Mainstreamowe media mogą odetchnąć z ulgą – ich moc sprawcza w polskiej polityce wciąż jest duża. Każda analiza politologiczna musi uwzględniać ich rolę, choć oczywiście nie da się przełożyć na konkretne liczby, ile w wyniku Platformy Obywatelskiej jest “premii” za siłę sprzyjających tej partii mediów. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że bez owej “premii” – hojnie przyznawanej przez ostatnie cztery lata, gdy z nielicznymi wyjątkami brakowało rozliczania rządu z obietnic wyborczych i piętnowania jego licznych niedociągnięć, błędów i zaniechań, zaś niezmiennie głównym celem medialnej kontroli i często brutalnego ataku była największa partia opozycyjna – wynik wyborczy PO byłby zdecydowanie gorszy.
Oczywiście, mainstreamowe media są silne w każdym demokratycznym kraju, ale zwykle efekt ich wpływów jest częściowo niwelowany przez ich pluralizm. W Polsce tej korekty nie ma. To oczywiście nie wyklucza pytań o jakość działania opozycji, np. o pracę w tzw. terenie w okresie między kampaniami, który bywa lekceważony, a może wtedy decyduje się to, czy siłę niesprzyjających jej mediów udałoby się skutecznie zneutralizować. W rozważaniu symbolicznego wariantu węgierskiego, ten aspekt może okazać się kluczowy.
Ponury wniosek, jaki płynie z wyborów – choć trudno go uznać za zaskakujący – jest też taki, że postpolityka wciąż się opłaca. Pod tym popularnym już pojęciem kryje się panoszenie się w polskiej polityce PR-owców i marketingowców politycznych, którzy umiejętnie potrafią grać emocjami wielu wyborców, i polityków, którym ów PR i marketing wyczerpuje cały horyzont działalności politycznej. Świetnie oni wykorzystują miałkość i stronniczość większości mediów głównego nurtu. Choć właściwie można zapytać, czy to nie te media są w tym układzie górą i czy to nie one właśnie w coraz większym stopniu rozdają karty na scenie politycznej, korzystając z tego, że bez ich pośrednictwa i aktywnego udziału, uprawianie postpolityki nie byłoby możliwe. Czwarta władza ciągle zatem rośnie w siłę. Tylko że jest ona karykaturą standardów, do jakich chętnie się odwołuje.
Trudno się więc na przykład dziwić, że stacje telewizyjne są żywo zainteresowane likwidacją ciszy wyborczej. Po pierwsze, bez owej ciszy miałyby znakomity temat na weekend wyborczy. Po drugie – zyskałyby jeszcze większe niż dotąd możliwości wpływu na wynik wyborów. A ten wpływ – bardzo już bezpośredni – w polskich realiach oznacza niestety “lisizm & gugalizm” – czyli aktywny udział w polityce po jednej ze stron konfliktu, w dodatku często wyrażający się w wyjątkowo zdegenerowanej formie. Gdyby media mainstreamowe (czyli te dominujące na rynku i docierające do największej rzeszy odbiorców) respektowały cywilizowane standardy dziennikarskie, wówczas zniesienie ciszy można byłoby rozważać. W obecnej sytuacji, zważywszy na to, że zdają się one nie mieć żadnych zahamowań przed wkraczaniem bezpośrednio do politycznej gry, rezygnacja z jednej z ostatnich zapór przed ich zupełnie już niekontrolowaną ingerencją w proces wyborczy, byłaby bardzo niebezpieczna. Choć w ogóle, gdyby media – te największe – były w miarę obiektywne, albo przynajmniej zróżnicowane – odpowiadające mniej więcej preferencjom ideowym i politycznym Polaków – wiele rzeczy inaczej by w Polsce wyglądało. To już jednak niestety założenie z rodzaju tych, które obecnie można określić mianem idealistycznej “political fiction”.