Na pohybel z sondażami (czyli piątą władzą?)

Jacek Kloczkowski

21 czerwca 2010

Nastąpiła gwałtowna demokratyzacja sondaży wyborczych – teraz prawie każdy może je zrobić, gwarantując wyniki z marginesem błędu nie gorszym niż zapewniają Homo Homini i SMG/KRS. Taki dowcipny wniosek można byłoby wyciągnąć z wczorajszego – kolejnego zresztą, choć chyba dotąd najbardziej spektakularnego – blamażu sondażowni. Sprawa jednak tylko pozornie jest zabawna, biorąc pod uwagę, że wyniki sondaży – zwłaszcza tych z ostatnich dni przed głosowaniem – mogą wpływać na decyzje czy i na kogo głosować.

Świat pełen badań

Co prawda, optymalnie byłoby nie patrzeć na sondaże i głosować według innych kryteriów – przecież póki co nikt nikogo siłą nie zmusza, aby je śledzić a już na pewno żeby nimi się przejmować (przynajmniej w założeniu, bo presja środowiskowa bywa tutaj potężna…) – ale idealistyczne założenia to jedno, a rzeczywistość jest taka, że kalkulacje, co się opłaca zrobić w dniu głosowania zważywszy na szanse poszczególnych kandydatów, dla wielu wyborców w skali mikro – ich własnego głosu – są bardzo istotne. Tym sposobem źle wykonany sondaż może niekiedy wręcz wypaczyć wynik wyborów. To jednak tylko jeden z problemów.

Mówi się coraz częściej, że niektóre sondaże są robione na zamówienie pod konkretny wynik, dla realizacji określonego celu politycznego. Pojawienie się danych badań w odpowiednio dobranym momencie może uczynić ze sprawy dotąd szerzej nie dyskutowanej, przynajmniej na pewien czas oś sporu politycznego, co zwykle wiąże się z zyskiem jednej strony konfliktu partyjnego – ukazaniem się owych badań żywo zainteresowanej, nie czekającej więc biernie aż ktoś na pomysł ich przeprowadzenia wpadnie – i stratą innych.  Również odpowiednie sformułowanie pytań może zwiększać prawdopodobieństwo udzielenia przez respondentów odpowiedzi pod tezę zleceniodawcy, którą następnie rozwiną sprzyjający mu – oczywiście zwykle nie wprost, albo nawet odżegnujący się od tego – jego medialni sprzymierzeńcy. A bywa i tak, że to niektóre gazety, stacje telewizyjne czy radiowe, bardzo chętnie wspierają poszczególne siły polityczne, pełniąc w owym procederze sondażowym rolę nie tylko tuby, ale i inspiratora. Wielkie znaczenie sondaże mają na przykład przy mobilizacji wyborców. Wystarczy poczytać komentarze i agitki prasowe z ostatnich dni, sprowadzające się niekiedy do nawoływań typu: „Nasz kandydat oscyluje na poziomie 50 %, może już jutro wygrać, idźmy więc na niego zagłosować, bo jest szansa na uniknięcie drugiej tury”, „Różnica między naszym kandydatem a kandydatem przeciwników wynosi raptem 3 %, nie dajmy się uśpić, musimy iść, żeby wygrać”. Przykłady można mnożyć.

Rośnie nowa władza

Trudno mieć wielkie pretensje, że tak się dzieje. Zrozumiałe jest wykorzystywanie sondaży przez partie, trudno się zżymać, że je inspirują. Dawno też należało stracić wiarę w obiektywizm mediów i ich zdolność do powstrzymania się od przyjęcia roli kreatora zdarzeń politycznych, któremu badania opinii społecznej świetnie się przydają.  Żeby wszakże uznać taką sytuację za akceptowalną, należałoby założyć, że sondaże są rzetelne a wnioskami z ich wyników nie manipuluje się. Tak zapewne bywa z wieloma sondażami, więc nie należy popadać ze skrajności w skrajność i miast wierzyć bezgranicznie ich wynikom, począć je z założenia kwestionować, niezależnie od tego, kto i na jaki temat je zamawia i wykonuje. Ciężko jest się pozbyć wrażenia, że reguły gry są jednak znacznie mniej przejrzyste niż powinny być, a wpadek, nadinterpretacji czy wręcz manipulacji zdecydowanie za dużo – choć tu prym wiodą już zwykle ci, co z wyników sondaży czynią swój polityczny czy ideologiczny oręż.

W takich realiach rola sondażowni daleko wykracza poza zwykłą funkcję informacyjną. Oczywiście, decyzje podejmują ostatecznie wyborcy, ale w świecie demokracji medialnej, ośrodki badań opinii  mogą urastać niemal do rangi piątej władzy. Jest w tym stwierdzeniu rzecz jasna wiele celowej przesady, niemniej po tym jak degeneracji uległa władza czwarta – media, często brutalnie uprawiające politykę, bez żadnych zahamowań, w dodatku pod hasłem rzekomej troski o standardy i niezmiennie z bezstronnością na sztandarach – należy bacznie przyglądać się kolejnym elementom skomplikowanej łamigłówki, jaką jest współczesna polityka. Elementom, których rola rośnie, a jakość – niekoniecznie.

Sondaże zamiast ministerstwa?

Jest to tym ważniejsze, że wszak rola sondaży nie ogranicza się do sugerowania wyborcom, co należy robić w dniu głosowania. Zupełnie nie jest już do śmiechu, gdy sobie uświadomimy, że niektórzy politycy podporządkowują szereg ważnych decyzji wnioskom płynącym z badań ukazujących, czy owe decyzje spotkają się z aprobatą czy odrzuceniem elektoratu. Można co prawda próbować karkołomnej interpretacji tego zjawiska, wedle której odwoływanie się do sondażowej opinii obywateli jest swoistą nową formą demokracji bezpośredniej, względnie niezwykle nowoczesnym rodzajem legitymizacji poszczególnych decyzji politycznych. Tyle tylko, że motywacje polityków kierujących się wskazaniami sondażowymi są dalekie od tak szlachetnych inspiracji. Ponadto – aż przykre, że trzeba agitować za tak oczywistymi zasadami, których obecność w życiu politycznym zdaje się zanikać – dbałość o sprawy państwa powinna wyrażać się roztropnym dystansem do tego, co dyktuje chwilowo opinia publiczna, z natury swej zmienna i podzielona, niekiedy reagująca bardzo emocjonalnie, niekoniecznie przecież w poszczególnych sprawach dysponująca wystarczającą wiedzą, żeby je racjonalnie ocenić (czym zresztą nie różni się czasem bynajmniej wiele od rządzących…). To tylko jednak część problemu – może jeszcze nie palącego, ale w miarę rosnącego znaczenia marketingu politycznego nabierającego coraz większego znaczenia. Jest bowiem jeszcze jedno fundamentalne pytanie, które należy zadać: a co jeśli kluczowe rozstrzygnięcia dla kraju rzeczywiście zapadają pod dyktando tego, co sugerują sondaże, a te sondaże są tak rzetelne jak niedzielne?

Tagi:

Wpisz odpowiedź