla nas. Można się co prawda zżymać na to, że Cameron w imię swych wewnętrznych interesów „czepia się” i Polaków, a jego konserwatyzm budzi wiele wątpliwości nie tylko wśród zwolenników bardzo ortodoksyjnej formy tego nurtu ideowego, ale nie zmienia to faktu, że bez Wielkiej Brytanii w UE – a taki scenariusz przecież wchodzi w grę – w Unii już bez żadnej poważnej przeciwwagi (czyli państwa z jej ścisłej czołówki pod względem znaczenia) będą hulać widma polityki tradycyjnie kontynentalnej: przeregulowanej, krótkowzrocznej, ideologicznie uwikłanej, a do tego oczywiście bez zahamowań partykularnej.
Z tego nic dobrego wyniknąć by nie mogło. Dla UE i dla nas (zakładając, że w Polsce nadejdą rządy nieorientujące się tylko na tzw. główny nurt, płynący niezmiennie przez Berlin). Czy dla Wielkiej Brytanii – tu już sprawa jest bardziej złożona. Anglicy zwykle mieli wyjście alternatywne i potrafili spadać na cztery łapy. Niemniej chaos, jaki nastąpiłby, gdyby w przypadku wyjścia z UE im się nie powiodło (a w przypadku tak złożonych procesów, jest to scenariusz poważnie brany pod uwagę), byłby katastrofalny w skutkach dla gospodarki światowej – z pierwszymi ofiarami na Starym Kontynencie – i dla globalnej polityki – znów w pierwszej kolejności zachodniej.
Tyle że coraz bardziej zasadne staje się pytanie, czy alternatywa nie staje się iście diabelska: albo ciężki kryzys po wyjściu z Unii, albo ciężki kryzys z powodu trwania w niej. Takie mamy czasy.