Wybory, Białoruś, realizm polityczny i Kali

Jacek Kloczkowski

28 czerwca 2010

Jedynym z głównych rysów obecnej kampanii są dość zaskakujące niekiedy wolty (głównie retoryczne) kandydatów, którym towarzyszą egzaltowane reakcje komentatorów i tzw. medialnych autorytetów. Ostatnim hitem na tym polu jest spór o politykę wobec Białorusi, wywołany kilkusekundową (!) polemiką w czasie niedzielnej przedwyborczej debaty. Tym razem przynajmniej wyjściowy przekaz był prosty. Jarosław Kaczyński powiedział, że o sprawach białoruskich warto rozmawiać z Rosją. Bronisław Komorowski stanowczo zaprotestował. Cały ambaras bierze się oczywiście z tego, że według stereotypowych opinii o kandydatach, to, co powiedział pierwszy, powinien wyrzec drugi, na co pierwszy zareagowałby tak, jak to uczynił ten drugi. Ot, typowe w tej rozgrywce politycznej małe odwrócenie ról, z którego dla przyszłej polityki prezydenta prawdopodobnie niewiele wyniknie. Ale oto nagle pojawili się tacy, co wszem i wobec ogłosili, że przynajmniej do kolejnej debaty, planowanej na szczęście już na środę, kwestia białoruska stanie się głównym tematem kampanii, a przynajmniej jednym z najważniejszych. I tu dopiero naprawdę można było zacząć się dziwić, bo – jako żywo – zainteresowanie Białorusią ogranicza się w Polsce do okresów wzmożonych represji przeciwko mieszkającym tam Polakom, o których szybko zapominamy, gdy tylko znikają z czołówek programów informacyjnych w telewizji. A na tym nie koniec zaskoczeń.

Z Rosją na Białoruś

Oto bowiem – jak to zwykle bywa i czemu w kluczowych dniach walki o prezydenturę trudno się dziwić – jeszcze dalej niż marszałek Komorowski poszli jego współpracownicy i zwolennicy (którą to grupę socjologicznie i politologicznie podobno najprościej opisać jako zagorzałych przeciwników jego konkurenta). Jedni podjęli jego myśl, że gdyby postulat (zapowiedź? pomysł? lapsus?) Kaczyńskiego zrealizować, wówczas zanegowany zostałby testament Jerzego Giedroycia, a nawet może i samego Józefa Piłsudskiego (co miałoby tym większe znaczenie symboliczne, że wszak obaj kandydaci chętnie się do niego odwołują). Innym nie wystarczyła taka historyczna paralela i w wypowiedzi byłego premiera dostrzegli przejaw powrotu demonów rządów PiS z lat 2005-2007, gdy – jak wieść „elit” niesie, a sądy nie potwierdzają – łamano prawa człowieka i niszczono opozycję. Właściwie wniosek z tego można by wyciągnąć taki, że oto Jarosław Kaczyński po nieudanej próbie zniszczenia demokracji w Polsce (udaremnionej w 2007 r. przez GW, Politykę, TVN 24 – przy współpracy PO), postanowił wespół z prezydentem Miedwiediewem stłumić jakże świetnie rozwijającą się demokrację na Białorusi. Choć tu od razu właściwie należałoby zaprotestować – przywódca rosyjski na pewno nie dałby się  wciągnąć w tak gorszące, antydemokratyczne zamierzenie. Słowem, po raz kolejny okazało się, że w debacie wypowiedziano słowa straszne, za którymi muszą się skrywać złe intencje, zapowiadające jeszcze gorsze czyny.

Wizje i rewizje

Na takie dictum trudno powstrzymać się przed krótkim komentarzem. Jeśli prawdą jest, że mamy bardzo dobre stosunki z rozkwitającą w demokracji Miedwiediewsko-Putinowskiej Rosją, a Rosja ma znaczny wpływ na autorytarną Białoruś (na pewno większy niż my, czy UE), to o co tyle hałasu, gdy mowa o polsko-rosyjskich rozmowach o Białorusi, zwłaszcza jeżeli miałyby dotyczyć nie rozbioru państwa Łukaszenki, ani międzynarodowych sankcji, które miałyby wykończyć jego rządy gospodarczo (a przy tym wepchnąć Białorusinów w jeszcze większą biedę), czy stworzenia kordonu sanitarnego wokół białoruskich granic, a sprawy, dla której należy zrobić naprawdę wiele i w dobrych intencjach – mianowicie poprawy położenia tamtejszej mniejszości polskiej? A przecież to  nie koniec korzyści z tak śmiało obmyślanej kombinacji. Podobno przecież – tak się nam mówi od naprawdę dawna – im lepiej dogadujemy się z Rosją, tym bardziej lubiani stajemy się w Unii Europejskiej (bardziej lubiani – a nie: silniejsi, tego ostatniego przecież podobno nie potrzebujemy…). Polsko-rosyjskie porozumienie w sprawie autorytarnej Białorusi – czyż to nie światłe, czyż to – nie bójmy się największych słów – nie europejskie? Chyba zwolennicy nieokiełznanego dialogu i niezmąconego nacjonalistyczną skazą zaufania w stosunkach międzynarodowych oraz piewcy polsko-rosyjskiego pojednania po 10 IV powinni byli przyklasnąć takiej wizji, a nie obruszać się na nią. No chyba że wiedzą, iż z Rosją wcale tak dobrze nam się nie układa, jak twierdzi propaganda sukcesu, której zwykle są klakierami, a ich rozumienie realizmu politycznego jest typowo Kalowskie: Kali być realista polityczny – dobrze, Kalego przeciwnik być realista polityczny – Kali oburzać się ile wlezie. Ale dość żartów.

Pytania zawsze nie na czasie

Sprawą znacznie poważniejszą jest oczywiście to, czy akurat Jarosław Kaczyński powinien taki postulat stawiać (zakładając, że nie był to typowy lapsus) i przede wszystkim, czy jest on zasadny, zważywszy na zakładany cel i wskazane (nader, podkreślmy, ogólnikowo) sposoby jego realizacji. Tu stosowne interpretacje dają jego sztabowcy, ale ważniejsza byłaby opinia politologów. Tyle tylko, że o tym jakoś nikomu – poza garstką ekspertów i pasjonatów – nie chce się rozmawiać. Poważnych debat nie wywołują również kwestie – których sprawa białoruska jest egzemplifikacją – niegdyś w polskiej myśli politycznej stale obecne i mające – z racji na geopolityczne położenie Polski – niezmiennie fundamentalne znaczenie: jakie są granice realizmu politycznego, jakich nie powinniśmy przekraczać nawet dla realizacji swoich interesów, co właściwie jest tym interesem, kto powinien go artykułować i jak daleko możemy się posunąć w kontestowaniu polityki rządowej, jeśli uważamy, że owych interesów należycie nie zabezpiecza a niekiedy nawet jest z nimi sprzeczna. A może to tematy na spokojniejszy czas po wyborach? Zapewne tak, ale trudno nie mieć wrażenia, że wtedy znowu mało kto zechce je podjąć…

Wpisz odpowiedź