Polityka UE wobec Rosji, czyli historia rozlicznych słabości

omp

19 grudnia 2014

Czy i w jakim stopniu polityka UE i poszczególnych państw członkowskich umożliwiła Rosji prowadzenie ekspansywnej polityki i ograniczyła możliwości skutecznego przeciwstawienia się jej? Czy w ogóle możemy mówić o jakiejkolwiek polityce Unii względem Rosji? Zapraszamy do lektury rozmowy z dr hab. Przemysławem Żurawskim vel Grajewskim.

Mateusz Ciołkowski: Panie Profesorze, chciałbym rozpocząć od analizy sytuacji sprzed kryzysu na Ukrainie, który spowodował zaostrzenie relacji pomiędzy Unią Europejską a Rosją. Czy i w jakim stopniu polityka UE, poszczególnych państw członkowskich, umożliwiła Rosji prowadzenie ekspansywnej polityki i ograniczyła możliwości skutecznego przeciwstawienia się jej?

Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski: Myślę, że pierwotnym pytaniem, które powinniśmy zadać, jest pytanie o rzeczywistą, a nie pozorną, podmiotowość Unii Europejskiej w relacji z Rosją. Moim zdaniem, przejawia ona daleko posunięte cechy pozorności. Chodzi głównie o deklaratywny charakter przyjmowanych aktów politycznych, które najzwyczajniej nie są wdrażane. Można by przedstawić długą historię tej praktyki, począwszy od lat 90., ale nie mamy na to czasu. Dlatego raczej wskazałbym na to, że tę politykę w przeważającej mierze kształtowały wiodące państwa Unii. Przy czym, priorytetowo relacje Wschód-Zachód traktowały tylko Niemcy, nawet nie Francja.

Na to nałożyły się problemy, związane z Arabską Wiosną, co w dużej mierze zaabsorbowało uwagę innych dużych państw UE. Kolejnym elementem tej układanki jest fakt, że ta rozgrywka toczyła się w kontekście głębokiego kryzysu finansów strefy euro, a zatem biorąc pod uwagę duże napięcia pomiędzy państwami samej Unii, niedostatek czasu w instytucjach, na forach, szczytach, spotkaniach spowodował, że nie było ochoty by zająć się kwestiami, które nie wydawały się palące. Mam tu na myśli właśnie problem relacji państwa rządzonego przez Putina z najbliższymi sąsiadami. To powodowało, że w wymiarze strategicznym decyzje podejmowały Niemcy, przez długi czas łudzące się nadzieją na modernizację Rosji, szczególnie w epoce prezydentury Miedwiediewa.

Po drugie, prowadzono zwyczajny biznes, dobrym przykładem jest podpisywanie kontraktów na Mistrale, przygotowywanie dostaw sprzętu optycznego, urządzeń celowniczych do czołgów dla rosyjskiej armii w przypadku Francji. Budowę przez niemiecki Rheinmetall centrum szkolenia wojsk lądowych w Mulino pod Nowogrodem Niżnym, sprzedaż przez Włochów Rosji pojazdów opancerzonych itd.,  ale nie jest to przecież polityka unijna. Pokazuje jednak atomizacje tej struktury, osobne linie postępowania jednych, przy braku zainteresowania z strony drugich.

Czy w takim razie możemy mówić o jakiejkolwiek polityce Unii względem Rosji?

Było oczywiście mnóstwo deklaracji, dokumentów czy przemówień. Natomiast w rzeczywistości polityka unijna nie istniała. Nawet teraz pojawiają się problemy z jej sformułowaniem. Następnie narastający konflikt wszedł w nową fazę. Mam tu na myśli spór wokół banków cypryjskich na tle kryzysu finansowego w strefie euro. Po pierwsze, cała sprawa rozgrywała się w 2013 r. tzn. w roku wyborczym w Republice Federalnej Niemiec. Kanclerz Merkel musiała podjąć trudną decyzję, politycznie drastyczną, ale również oczywistą, stojąc przed dylematem czy banki cypryjskie mają być ratowane na koszt niemieckich podatników, będących jej wyborcami, czy na koszt oligarchów rosyjskich, będących z kolei zapleczem Kremla. Zdecydowała się, rzecz jasna, na drugi wariant, co musiało skutkować pierwszymi poważnymi nieporozumieniami w relacjach niemiecko-rosyjskich, na tym samym unijno-rosyjskich. Reperkusją były między innymi rewizje w niemieckich fundacjach działających na terenie Federacji Rosyjskiej.

