Rozważania ideowe: o prawdziwym i fałszywym konserwatyzmie a także o IV RP

Jacek Kloczkowski

21 maja 2010

Jednym z  głównych kryteriów oceny polityków jest ich rodowód ideowy. Naturalną też tendencją jest przypisywanie danego polityka do określonego nurtu światopoglądowego. Przeważanie ogranicza się to do prostych etykiet: konserwatysta, liberał, socjalista…

Kłopot w tym, że owe jasne wydawałoby się kategorie, kryją w sobie bogactwo różnych stanowisk, koncepcji, poglądów. Skomplikowane modele ideowe trudno odnosić do bieżącej walki politycznej. Mogą więc spełniać jedynie rolę pomocniczą przy ocenie i zarazem klasyfikacji poszczególnych polityków. W takiej sytuacji najlepiej odwoływać się do zasad prostych, ale w wymowie swej jednoznacznych. Taką wykładnię – w przypadku konserwatyzmu – proponuje w tekście “Aforyzmy o prawdziwym i fałszywym konserwatyzmie” Antoni Zygmunt Helcel, jeden z czołowych konserwatystów polskich w XIX wieku: 

“Konserwatora nie stanowi bynajmniej sam czyn i sama zasada konserwowania bezwzględnego, bo tym sposobem i rewolucji zwolennik, dążący do zakonserwowania rewolucji i jej skutków, mógłby nazwę konserwatora nosić. Lecz główny charakter konserwatorstwa upatrywanym być winien właśnie w oznaczeniu tego, co zachowanym być powinno, a więc w pojęciu tego, co prawdziwie za stałe, nietykalne i fundamentalne w danych stosunkach uważać należy. […] Pojęcie zachowywania, konserwowania, koniecznie odnosi się do zachowywania czegoś szczególnego tylko, nie zaś do zachowywania wszystkiego; podobnie jak oszczędność nie polega na tym, aby bezwzględnie nic nie wydawać, lecz aby wydawać tylko to, co rozum wydawać poleca”.

Stwierdzenia te zdają się oczywiste, ale warto je przywoływać, skoro w Polsce po 1989 roku próbowano przedstawiać jako konserwatystę np. Wojciecha Jaruzelskiego, tłumacząc to jego chęcią konserwowania rzeczywistości peerelowskiej. Nie, Wojciech Jaruzelski konserwatystą nie był. Jego rządy godziły w cały szereg zasad, które konserwatystom winny być bliskie. Do podobnych wniosków dojdziemy, idąc tropem wskazanym przez Stanisława Estreichera, konserwatystę, który wielką rolę w polskim życiu intelektualnym odgrywał w II RP:

“Konserwatyzm, którego najgłębszą treść pojmuję jako wyznaczenie społeczeństwu za cel doskonalenia rodzaju ludzkiego w przeciwstawieniu do liberalnej i socjalistycznej teorii eudajmonizmu jednostkowego – konserwatyzm nie może być równoznaczny ze stagnacją, tym mniej z reakcją. Musi uznawać, że zmiany w życiu społecznym są nie tylko pożądane, ale nawet konieczne. Dążyć powinien do reform, których zadaniem jest usunąć to wszystko, co rodzajowi ludzkiemu przeszkadza się doskonalić, co jest niezgodne z etyką, z poczuciem sprawiedliwości i równości wszystkich członków społeczeństwa w obliczu celu ostatecznego. Prawdziwy konserwatysta powinien być gorącym zwolennikiem reform socjalnych i nie znajdować dla niego szrank w istnieniu poprzednich przywilejów. Ale właśnie dlatego, aby te reformy były skuteczne i z istotą społeczeństwa zgodne, musi żądać, aby były ewolucyjne”.

