Wiekopomne odkrycie największych polskich mediów… Po latach dociekań, domysłów, karkołomnych śledztw dziennikarskich, mrożących krew w żyłach poszukiwań ostatecznych i niepodważalnych dowodów, wreszcie mogły one ogłosić, że… uwaga, uwaga… – w PO trwa rywalizacja wewnętrzna, w której premier potrafi być – doprawdy aż ciężko to pisać, a co dopiero uwierzyć – bezwzględny! Brawo, brawo, takich właśnie mediów potrzebuje polska demokracja: przenikliwych i prawdomównych…
Oczywiście, ta złośliwość nie odpowiada tym razem prawdzie historycznej, bo pewnie parę razy już coś tam w “mainstreamie” o konfliktach na szczytach PO pisano i mówiono – zwłaszcza że różne zwalczające się frakcje i koterie mają swoich „dziennikarzy” – ale tak wiele, jak wczoraj (środa) i zwłaszcza dziś (czwartek), to chyba nigdy, a przecież powody ku temu zawsze były. Ale cóż, wybory wygrane, można więc trochę uwagi poświęcić rządzącym (tzn. uwagi krytycznej, bo tej pozytywnie nacechowanej jakoś nigdy nie brakowało). Przecież w perspektywie są cztery lata i nawet jak się ich teraz trochę (trochę, bez przesady, przecież nie wiele) połaja, to będzie dość czasu aby to odkręcić jeśli zajdzie potrzeba (czyli PiS znów niebezpiecznie zbliży się w sondażach…).
Można więc np. było wyliczyć cztery dni po wyborach w głównym programie informacyjnym TVN pokaźną listę nieprzygotowanych lub bardzo źle przygotowanych reform w służbie zdrowia, co stanowiło nader jednoznaczną ocenę pracy świeżo namaszczonej kandydatki na Marszałka Sejmu, podobno jednej z najlepszych ministrów tego rządu, pracującej przez cztery lata w jednym z najważniejszych resortów. Czy przed wyborami podobne materiały się zdarzały? Ciężko, naprawdę ciężko sobie jakieś przypomnieć. Jedynie minister Grabarczyk bywał niekiedy na cenzurowanym, ale w jego przypadku nawet spece od telewizyjnej nie-rzeczywistości nie poradziliby chyba sobie, aby w chwilach przesilenia na kolei ukazać go w dobrym świetle…
Rzadkie przejawy krytycyzmu wobec PO w mainstreamie bywały dodatkowo neutralizowane szczególnym stosunkiem do tego, który za jakość rządu ponosi największą odpowiedzialność. O ile bowiem tego czy innego ministra w gabinecie Donalda Tuska czasem ośmielano się surowiej potraktować, o tyle względem premiera odnoszono się niezmiennie z najwyższą rewerencją, niekiedy wręcz czołobitnością. Usłużni dziennikarze donosili więc o tym, jak to premier się wścieka na nieskutecznych ministrów i niegramotnych urzędników niższych szczebli, jak pochyla się z troską nad losem pokrzywdzonych, jak rozumie potrzeby swego ludu (a przynajmniej tej jego części, którą obdarzył swą miłością, bo przecież nie każdy na nią zasłużył…). Wyglądało to niekiedy groteskowo, czasem żałośnie, zdarzało się, że i bardzo zabawnie – gdy np. na parę dni przed wyborami pewna często nagradzana dziennikarka TVN postanowiła sobie z premierem pobiegać po krakowskich Błoniach i zrobić z tego idylliczny parominutowy materiał w „Faktach”. Na jakość rządu wpływało niezmiennie źle, bowiem zdejmowało odpowiedzialność za nią z tego, który osiągnąwszy niemal pełnię władzy w swej partii, nie miał praktycznie żadnego alibi przy podejmowaniu decyzji kadrowych i wytyczaniu celów, jakie jego gabinet ma realizować.