Na to nałożyły się konflikty ideologiczne w postaci sporu o zespół Pussy Riot, więzionych działaczy Green Peace’u czy ustaw antyhomoseksualnych, przyjętych przy okazji przygotowań do olimpiady zimowej w Soczi. Zraziło to oczywiście szeroko rozumiane lewicowe środowiska, co stworzyło niespotykaną dotąd atmosferę wokół Rosji. Myślę, że takie były początki tego konfliktu, przy dominującej roli Niemiec i Francji. Przy czym, Francja w oczywisty sposób była bardziej pochłonięta wydarzeniami w świecie arabskim, niż na wschodzie Europy.

Wspomniał Pan Profesor o przypadku sporu wokół banków cypryjskich. W niedawnym przemówieniu Władimira Putina została ona poruszona. Jak Pan ocenia z jednej strony zapowiedź prowadzenia polityki mającej na celu sprowadzenie kapitału Rosjan do kraju, zapowiedź abolicji, a drugiej przypomnienie, że państwo cały czas posiada instrumenty potrzebne do sankcjonowania prawa? Na ile jest to deklaracja, którą chcieli usłyszeć obywatele, a na ile realny plan ratowania gospodarki?

Jest to działanie demonstrujące rosyjskiej opinii publicznej, że rząd „trzyma rękę na pulsie” i czymś się zajmuje. Natomiast nie jest to z pewnością działanie, którego oczekiwanym skutkiem może być uzdrowienie lub przynajmniej zahamowanie pogłębiającego się kryzysu gospodarki rosyjskiej. Putin z całą pewnością zdaje sobie z tego doskonale sprawę, albowiem taką operacją wykonano kilka lat temu. Jej skutkiem było zwiększenie wpływów budżetowych Rosji o niewielki promil – odpowiednik jednego dnia podatkowego. Nie mamy żadnych podstaw, by sądzić, że ów gest w kierunku biznesmenów, będzie skuteczny. Wobec braku wiedzy obywateli o poprzednich działaniach, należy go interpretować wyłącznie w kategoriach propagandowych.

A zatem wróćmy do Unii. Chciałbym poprosić o ocenę działań instytucji wspólnotowych, takie ich aspekty jak tempo i tryb realizowania oraz samej koordynacji między tymi instytucjami a rządami państw członkowskich – oczywiście w kontekście relacji z Rosją.

Mamy tutaj problem funkcjonowania Unii, nie tylko w relacjach z Rosją. Istnieją rozbieżności między państwami członkowskimi, co moim zdaniem, jest kwestią fundamentalną. Nie w tym zakresie, że jest to rozbieżność celów, intencji, tylko priorytetów, a zatem gotowość do ponoszenia kosztów, wynikających z prowadzenia określonej polityki. Dobrze to widać na przykładzie Francji, gdzie kosztem twardego stanowiska wobec Rosji jest utrata kontraktów na Mistrale. Wyjście z tej sytuacji byłoby łatwe przykładowo dla Szwecji, Estonii, gdyby one miały takie możliwości przemysłowo-finansowe. Mogłyby z takich transakcji zrezygnować. Ale im dalej od Rosji, ryzyko zagrożenia z jej strony maleje, ale tym większe pokusy, by ulec mirażom korzyści finansowych. A zatem, rozbieżności pomiędzy państwami członkowskimi to podstawa niewydolności Unii w zakresie polityki zagranicznej w jakimkolwiek kierunku.

Pamiętamy rozgrywkę, która nie odbywała się co prawda na forum unijnym, ale z walnym udziałem państw członkowskich, w której Francja i Wielka Brytania militarnie interweniowały w Libii, natomiast Niemcy sprzeciwiały się temu ruchowi. To samo dotyczy Rosji.

