Ryszard Legutko

Homoseksualiści wszystkich krajów, łączcie się

Ryszard Legutko

16 lipca 2010

Szeroka w całym świecie zachodnim akcja przyznawania homoseksualistom uprawnień do małżeństwa i adopcji dzieci trwa już na tyle długo i odbywa się w kontekście tak silnie zaznaczonym moralizmem, że powoli tracimy z oczu jej oczywistą szkodliwość oraz absurdalne założenia, na jakich się opiera.
Przede wszystkim wątpliwe jest samo wyróżnienie „homo-seksualistów” jako grupy społecznej, a niekiedy politycznej. Zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy mówią o „homoseksualistach”, tak jakby istniało coś takiego jak ów dający się wyodrębnić byt kolektywny, któremu można przyznawać uprawnienia lub tych uprawnień odmówić. Opowieść, jak do takiego wyodrębnienia doszło, jest niezmiernie interesująca, ale zbyt długa, by ją teraz wyczerpująco przedstawiać. Zwykle wskazuje się na raport Kinseya jako na znaczące wydarzenie. W tym raporcie można było przeczytać, iż 37 procent Amerykanów miało przynajmniej raz pełny seksualny kontakt z innymi mężczyznami. Informacja ta okazała się wielce nieakuratna, ale rozpoczęła proces ideologicznego formowania ruchu.
Jeśli do tego dodamy jeszcze falę kontrkultury w latach sześćdziesiątych i rozpropagowane przez nią identyfikacje biologiczne, traktowanie czynności seksualnych jako działań politycznych (sic!) oraz ogólną atmosferę walki z wszelką możliwą dyskryminacją, będziemy mieli podstawowe czynniki, które spowodowały, iż na scenie publicznej pojawił się nowy byt polityczny. Jego ideolodzy orzekli, iż wszyscy, którzy teraz odczuwają, w przeszłości odczuwali oraz w jakimkolwiek czasie w przyszłości będą odczuwać jakiekolwiek pożądanie seksualne do osoby tej samej płci, mają wspólne cele, wspólną wrażliwość, wspólny światopogląd oraz wspólne pragnienia i interesy. Orzekli oni również, iż tak pojmowani homoseksualiści są i zawsze byli jako grupa dyskryminowani i że walka z ową dyskryminacją stanowi główne ich zadanie.
Stwierdzenia powyższe – jawnie niedorzeczne – stały się odtąd powszechnie uznanymi prawdami, które przyjęli politycy, medialni moraliści, a nawet ogarnięci troską o rodzaj ludzki prawnicy. Szkodliwość przyjętych założeń była niemała. Rzecz nie tylko w tym, iż w sposób nieuprawniony utworzono grupę, w której znaleźli się ludzie nie mający na taką identyfikację najmniejszej ochoty. Owe 37 procent Kinseya, zredukowane w kolejnych raportach do 10 procent, a nawet do 3 procent, pokazuje wszak nie jakąś społeczność biologiczno-światopoglądową, ale raczej ilustruje złożoność ludzkiej seksualności. Fakt istnienia rozmaitych meandrów pożądań nie upoważnia w żaden sposób do tworzenia podobnych podziałów. Podobnie z faktu, iż 99 procent dorosłych mężczyzn miało przynajmniej raz pełny kontakt seksualny z osobami innej płci nie można wyciągnąć wniosku, iż stanowią oni względnie jednorodną grupę o zbliżonych celach i sposobach widzenia świata. Kto twierdziłby coś takiego, zostałby uznany – i słusznie – za osobę umysłowo defektywną.
W przypadku homoseksualistów podobna identyfikacja stała się natomiast czymś powszechnym. Szybko okazało się, iż homoseksualiści, niczym niegdyś proletariusze, musieli zrzucić kajdany, które narzucone im zostały przez społeczne konwencje. Zaczęto od intensywnego lobbingu na rzecz usunięcia zapisu o homoseksualizmie jako formie zaburzenia psychicznego.
W Amerykańskim Towarzystwie Psychiatrycznym dokonało się to w sposób niezwykły, bo przez głosowania członków i kandydatów na członków Towarzystwa. Demokratyczną większością – poprzez głosy oddane korespondencyjnie – uznano więc, iż homoseksualizm nie jest zaburzeniem. A skoro decyzja zapadła, natychmiast stwierdzono, iż za tezą o absolutnej normalności homoseksualizmu nie stał demokratyczny mechanizm ze wszystkimi swoimi przypadłościami, lecz święty autorytet naukowy amerykańskiej psychiatrii. Po orzeczeniu amerykańskim nauki europejskie nie mogły być gorsze. Ale to był dopiero początek walki o wyzwolenie.
