Tekst
z książki Patriotyzm i zdrada. Granice realizmu i idealizmu w polityce i
myśli polskiej (red. Jacek Kloczkowski, Michał Szułdrzyński)
Kraków
2008, seria Polskie Tradycje Intelektualne
Rok 1989 zamknął – jeśli nie na
zawsze, to przynajmniej na długo – pewien wątek dyskusji o politycznym
realizmie w Polsce. Jego istotą była diagnoza sytuacji międzynarodowej Polski,
analogiczna do tej, jaką sformułował Morgenthau w wymiarze bardziej
uniwersalnym. Tradycja realistyczna kazała zatem oceniać szanse polityki
polskiej – przede wszystkim w dziele wybijania się na niepodległość – w
kontekście układu sił międzynarodowych, dostosowywać ją do tego układu, a nie
budować wizji opartych na nieuzasadnionej rachunkiem sił nadziei jego przełamania.
Paradoks myśli realistycznej polegał rzecz jasna na tym, że odzyskanie państwa
nastąpiło dwukrotnie w wyniku zasadniczej zmiany sytuacji międzynarodowej,
przez wielu z jej twórców uznawanej za względnie niezmienną.
W Polsce powojennej
tak rozumiana postawa realistyczna musiała uznawać za podstawowy fakt
„międzynarodowy” sowiecką dominację polityczną, militarną, ekonomiczną i ideologiczną
w Polsce. Realizm kwestionował możliwość poważnej zmiany położenia Polski bez
naruszenia podziału Europy Środkowej i uchylenia sowieckiej supremacji w tej
części kontynentu. Co więcej uważał, że polskie wysiłki (przede wszystkim
zbrojne
i rewolucyjne) zmierzające do jego podważenia będą obracać się przeciwko Polsce i redukować wąski margines
swobody. Doświadczenia sowieckich interwencji na Węgrzech (1956) i w
Czechosłowacji (1968) były koronnym argumentem realizmu, a zwłaszcza tego jego
nurtu, który zawsze „obawiał się najgorszego”.
Realizm PRL nie miał –
wbrew temu, co się sądzi – wymiaru politycznego, nie stanowił przed 1980 r.
przesłanki zbiorowego działania. Częściej bywał uzasadnieniem bierności,
czasami także takiej lub innej współpracy z władzami. W chwilach kryzysów
studził emocje i stawał się przesłanką samoograniczania. Błędem byłoby jednak
uznać, że realizm był wystarczającym uzasadnieniem uczestnictwa w oficjalnych
strukturach politycznych. Zwykle zaangażowanie takie wymagało bardziej rozbudowanej
doktryny (jak w przypadku Znaku czy Paxu) lub silnej motywacji osobistej, niekoniecznie
z niskich pobudek. Sam realizm uzmysławiał zaś raczej ograniczenia – często
określane na wyrost mianem „geopolitycznych” – ale nie stawał się, jak w końcu
XIX
i początkach XX wieku przesłanką polityki. O realizmie politycznym w pełnym
tego słowa znaczeniu mówić będziemy natomiast po powstaniu „Solidarności” jako
podmiotu, który mógł podejmować rzeczywiste działania warunkujące nie tylko
polskie władze, ale szerszy układ geopolityczny.
Warto też powiedzieć,
że tak rozumiany realizm nie był wyrazistą cechą którejkolwiek ze szkół
politycznych istniejących na emigracji. Nie był też zasadniczo kwestionowany
przez żadne środowisko krajowe. Postawy realistyczne przyjmowano zarówno
próbując kontynuować dawne tradycje (środowiska endeckie), jak też uzmysławiając
sobie stabilność nowego podziału Europy („Kultura”, Mikołajczyk, Zaremba). W
latach sześćdziesiątych
i siedemdziesiątych poczucie nieznośnie długiej stabilności,
a nawet postępów sowieckiego Imperium było dość powszechne, nie tylko wśród
Polaków. Dopiero Afganistan i nowa faza konfrontacji sowiecko-amerykańskiej,
stwarzały przesłanki zmiany tego dominującego poglądu.