Na to nakładają się rozbieżności w zakresie instytucjonalnym wewnątrz samej Unii, gdzie można mówić o tak zwanej „komitologii”, a więc o poszczególnych komitetach eksperckich zajmujących się rozmaitymi dziedzinami. Tam struktury odpowiedzialne na przykład za politykę sąsiedzką, w sposób naturalny formułują działania, stojące w rażącej sprzeczności wobec gremiów zajmujących się systemem Schengen, którego zadaniem jest zapobieganie nielegalnej imigracji. Podobnie kwestie polityki handlowej, z jednej strony, a ochroną praw człowieka z drugiej. Te instytucje nie mają nad sobą powszechnie uznanego koordynatora, rozstrzygającego o priorytetach w danych relacjach. Na przykład, jeśli celem jest przede wszystkim ochrona praw człowieka, to bezlitośnie powinniśmy nakładać embarga handlowe. A jeśli chcemy dbać przede wszystkim o rozwój gospodarczy, to na dalszym planie powinny znaleźć się prawa człowieka. Dotyczy to zarówno Rosji, jak i Chin. Jeśli chcemy rozwijać politykę sąsiedztwa, to należy liberalizować system podróżowania do UE, jeśli chronić granice Schengen przed nielegalną imigracją to zaostrzać reżimy graniczne. UE chciałaby wszystko na raz, jej poszczególne komórki administracyjne prowadzą więc często polityki rozbieżne co do celów i nieskoordynowane.

Trzeba pamiętać także o rozbieżnościach w stosunku do kryzysu strefy euro, Arabskiej Wiosny oraz wojny wywołanej przez Rosję na wschodzie. Ponadto rośnie nieustannie w instytucjach – traktatowych i pozatraktatowych, formalnych i nieformalnych – rola Niemiec jako głównego stabilizatora finansowego strefy euro. Przy słabnącej Francji, wątpliwym przywództwie prezydenta Hollande’a, staczaniu się Włoch w kierunku państwa peryferyjnego, dystansowaniu się Wielkiej Brytanii od problemów unijnych, pogrążonej w kryzysie Hiszpanii, zagrożonej dodatkowo secesją Katalonii widzimy, że nie możemy mówić nawet o względnej równowadze, która istniała jeszcze kilka lat temu. Nie mamy w tej chwili systemu, mniej lub bardziej wadliwego, który zapewniał, że Niemcy były oplecione siecią zależności pomiędzy partnerami, dysponującymi stosownym potencjałem. Stąd uważam, że politykę Unii wobec Rosji, trzeba przede wszystkim rozpatrywać jako funkcję polityki niemieckiej.

Niedawno minęła pierwsza rocznica od momentu ukształtowania się protestu na Majdanie, także odłączenia Krymu od Ukrainy i przyłączenia do Rosji. Po drugie, w Unii nastąpiły zmiany personalne. Chciałbym zapytać, czy te dwa fakty pozwalają dostrzec na horyzoncie program zmian, pozwalający przełamać impas, o którym Pan mówił?

Myślę, że niedostatki, o których mówiłem, są nieusuwalne, ponieważ są wynikiem naturalnej sytuacji. Byłoby dziwne, gdyby  Francja i Włochy poświęcały większą uwagę Białorusi, Mołdawii i Ukrainie niż Algierii, Maroku i Libii. Moim zdaniem, nie można liczyć na przyjęcie jakichkolwiek rozwiązań instytucjonalnych, które podniosłyby efektywność działań unijnych, a więc wspólnotowych. Ta musi być oparta na zgodzie wszystkich państw członkowskich, a nie systemie większościowej decyzji. Przyjęcie takiego systemu, który skądinąd byłby pożądany w państwie narodowym, doprowadziłoby szybko do rozpadu Unii – silniejsi przegłosowywaliby słabszych przez cały czas. Wszak priorytety polityki zagranicznej determinowane są położeniem geograficznym (żadne z państw UE nie jest mocarstwem globalnym), a to jest niezmienne. Mielibyśmy więc koalicję stałych zwycięzców i stałych pokonanych, co wiodłoby do buntu tych drugich i rozpadu Unii. W związku z tym nie ma metody uzdrowienia polityki unijnej, rozumianej jako podniesienie jej skuteczności, nie tylko w relacjach z Rosją. Mówię generalnie o sytuacjach drastycznych kryzysów. Jeśli istnieje stabilność, to pewne decyzje mogą być wypracowywane dłużej. Tak było zresztą w poprzednich latach.