W kolejnym kroku pozostało zdefiniować, na czym polega homoseksualny światopogląd. Przyjęto rozwiązanie najprostsze: homoseksualiści zostali uznani za grupę par excellence wyzwoleńczą. Stwierdzono, iż z definicji oraz z samej istoty swojego istnienia kwestionują podstawowe formy społecznej organizacji, czyli rodzinę i stosunki monogamiczne. Zabieg ten okazał się genialny: to, co do tej pory było uznawane za ciężkie brzemię homoseksualizmu, stało się nagle ekscytującym wyróżnikiem grupowym. Dawne powody do frustracji – pomieszanie wewnętrzne, konflikt między tym, co biologiczne a tym, co społeczne, niemożność stworzenia rodziny – uczynione zostały powodami do dumy.
Ideolodzy natychmiast dostosowali do tego język. Aby zlikwidować obraz homoseksualisty jako wewnętrznie skonfundowanego wprowadzono słowo „gay”. Niemal z dnia na dzień homoseksualiści stali się już z samej nazwy ludźmi radosnymi. Z początku podobną zmianę języka przyjęto z niesmakiem. „Nie ma niczego radosnego w sodomii” – powiedział przytomnie amerykański filozof Harry Jaffa, ale stał się natychmiast obiektem wściekłych ataków. Nazwa jednak została, a sukcesy ideologów homoseksualizmu w tym względzie przyspieszyły proces językowego krętactwa, jakie przez ostatnie dziesięciolecia psuje nasze myślenie.
Homoseksualne doświadczenie zaczęło się odtąd często pojawiać u nastawionych emancypacyjnie i antysystemowo filozofów. Wyższość tego doznania miała polegać na tym, że było manifestacją wolności – w przeciwieństwie do doznania heteroseksualnego, które podlegało konieczności natury oraz przymusowi obyczajowemu. Konsekwencją owej wolności była bezinteresowność, bezcelowość, nieinstrumentalność i wszystko, co miało podważać autorytaryzm Rozumu, Natury, Systemu i Władzy. Owego podniecającego antyautorytaryzmu aktów homoseksualnych umysły wyemancypowane doszukiwały się w nieobecności elementu prokreacji. Skoro – wnioskowano – praktyki homoseksualne nie są prokreacyjne, to stanowią czystą manifestację jednostkowej swobody. „Kultura homoseksualna – jak przeczytałem przed laty w „Newsweeku” – jest kulturą wolności”. Z tego wyciągano jeszcze dalej idące wnioski: pochwała wolności była fak-tycznie pochwałą rozwiązłości, a z tego wnoszono, iż homoseksualistom dana jest możliwość doświadczania przyjemności bardziej intensywnej. Homoseksualiści są ludźmi szczęśliwszymi od heteroseksualistów – obwieścił w jednym ze swoich nagłówków „New York Times”, opierając się na badaniach pokazujących wyższy wskaźnik przyjemności bezinteresownej.
Dla wielu ludzi o mniejszych lub większych skłonnościach homoseksualnych tego typu ideologia była obraźliwa i nie chcieli z nią mieć nic wspólnego. Nie życzyli sobie, by ich w ten sposób identyfikowano oraz by ich problemy seksualne stały się publiczną własnością. Ideologowie na tym jednak nie poprzestali. Zabrali się za zmarłych. Nagle można było przeczytać, iż członkami ogólnoludzkiego ruchu „radosnych” byli Platon, Sokrates, Michał Anioł, Szekspir, Tomasz Mann, Józef Czapski i kilka tuzinów innych wielkich. Pomijam fakt, iż sporo z tych kwalifikacji było mocno na wyrost, a niektóre jawnie fałszywe. Pomijam fakt, że do tej pory istnieje mania doszukiwania podtekstów homoseksualnych u wielu twórców kultury, a niemała rzesza uniwersyteckich darmozjadów na takich dociekaniach próbuje robić kariery. Samo anektowanie wielkich nazwisk do politycznej akcji na rzecz „kultury wolności” było jawnym nadużyciem. Powtórzę raz jeszcze, co nie dość często jest dzisiaj powtarzać: to, że jakiś mężczyzna odczuwa pociąg do innych mężczyzn nie czyni go sojusznikiem haseł dzisiejszego ruchu homoseksualnego; podobnie fakt bycia kobietą nie decyduje o byciu feministką, zaś fakt bycia młodym nie oznacza uczestnictwa w ideologicznej wojnie pokoleń.