Postawa realizmu perswazyjnego
Realizm – o czym warto pamiętać –
miał też swoją odmianę propagandową (która często odwoływała się do tradycji różnych
nurtów z minionego stulecia), którą nazwiemy tu realizmem perswazyjnym – myślą wyraziście
współbrzmiącą z oczekiwaniami władz, wzywającą do bierności lub uzasadniającą
akty daleko posuniętej współpracy z władzami. Kluczowymi wypowiedziami tego
nurtu w głównej części epoki PRL (1956-1980) będą zatem takie książki jak Z
dziejów głupoty w Polsce Aleksandra Bocheńskiego czy Rzeczpospolita
Polaków Edmunda Osmańczyka, które realizm poprzednich epok redukują do
prostego oportunizmu doby powojennej. Co ciekawe, po roku 1980, realizm ten
rozdwaja się na „mniejszościowy”, uznający, że wraz z „Solidarnością” naród
odzyskał możliwość podmiotowego działania politycznego
i ten „większościowy”, który do ostatnich dni będzie snuł swą pesymistyczną
narrację o konieczności kompromisu z wielkimi tego świata.
Realizm perswazyjny w
swym odłamie „mniejszościowym” wzywał do ograniczenia aspiracji ruchu
„Solidarności”, tak by zachować jego istnienie. Traktował nowe instytucje jako
dobro wspólne, które należy chronić nie posuwając się za daleko.
W jakimś stopniu postawę taką przypiszemy np. ówczesnemu szefowi Pax Ryszardowi
Reiffowi, czy niezależnym od władz i nie związanym z „Solidarnością”
intelektualistom, którzy występowali z apelami o porozumienie narodowe. „Większościowa”
wersja realizmu perswazyjnego uznawała natomiast, że samo istnienie
„Solidarności” jest już zbyt silnym wyzwaniem dla porządku powojennego. Z
pełnym zrozumieniem odniosła się zatem do stanu wojennego i po 13 grudnia rozwinęła
– choćby na łamach „Tu
i teraz” czy w wypowiedziach Wojciecha Żukrowskiego i Jana Dobraczyńskiego –
swe rozbudowane argumenty w obronie nowych porządków.
By jednak opisać różne
możliwości postawy „realistycznej”
w czasach schyłku PRL, należałoby dostrzec przede wszystkim wątki „realizmu”
innego niż perswazyjny – obecne w postawach sporej części inteligencji
twórczej, licznych technokratów, istotnej części duchowieństwa. Realizm intuicyjny,
nie obliczony na współpracę z władzami, ale raczej na wykorzystanie istniejących
przestrzeni swobody nie doczekał się uporządkowanego wykładu. Posiada
świadectwa literackie, przewija się w nielicznych jeszcze pamiętnikach i
wspomnieniach. Jest jednak raczej materiałem dla socjologizującej historii
analizującej postawy w świecie opresji, niż wdzięcznym przedmiotem badań dla
historyków myśli politycznej.
Nie było natomiast –
jak sądzę – „realizmem perswazyjnym” wzywanie w roku 1980 do ograniczenia skali
wystąpień antysowieckich. Nie będą nim także apele o rozsądek i ograniczanie
postulatów politycznych, w imię zwiększenia szans na przetrwanie
„Solidarności”. Granica jest zatem mało wyraźna, a postawy bliskie owej granicy
można interpretować na różne sposoby.
Realizm doradców „Solidarności”
W coraz liczniejszych wspomnieniach
z sierpniowych strajków
w Stoczni Gdańskiej oraz historycznych opracowaniach widoczne jest napięcie
między determinacją robotników, dążących do wymuszenia zgody na powstanie
wolnych związków zawodowych,
a obawami doradców strajku, obawiających się radykalizmu tego postulatu.
Realizm doradców nie jest przy tym ich jednolitym poglądem. Jest raczej
stanowiskiem, które pojawia się w momentach kryzysu, reprezentowanym zresztą
nierzadko przez różne grupy doradcze w różnych okresach.