Podstawą słabości Unii nie jest brak zrozumienia sytuacji, w której się znajduje, lecz nieistnienie demosu europejskiego, jednolitej wspólnoty politycznej, która poczuwałaby się do solidarności i w aktach wyborczych byłaby w stanie popierać polityków głoszących potrzebę ponoszenia kosztów – w skali całej Unii. Inaczej będzie wyglądała gotowość w Portugalii czy Hiszpanii, a inaczej w Estonii czy na Litwie. Jest to nie do przezwyciężenia, to jest po prostu naturalne. Często powtarzam w takich sytuacjach, że skala gotowości Polaków do stabilizowania sytuacji w Libii czy Syrii jest taka, jak Francuzów czy Włochów do stabilizowania sytuacji na Ukrainie.

Po drugie, coraz wyraźniej widać, że faktycznymi graczami, rozstrzygającymi o sytuacji, nie jest Unia, tylko Stany Zjednoczone i Saudowie. To oni, zresztą zantagonizowani przez politykę Putina w zeszłym roku wobec Syrii Asada, rozstrzygają w tym momencie o poziomie cen ropy naftowej, a to przede wszystkim uderza w gospodarkę rosyjską. To jest prawdziwy problem dla polityków tego państwa, a nie zakaz wyjazdu kilku urzędników do państw europejskich, czy łagodzone w ostatnich dniach, nazywane „doprecyzowaniem”, sankcje między innymi w zakresie bankowym oraz transferu technologii. Moim zdaniem, to nieformalne złagodzenie dzieje się pod wpływem Niemiec i w istocie nie ma znaczenia, jest sygnałem gotowości do rozmów, a nie narzędziem zmiany sytuacji materialnej.

Unia jest polem gry, zdominowanym przez najmocniejsze państwa, w tym przypadku Niemcy i Francję, na które usiłują oddziaływać Skandynawowie, czujący zagrożenie ze strony Rosji, ale operacje poszukiwania osłony przed Rosją odbywają się na innej płaszczyźnie – NATO-wskiej, a nie unijnej. Podniebne rajdy rosyjskich samolotów powodują, że państwa Unii, nawet te, które nie są członkami NATO, nie sygnalizują tych problemów przede wszystkim w Brukseli unijnej, ale adresują je do NATO i Waszyngtonu. Odbyło się niedawno spotkanie brytyjsko-nordycko-bałtyckie, gdzie podpisano porozumienie w zakresie kontroli przestrzeni powietrznej przed intruzami rosyjskimi. Wszyscy jego uczestnicy to państwa Unii Europejskiej, wyjąwszy Norwegię i Islandię. Trzeba pamiętać także o zmianie w tym miesiącu na stanowiskach czołowych europejskich urzędników. Mimo, że przewodniczący Rady Europejskiej oraz wysoki przedstawiciel ds. bezpieczeństwa i polityki zagranicznej to nie są funkcje decyzyjne zastąpienie starych urzędników nowymi wprowadziło pewien dodatkowy zamęt.

W tym porozumieniu brytyjsko-nordycko-bałtyckim, o którym Pan mówił, Polska nie partycypowała?

Polska uczestniczyła w spotkaniu jako obserwator, co jest nienaturalne. Wynika to z przyjętego w 2007 roku założenia, że będzie prowadzić politykę obliczoną na „płynięcie w głównym nurcie”, co należy rozumieć jako dostosowywanie swoich stanowisk do założeń, przyjętych przez Unię, a więc, znów podkreślam, Niemcy i Francję. To właśnie te państwa rozstrzygają o obliczu polityki wobec Rosji, Brytyjczycy, jak mówiłem, dystansują się od Unii, i płacą za to cenę, ponieważ są pokazywani jako „źli Europejczycy”, nie chcący się integrować. W związku z tym obecność Polski przy formułowaniu tego porozumienia jako strony byłaby wotum nieufności wobec stanowiska Unii, a więc Berlina. Zarówno nasz rząd, jak i opinia publiczna, nie są gotowe na takie przewartościowanie. Polska, w ocenie wielu naszych obywateli, jest nie tyle państwem słabym, co bezsilnym. Dlatego tego rodzaju polityka jest dla rządzących bardzo opłacalna. Każda partia, która będzie głosić, że nasz kraj jest bezsilny i zostawi rozstrzygnięcia trudnych problemów silniejszym, albo nie będzie angażowała się w konflikty, kiedy pewne interesy obywateli mogą ucierpieć, cieszyć się będzie większym poparciem.