Fala „radosnego” antyautorytarnego homoseksualizmu została osłabiona przez wybuch epidemii AIDS. W jej następstwie pojawiły się ideologie bardziej stonowane, a nawet konserwatywne. Nagle okazało się, iż „kultura homoseksualna” nie jest już „kulturą wolności”. Można było przeczytać, iż dawni piewcy doświadczenia nieinstrumentalnego tęsknią za dziećmi i życiem domowym. Jeśli nawet nie tęsknią, to – takie głosy również były słyszalne – danie im możliwości stworzenia rodziny najpewniej podobną tęsknotę wywoła, ustabilizuje ich życie i ograniczy promiskuityzm.
W wielu krajach faktycznie zmieniono prawodawstwo w zgodzie z żądaniami grup homoseksualnych, choć – jak się zdaje – bardziej pod naciskiem ideologii radykalnej, niż nowego poaidsowskiego konserwatyzmu. Żądania te spotkały się z przychylnością, ponieważ uznano, iż ich spełnienie wynika z obowiązujących w dzisiejszych społeczeństwach standardów równości praw: skoro wszyscy obywatele mają prawa wchodzenia w związki małżeńskie i adoptowania dzieci, nie widać powodu, by takiego prawa odmawiać homoseksualistom, czy jakiejkolwiek innej grupie rasowej lub etnicznej.
Argument ten jest w sposób oczywisty absurdalny. Prawa wchodzenia w związki małżeńskie posiadali wyłącznie ci, którzy spełniali kryteria małżeństwa. Jeśli zmienimy definicję małżeństwa – włączając w nie również związek dwóch mężczyzn czy dwóch kobiet – to nie jest to żadne zrównanie praw, lecz arbitralny eksperyment społeczny umożliwiony przez arbitralną zmianę znaczenia pojęć. Można przedefiniować małżeń-stwo w ten sposób, iż będzie obejmowało rodzeństwo i głośno domagać się zakończenia szykanowania takich par anachronicznym i jawnie dyskryminacyjnym zakazem kazirodztwa. Można przedefiniować grę w szachy w ten sposób, iż będzie ona obejmowała tłuczenie się przez graczy pałkami po głowach, a następnie krzyczeć w oburzeniu, że w niektórych środowiskach dyskwalifikuje się szachistów, którzy podobnym praktykom się oddają. Można robić wiele podobnych rzeczy, lecz wszystko to są zabiegi groteskowe. Protestowanie przeciw tego rodzaju eksperymentom pojęciowym i społecznym – zwłaszcza jeśli dokonywane są w skali masowej pod hasłem cywilizacyjnego postępu – jest dzisiaj nakazem zdrowego rozsądku i umysłowej higieny.
Nie należy zatem ulegać mistyfikacji. To, co się dzieje obecnie, nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek skłanianiem nas do delikatności, taktu czy zrozumienia dla ludzi o zaburzonej sferze płciowej pożądliwości. Już dawno przestało chodzić o ochronę prywatności, o nakaz zachowania szacunku dla ludzkiej intymności i dla trudów zmagania się z własnymi popędami. Wszystkie te rzeczy – pozytywne i godne kultywowania – zostały niestety zapomniane i zarzucone jako anachroniczne. Tak zwana walka o równość praw do małżeństwa stanowi faktycznie ideologiczną agresję i jest próbą dokonania gwałtu na życiu społecznym. Wymyślona partia „homoseksualistów”, niczym kiedyś wymyślona partia „proletariatu”, pragnie dokonać rewolucji, starając się wzbudzić w nas przekonanie, iż reprezentuje pokrzywdzonych i że wszyscy, którzy na tę partię patrzą bez sympatii, powinni być jako krzywdziciele odsunięci od jakichkolwiek wpływów na kształt życia zbiorowego.

Prezentowany esej ukazał się w wydanym przez Ośrodek Myśli Politycznej wyborze tekstów prof. Ryszarda Legutki “Raj przywrócony”.

Komentarze są niedostępne.