Zaangażowanie najsilniejszych mediów po stronie PO ma oczywisty wpływ na wynik rywalizacji politycznej. Można się spierać, czy decydujący, ale żadna politologiczna analiza nie może go pominąć. Mówi się zresztą o tym w ostatnich dniach bardzo wiele, gdyż nawet jak na niskie standardy dziennikarskiego “mainstreamu”, kampania w 2011 r. była szczególnym doświadczeniem wielkiej kumulacji manipulacji i ostentacyjnego opowiedzenia się po jednej stronie. Warto jednak stale podkreślać coś, co za często bywa przesłonięte przez partyjny wymiar skutków działalności mediów: że mianowicie taka ich postawa przyczynia się do fatalnego funkcjonowania państwa w wielu jego kluczowych obszarach.
Nie poddani presji ze strony dziennikarzy, albo poddani presji okazjonalnej i tonowanej przemożnym pragnieniem nieszkodzenia obecnej władzy, skoro może zastąpić ją inna, nienawidzona a przynajmniej szczerze nielubiana, rządzący mogli oddać się temu, co wychodzi im znacznie lepiej niż rozwiązywanie konkretnych problemów. PR, marketing, “zarządzanie” emocjami – w tym rząd był i pewnie będzie naprawdę niezły, choć oczywiście łatwo się w te sztuki bawić, gdy ma się ku temu instrumenty, użyczone ochoczo przez kilka znaczących redakcji i gremiów właścicielskich.
Ludzie prawicy zastanawiają się, co musi się stać, aby Platforma straciła przewagę w mediach. Słychać niekiedy opinie, że póki to PiS będzie na nią naciskał, póty na zmianę sposobu traktowania PO w “mainstreamie” nie ma co liczyć. Gdyby natomiast wyrósł jej poważny konkurent po jeszcze bardziej salonowej stronie sceny politycznej (choć trudno sobie wyobrazić twór partyjny bardziej niż Platforma salonowy i jednocześnie masowo popierany), wówczas “wajcha” zostałaby zapewne przesunięta, chyba że PO miałaby za duży wpływ na różne interesy biznesowe właścicieli mediów, zwykle w ich kalkulacjach w ostatecznym rozrachunku ważniejsze niż sympatie ideowe. To tylko spekulacje. Póki co z powodu postawy tej części mediów, które wyrzekły się funkcji kontrolnej względem rządzących, słabi ministrowie zwykle czuli się bezkarni, a rząd ostentacyjnie lekceważył swe obietnice sprzed wyborów z 2007 r.
Nie ma co prawda żadnego dowodu na to, że surowo recenzowana przez media, ekipa Tuska działałaby sprawniej i skuteczniej – być może po prostu nie była w stanie, z tymi ministrami i zwłaszcza z tym premierem. Szkoda jednak, że nie mieliśmy nawet niewielkiej szansy, aby przez ostatnie cztery lata o tym się przekonać. Trudno też wykrzesać z siebie choćby krztynę wiary w to, że nowe otwarcie rządu Donalda Tuska sprzyjający mu dziennikarze uznają za dobrą okazję, aby począć go traktować tak, jak się zwykle rządy w porządnych demokratycznych krajach traktuje: nie spełniasz obietnic, wytykamy to; nie radzisz sobie, mówimy o tym głośno; słabo rządzisz, nie popieramy cię.
Można, owszem, spodziewać się, że tak jak dotąd, od czasu do czasu pogrożą mu palcem, co zresztą właśnie dzieje się w tym tygodniu (aczkolwiek oczywiście nijak się ma do brutalności ataków na PiS). Ogólna linia “mainstreamu” zapewne jeszcze długo się jednak nie zmieni. No chyba że Polska rzeczywiście pogrąży się niebawem w wielkim kryzysie i zostaną zagrożone zupełnie podstawowe interesy biznesowe właścicieli największych mediów, zaś miałkość i niekompetencję rządu “salonowi” dziennikarze odczują wreszcie boleśnie na własnej skórze. Wtedy może się nagle okazać, że Donald Tusk zawiódł Polaków. Ba! może nawet i zwiódł. Wówczas bardzo ciekawym pytaniem stanie się, kogo “mainstream” wytypuje na jego następcę w roli ulubionego przywódcy światłej części narodu.
Był Aleksander Kwaśniewski, jest Donald Tusk… Kto będzie następny? Wybór wcale nie musi być oczywisty – kto bowiem przypuszczał jeszcze kilka lat temu, że bożyszczem “salonu” stanie się jeden z burzycieli ukochanej tegoż “salonu” partii – Unii Wolności?