Poza Francją i Niemcami, które szeroko Pan omówił, istnieją w Europie inne państwa, które są powiązane z Rosją, czy to gospodarczo, politycznie czy ideologicznie. Czy mógłby Pan odnieść się chociażby do Włoch czy Węgier?

Zanim odpowiem na Pana pytanie, chciałbym zwrócić uwagę na bardzo ważną rzecz. Wszystkie procesy, które mają miejsce obecnie, należy rozpatrywać w kontekście dużej dynamiki zmian sytuacji wraz z upływem czasu. W ciągu ostatnich trzech lat mogliśmy obserwować wiele zmian, konflikt na Ukrainie jeszcze bardziej to przyspiesza. Trzeba powiedzieć, że Niemcy nie postrzegają już Rosji tak, jak rok czy dwa lata temu. Nadzieje na strategiczną współpracę zostały rozwiane w dominującej części klasy politycznej, mimo słynnego listu sześćdziesięciu pięciu intelektualistów sprzed paru dni. Niemcy zaczynają widzieć, że tak powiem, Rosję Putina a nie Miedwiediewa, wiedzą, że świetlanej przyszłości budować z nią nie można. Ale z rozczarowania, pozbawienia złudzeń, nie wynika jeszcze gotowość do zaakceptowania kosztów starcia politycznego. Nadal widzimy próby poszukiwania sposobów na jak najszybsze załagodzenie sytuacji na koszt Ukrainy. Teraz taką ofertą jest akceptacja dla przyłączenia Krymu do Rosji, o ile Putin odstąpi od destabilizacji innych regionów, na przykład Donbasu. A zatem Niemcy oczekują w obecnej sytuacji spokoju.

Natomiast o stanowisku innych państw decyduje położenie geograficzne lub bieżące wypadki. To znaczy, Włochy czy Francja mogą sobie pozwolić na politykę biznesową, ponieważ Rosjanie bezpośrednio im nie zagrażają. Dodatkowo w oczach opinii publicznej Rosja jest postrzegana jako państwo osłabiające dominację amerykańską – w ocenie Włochów, Francuzów i licznych Niemców szkodliwą czy niesympatyczną. Z kolei Rosjanie zbyt mocno naruszają pozycję Stanów Zjednoczonych, by ich otwarcie popierać. Jest też cała szkoła tak zwanej „tradycyjnej polityki”, co też w owym liście sześćdziesięciu pięciu intelektualistów jest widoczne. Piszą oni że Rosja od 1814 roku, czyli od Kongresu Wiedeńskiego, ma miejsce w systemie europejskim i byłoby rzeczą dziwną, gdyby nie brano pod uwagę jej zdania. Oczywiście my, jako Polacy, musimy podkreślać, że znalazła się w nim wskutek rozbioru I Rzeczypospolitej, a biorąc pod uwagę dzisiejszą sytuację, jej rola siłą rzeczy musi zostać zredukowana. Jest naturalne, że Rosja panująca nad Polską, Ukrainą i państwami bałtyckimi miała inną pozycję w Europie, niż panująca jedynie i to pośrednio – nad Białorusią.

A Węgry? Czy ich obecną politykę, nakierowaną na współpracę z Rosją, należy oceniać jako krótkowzroczną czy realistyczną?

