Zwolennicy ‘awangardy’ w teatrze (i innych dziedzinach sztuki) dowodzą, że ta walka – wsteczników a przynajmniej zachowawców i postępowców – zawsze w sztuce się toczyła. Przełamywano kolejne tabu, padały kolejne granice – a choć oponenci tego postępu (zwykle zapewne nierozumni dewoci) głośno się przeciwstawiali zmianom, to historia dowodziła potem, że kompletnie nie mieli racji, ich zarzuty z perspektywy czasu jawiły się jako anachroniczne a w zasadzie niedorzeczne, zaś sama awangarda stawała się wreszcie klasyką, otwierając zarazem pole dla kolejnych reformatorów skostniałej formy. Więc to naturalne, że i teraz trzeba prowokować, przełamywać, nie zważać na świętości, przyzwyczajenia, normy – ba! wręcz należy w nie godzić, a im bardziej, tym lepiej.
Szkopuł w tym, że “sztuka” w takim wydaniu doszła już do ściany – nie da się już bowiem bardziej biegać nago po scenie niż już się biega, bardziej naturalistycznie pokazać w filmie jak ktoś ginie czy kopuluje niż już się pokazuje, etc., etc. a i wszystkie świętości – rzeczywiste i wyimaginowane – zostały już wyśmiane, wyszydzone, obrzydzone. Za tą ścianą: przyzwoitości i rozumności, zostaje tylko głupota i obscena. Jeśli ktoś w nich nurzać się lubuje, to w zasadzie jego sprawa. Ale – doprawdy! – nie za publiczne pieniądze!
I pomyśleć, że niegdyś uchodzącym za reformatora sceny krakowskiej dyrektorem teatru był konserwatywny politycznie stańczyk – Stanisław Koźmian… Cóż, nawet nowatorstwo kiedyś było inne…