Słowa Estreichera mogą stanowić interesujący kontekst dla dyskusji o IV RP. Jej ideę już w latach 90-tych podnosił Rafał Matyja. Później pojawili się jej kolejni propagatorzy, którzy wszakże – jak choćby Paweł Śpiewak – szli często w zupełnie inną stronę. IV RP wzięli na swój sztandar także politycy. W 2005 roku dyskurs o niej był jedną z głównych osi sporu między zwolennikami radykalnego przezwyciężenia patologii III RP a tymi, którzy bądź obawiali się skutków gwałtownego zerwania z praktykami utrwalonymi w ostatnich 15 latach, bądź widzieli swój interes (ekonomiczny, polityczny, ideologiczny) w trwaniu dotychczasowego porządku. Być może w potocznym rozumieniu konserwatyzmu, wobec którego oponował Helcel, dałoby się zagorzałych obrońców III RP określić mianem konserwatystów. Jednak taka interpretacja niewiele ma wspólnego z tym, co było postulowanym przez Helcla konserwatyzmem prawdziwym. Nie chodziło wszak o trwanie, a o zasady. Jeśli zaś rozważymy idee fundujące III RP, to nawet przy dużych wysiłkach interpretacyjnych, nie da się ich uznać za należące do konserwatywnego kanonu.

Jak jednak projekt IV RP pogodzić z wymogiem formułowanym przez Estreichera, a mianowicie aby reformy były ewolucyjne? Oczywiście, hasło IV RP można traktować jedynie jako symbol, chęć jej budowy uznać po prostu za wyraz braku zgody na liczne niedomagania państwa kształtowanego po 1989 roku i pragnienie ich zniwelowania. Samo założenie, że polską rzeczywistość należy gruntownie przeobrazić, nie przesądzało o sposobie osiągnięcia celu. Budowanie IV RP mogło być wszak procesem powolnym, stopniowym. Tylko czy wówczas cel zostałby osiągnięty? Wydaje się, że nie. Gruntowna przebudowa państwa nie była możliwa bez radykalnych kroków. Postulowana przez Estreichera ewolucyjność nie nadawała się na myśl przewodnią programu konserwatywnych reform III RP. To jeden z tych przypadków w dziejach, gdy chcąc nie chcąc konserwatyści musieli być poniekąd rewolucjonistami – po to, aby bliskie im zasady znalazły właściwe miejsce w życiu państwa. Przy czym rewolucyjność dotyczyła skali zamierzonych zmian, a nie sposobu ich przeprowadzenia – ten mieścił się w ramach prawa i miał opierać na demokratycznej legitymacji uzyskanej w wyborach.

Czy jednak owa konserwatywna rewolucja powiodła się? W znacznej mierze nie. III RP obroniła się, choć wyszła ze starcia osłabiona. Odcięcie jej od peerelowskich korzeni okazało się zbyt trudne. Ludzie stanowiący przez dziesięciolecia o trwaniu systemu komunistycznego, zbyt dobrze odnaleźli się w realiach postkomunistycznych, aby łatwo dać się zepchnąć na margines. Ich neoficka postępowość świetnie współgrała z lewicowym liberalizmem części dawnej opozycji. Idea pokoju społecznego odwodziła od programu gruntownych zmian także niektórych zdeklarowanych antykomunistów. Środowska konserwatywne okazały się zbyt słabe, aby w ramach obozu IV RP zrealizować swe kluczowe cele ustrojowe i instytucjonalne, nie było zresztą ku temu warunków politycznych. Większą rolę odgrywali więc konserwatywni publicyści, tworzący intelektualne fundamenty koncepcji, niż konserwatywni politycy – jej realizatorzy. Ci ostatni musieli odnaleźć się w sytuacji mało dla zachowawców komfortowej – taktycznego sojuszu z środowiskami, uznawanymi przez nich dotąd za egzemplifikację patologii, z którymi chcieli walczyć. Gdyby projekt IV RP powiódł się, ten kompromis uznawano by zapewne za cenę wartą zapłacenia. Po jego porażce – przesądzonej zwycięstwem wyborczym sił czyniących z obrony III RP swe credo polityczne – tylko nasiliły się wątpliwości, czy warto było na niego się decydować.

Czy niepowodzenia ostatnich lat oznaczają, że konserwatyści powinni przyjąć postawę defensywną i porzucić nadzieje na przezwyciężenie tego, co w polskiej rzeczywistości niedomaga na poziomie samych fundamentów ustroju państwa i kluczowych zasad rządzących porządkiem politycznym i społecznym? Z pewnością nie. Konserwatysta powinien być realistą, ale nie defetystą.

Program gruntownych zmian wciąż jest zatem do podjęcia i jeżeli nawet z powodów taktycznych zostanie ubrany w łagodną retorykę, konserwatyści nie powinni się go wypierać. Przynajmniej jeśli podzielą opinię Helcla i Estreichera, że idzie tu o zasady, a nie o samo trwanie.

Wpisz odpowiedź