Myślę, że wyraźnie widać, że ta polityka zaczyna bankrutować. Projekt South Stream został zamknięty, a to był główny materialny symbol prorosyjskiej opcji premiera Orbana w wymiarze energetycznym. Co zresztą było do przewidzenia, ponieważ Rosja nigdy nie szanowała interesów sojuszników czy nawet swoich protektoratów. Przypomnę, że w czasie wojen gazowych między Rosją a Gruzją, odcinano dostawy także dla Armenii, a w przypadku Ukrainy, pozbawiano dostępu do surowców Naddniestrza, które jest przecież nieformalnym protektoratem Rosji. Premier Orban powinien był o tym wiedzieć, że kiedy tylko prezydent Putin uzna, że South Stream może nie służyć dobrze jego interesom, to cały projekt skaże na porażkę bez najmniejszego wahania. Był to także gest, który wskazywał na potrzebę poszukiwania innego rozwiązania – nadal są prowadzone rozmowy rosyjsko-słowacko-węgierskie. Ale też trzeba mieć świadomość, że scenariusz może znów się powtórzyć.

Moim zdaniem, polityka prowadzona przez premiera Orbana jest z gruntu błędna. Co konstatuje z przykrością, ponieważ żywię głębokie sympatie do tego kraju. Natomiast, patrząc szerzej, myślę, że jest to związane z niewypełnianiem swojej roli przez Polskę. W tym miejscu wskazałbym na analogię lat 30., gdzie Polska występuje w roli Francji, zaś Węgry w roli Polski, innymi słowy ponawiane węgierskie oferty współpracy spotykały się ze strony polskiego rządu z milczeniem, w związku z czym Węgrzy wynaleźli inny pomysł. Polska w latach 30., proponując Francji wojnę prewencyjną, spotkawszy się z odrzuceniem, zawarła porozumienie z III Rzeszą o niestosowaniu przemocy, za co później była przez Francuzów krytykowana. Trzeba rozumieć kontekst, który poniekąd samemu się stworzyło.

To jednak nie uchyla zarzutu o błędzie premiera Orbana, u podstaw którego znajduje się głęboka psychiczna i emocjonalna rana, historycznie zrozumiała, czyli podpisanie traktatu w Trianon w czerwcu 1920 roku.

Pamiętajmy, to co robi obecnie Rosja nazwać można podważaniem nienaruszalności granic politycznych w Europie. Z perspektywy polskiej oczywiście jest to problem, z perspektywy węgierskiej nie jest to nic zdrożnego.

W analizach publicystycznych, nawet specjalistycznych, bardzo rzadko podnoszony jest wątek wpływu niepaństwowych grup interesów – biznesowych, ekonomicznych, ideologicznych, politycznych – na ustalanie polityki UE wobec Rosji. Czy Pan dostrzega takie ośrodki wpływu, o których należałoby wspomnieć?

Oczywiście przemysł energetyczny, ale rozpatrywany w wielu wymiarach, nie tylko gazowym, ale także jądrowym czy ekologicznym. Także branża zbrojeniowa, mówiliśmy między innymi o Mistralach, optyce dla rosyjskich czołgów, Mulino, włoskich pojazdach opancerzonych. Do tego dochodzą wpływy prominentnych osób prywatnych, najlepszym przykładem jest tu brat szefa sztabu armii francuskiej generała Pierre de Villiers, Phillipe i jego syn Guillain, którzy zaangażowali się w biznes z Rosjanami. Myślę, że ma to przełożenie na realizowanie konkretnych projektów, na przykład Mistrali, ale też w ogóle na państwo francuskie.

Po drugie, należałoby wskazać na relacje partyjne. Silne środowiska narodowych partii eurosceptycznych, które w ostatnich wyborach europejskich przekroczyły próg wyborczy, korzystają w jakimś stopniu z finansowania przez Rosję. Niedawno mieliśmy deklarację o przyjęciu doradztwa dyplomatów rosyjskich przez Alternative für Deutschland, jednej z partii niemieckich i to naturalnie musi niepokoić. Także zadeklarowana prorosyjskość narodowych konserwatystów (co niekoniecznie trzeba traktować poważnie) jest ich istotną cechą charakterystyczną od Janusza Korwin-Mikkego po Marine Le Pen.

Z perspektywy Rosji jest to przemyślany, dokładnie opracowany instrument wpływu na państwa europejskie?

