Wiele mówi się ostatnio o granicach kompromisu w polskiej polityce. Analizuje się zwłaszcza chętnie dylemat, czy dla skuteczności politycznej warto poświęcać założenia ideowe, które głosiło się przez długi czas, względnie jak je zhierarchizować, aby niektóre uznać za pryncypia nie do negocjacji, zaś inne potraktować jako przedmiot zwykłej gry, w której stawką bywa władza, a więc możliwość skuteczniejszego chronienia pryncypiów bądź realizacji wynikającego z nich programu działania. Łączy się to z fundamentalnym sporem – choć akurat o to mało kto kruszy kopie w miejscach innych niż niszowe pisma lub strony internetowe – czy w warunkach demokracji podporządkowanej wymogom marketingu i uwikłanej w rozstrzygający o sposobie przekazu (a i coraz częściej o stawianych sobie celach) dyktat medialny, możliwe jest w ogóle prowadzenie polityki innej niż – przyjmijmy to określenie w pewnym uproszczeniu – makiawelistyczna, zatem w całości definiowanej przez reguły gry interesów, w której nie ma kwestii nie podlegających negocjacji, a jedynym kryterium ma być skuteczność.
Problem granic kompromisów ideowych dotyczy także uczestników polskiego życia intelektualnego, którzy z pozycji komentatorów próbują oddziaływać na debatę publiczną, zatem i na politykę. Przejawia się on choćby w tym, z kim, o czym i w jaki sposób warto rozmawiać. Bo być może nie jest tak – jak to się zwykle podkreśla – że rozmawiać należy z każdym. Choć zagadnienie to ma i inny wymiar: jak będąc wiernym swoim zasadom, uniknąć przy tym równie destruktywnego fundamentalizmu.
Oto jak na te kwestie zapatrywał się konserwatywny myśliciel i popularny swego czasu pisarz – Henryk Rzewuski (1791-1866), nawiasem mówiąc w oczach wielu – z racji na zarzucaną mu nadmierną zdaniem części jego krytyków ugodowość względem Rosji – apostata narodowy, czyli człowiek, który kwestię kompromisu nie tylko rozważał, ale i zmierzył się z nią we własnym życiu.
Nic dziwniejszego niż ten eklektyzm, usiłujący przyprowadzać fałsz z prawdą do jakiejś transakcji, która tylko między ludźmi żadnego przekonania niemającymi nastąpić może. Jeden mówi, że pięć i pięć jest dziesięć, drugi, że pięć i pięć jest osiem. Eklektyk, ubolewając nad tą niezgodą braci, obmyśla środek wielce zaradczy i żeby ich pogodzić, każe im wierzyć, że pięć i pięć jest dziewięć. Pod tym względem przedmowa pana Kraszewskiego do świeżo przez niego wydanej powieści Sfinks jest wielce pocieszna. W niej oświadcza on, że religię chrześcijańską ma za prawdę, ale obok tego potępia ultrachrześcijan, i każe im się godzić z wyznawcami fałszu, to jest, żeby jedna strona poślubiła trochę prawdy od swoich przeciwników, a ci żeby od niej przyjęli trochę fałszu, tak iż takim sposobem, choć już nikt nie będzie miał prawdy, przecież wszyscy będą posiadali coś podobnego do niej. Pojmuję to, że ktoś może uważać chrystianizm za fałsz zupełny, ale wyznaję, że nie rozumiem znaczenia tego wyrazu „ultraprawda”. Samo wyrażenie żartuje z pana Kraszewskiego, bo chcąc go użyć jako rzeczy obelżywej, nie widzi on, że jej zwolennikom zaszczyt przynosi. Co do mnie, wielce mu dziękuję za to miano, którym zaszczyca szkołę, do której mam chlubę należeć, tak jak i on nie omieszkałby zapewne podziękować temu, kto by go nazwał ultradobrym pisarzem. Prawda partii nie potrzebuje, a kto jej szuka, widać, że w swoje zasady nie wierzy; dlatego właśnie, że to, co wyznaję, mam za prawdę, nigdy żadnemu stronnictwu nie pochlebiałem, każdemu człowiekowi, o którym będę przekonany, że ma słuszność, sprawiedliwość jestem gotów oddać. Ale mojej prawdy na wota puszczać nie myślę; bo ilość jakości nie sprosta, a nawet gdy się dobrze porachuje, może się okaże, że ilość jest za pisarzami ultrachrześcijańskimi. Przynajmniej to pewne, że księgarze nierównie drożej opłacają wyroby umysłowe tej szkoły, niżeli jej przeciwnej. Jest to fakt bardzo łatwy do sprawdzenia. Wielce się myli autor Sfinksa, chociaż się opiera na zdaniu Platona, które nie z zupełną ścisłością przytacza, że prawda nie leży w skrajnościach. Co innego jest zastosowanie prawdy, które często winno być umiarkowane, a co innego jest sama prawda, która właśnie tylko w skrajnościach się mieści. Bo prawda absolutna nie jest podzielna na części. I jak nie pojmuję półprawdy, ćwierćprawdy, tak też nie pojmuję ultraprawdy. Dalej wymawia nam, że nie widzimy braci w tych, którzy nie podzielają naszych przekonań. Jakież tu nadużycie przepisów ewangelicznych, jak niewłaściwe ich pojęcie! To pewne, że w każdym człowieku winienem widzieć brata, ale tyle tylko, ile człowieka. Nie idzie zatem o to, żeby to braterstwo miało istnieć we wszystkich kategoriach, w których umysł ludzki się wyraża. I z tym się nie taję, że w pisarzu, którego zasadami się brzydzę, jako w pisarzu nie widzę brata, ale nieprzyjaciela, z którym żadnego przymierza zawiązywać nie mogę, ani mi nawet nie wolno starać się o złagodzenie jego serca względem mnie, bo, owszem, ta jego sierdzitość [zapalczywość – red.] jest dla mnie zaszczytem. Zresztą nie widzę, po ludzku biorąc, na co by mi się przydała przyjaźń autora, którego sposobem myślenia pogardzam. Stałaby się dla mnie wcześniej czy później ciężarem, a nigdy korzyścią. Nie maczaliby wprawdzie w żółci pióra pisząc o mnie, ale w czymże ta żółć zaszkodziła mojemu zawodowi autorskiemu? Wszakże mądrość narodów już wyrzekła: Vituperia malorum, laus est [Nagana udzielona przez złego jest pochwałą (z łac.) – red.]. Może by mnie chwalili, otóż dopiero by mi się przysłużyli! Siebie ciągle chwalą, a jednak ani nowej reputacji nie utworzyli, ani starej, ale już kulawej, nie zdołali pokrzepić w publiczności.
Całość “Wędrówek umysłowych” i “Mieszanin obyczajowych” ukaże się niebawem w tomie pism Henryka Rzewuskiego w Bibliotece Klasyki Polskiej Myśli Politycznej.