Oczywiście. Tego rodzaju polityka ma w Rosji bardzo długie tradycje. Tak postępowała Moskwa/Petersburg wobec I Rzeczypospolitej, wobec Szwecji (która szczęśliwie zdołała zdławić jej wpływy), wobec Turcji. Ostatnio te działania noszą silny rys korupcyjny. Najlepszym przykładem jest oczywiście Gerhard Schröder, nota bene jeden z sygnatariuszy rzeczonego listu sześćdziesięciu pięciu.

Poza tym wyraźnie widać, że Putin pozuje na obrońcę konserwatywnych wartości, buduje fałszywą opozycję pomiędzy „zdrowym” społeczeństwem rosyjskim a „zdegenerowanym” Zachodem. Temu służyły ustawy antyhomoseksualne, uchwalane przed olimpiadą w Soczi. Oficer KGB jako strażnik konserwatywnych i chrześcijańskich wartości – to powinno być oceniane jako groteskowe. Na Zachodzie jednak w licznych środowiskach jest to przyjmowane i na tym gruncie Rosja stara się budować zaplecze w innych państwach przychylne jej polityce.

Mamy także kontekst islamski. Putin popiera Asada, którego ocenia jako jedynego polityka zdolnego do ustabilizowania sytuacji w regionie – takie stanowisko we Francji czy Niemczech, gdzie mniejszości muzułmańskie są liczne, może przynieść pewne korzyści, choć jest w tym paradoks – Asad – alawita, walczy wszak z muzułmanami, ale Rosja chroni kraj muzułmański – Syrię, przed interwencją amerykańską. Z drugiej strony, niedawno pojawiła się informacja o finansowaniu przez Rosję Państwa Islamskiego, co jest dla mnie zrozumiałe, ponieważ Moskwie zależy na niekończącej się wojnie w tamtym regionie. Jest to obszar roponośny (Irak) i tranzytowy (Syria), więc tam, z punktu widzenia Kremla, nie powinno być spokojnie. Im większa destabilizacja, tym większa szansa na wyższe ceny ropy. Putin się tu jednak przeliczył. Zantagonizował Arabię Saudyjską i zamiast zwyżki cen ropy ma ich gwałtowny spadek.

Na koniec chciałbym poprosić o ocenę zakresu i skutków sankcji wymierzonych w Rosję oraz argumentów, jakie wysuwali zarówno ich przeciwnicy, jak i eksperci oraz politycy uznający je za niewystarczające. Coraz częściej bowiem pojawiają się głosy, że sankcje same w sobie nie przyniosły żadnych wymiernych rezultatów, zaś to, co najbardziej uderzyło w państwo Putina to ogólna zmiana sposobu jego postrzegania przez parterów oraz, tak jak Pan profesor wspomniał, wpływ Stanów Zjednoczonych oraz państw arabskich.

Tak, to prawda. Sankcje wprowadzone były na poziomie przepływu niewielkiej grupy osób, a więc można powiedzieć, że były symboliczne i łatwe do ominięcia przez samych zainteresowanych. W zakresie bankowo-finansowym, może nieco bardziej odczuwalne, a poza tym, one stopniowo narastają. Skala używania systemu bankowego w Rosji poza wielkimi miastami – Moskwą, Sankt Petersburgiem itp. – jest niewielka, w związku z czym nawet ich wzmacnianie może okazać się dalece nieskuteczne. Nie są one oczywiście bez znaczenia, oddziałują psychologicznie na międzynarodowe rynki finansowe i inwestycyjne. Sama Rosja nakłada na siebie kolejne ciężary, bo jeśli sprawia wrażenie państwa nieprzewidywalnego, w którego granicach prowadzenie działalności gospodarczej jest okupione ryzykiem, to zawsze inwestorzy mogą wybrać bardziej dogodne miejsce. Obywatele rosyjscy cierpią też wskutek rosyjskich kontr sankcji, powodujących zwyżkę cen żywności. W tym sensie polityka rosyjska generuje problemy dla własnej gospodarki. Natomiast sankcje, które tworzą rzeczywiście ogromne problemy dla rosyjskiej gospodarki, to nie są skutki posunięć unijnych, tylko rewolucji łupkowej w USA, posunięcia rządu w Waszyngtonie i zantagonizowania monarchii sunnickich w rejonie Zatoki Perskiej.

Tagi: , , , , ,

Komentarze są niedostępne.