W Stoczni „realistami”
będą ci doradcy, którzy będą wątpić
w realność postulatu rejestracji samodzielnych związków zawodowych. Część
analiz historycznych, relacji i komentarzy stwierdza wręcz, że w chwili kryzysu
negocjacyjnego Bronisław Geremek, Tadeusz Kowalik i Tadeusz Mazowiecki mieli opowiadać
się za rezygnacją z kategoryczności pierwszego postulatu strajkujących,
powołując się przy tym na pogłoski dotyczące możliwej interwencji sowieckiej.
Argument interwencyjny był zresztą – jak już
wspomniałem – główną bronią realizmu politycznego, w Stoczni pojawił się
po raz pierwszy – ale nie ostatni. Powrócił w trakcie pierwszego kryzysu interwencyjnego
w grudniu 1980 r.
W czasie negocjowania
porozumienia warszawskiego, które zamykało napięcie po konflikcie bydgoskim
kwestia sowieckiej interwencji stanowiła tło aż nadto wyraźne. W przeddzień
incydentu na sali obrad WRN w Bydgoszczy rozpoczęły się manewry Układu
Warszawskiego – „Sojusz 81”. Do kulminacji kryzysu – zdaniem Andrzeja
Paczkowskiego – doszło, gdy 27 marca 1981 zjawiła się grupa wysokich oficerów
pod kierunkiem Kulikowa
i Kriuczkowa.
Tego samego dnia odbył się ogólnopolski strajk ostrzegawczy „Solidarności”.
Zawarte 30 marca porozumienie – wynegocjowane przez Wiesława Chrzanowskiego i
Bronisława Geremka – było triumfem „linii realistycznej”, a jego przeciwnicy
bardzo ostro krytykowali zarówno samą treść i fakt porozumienia, jak i
pogwałcenie wewnętrznych procedur związku, przede wszystkim zaś uprawnień KKP.
Sielezin wspomina też
krytyczny stosunek Geremka i Karola Modzelewskiego do przyjętego przez I
Krajowy Zjazd Delegatów „Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej”,
podobny dystans reprezentował też Wiesław Chrzanowski. Stanowisko to było
jednak – jak się wydaje – nie tyle pochodną orientacji politycznej doradców,
ile przekonania, że umiędzynarodowienie polskiego konfliktu ogranicza pole wewnętrznego
kompromisu i mobilizuje zewnętrzny nacisk na władze w Warszawie. Można zatem
powiedzieć, że przesłanką postawy realistycznej reprezentowanej przez doradców
było przekonanie o nietrwałości przyzwolenia na legalną działalność
„Solidarności” i o niemożności przełamania sowieckiej dominacji w drodze
konfliktu.
Z perspektywy
niniejszego studium nie stawiamy pytania
o zasadność tego stanowiska i szanse – ciekawie rozwijanego przez Ryszarda Terleckiego
– scenariusza przełamania władzy komunistycznej właśnie pod koniec marca 1981
r. Z jednej strony wydaje się, że „realiści” biorąc pod uwagę możliwość
interwencji, nie musieli mieć wówczas twardych przesłanek do snucia takich
obaw. Zachowanie zachodnich dyplomacji pokazuje dostatecznie jasno, że
możliwość taka była szeroko brana pod uwagę. Z drugiej jednak strony – jeżeli
szkoła realizmu politycznego miałaby zająć jeszcze istotne miejsce w
kształtowaniu polityki polskiej, musiałaby do pytania o szanse wyłomu w bloku
sowieckim w roku 1981 wrócić. W przeciwnym razie grozi jej to, że będzie
oceniana jedynie z perspektywy roku 1989, jako małoduszność i krótkowzroczność
politycznych asekurantów.
Tymczasem realizm
doradców – podobnie zresztą jak realizm duchowieństwa – nie był postawą zwykłej
ostrożności. Realista Olszewski był jednocześnie bardzo pryncypialny, gdy
chodziło
o ogólnopolski charakter NSZZ „Solidarność” i wspólnie z Karolem Modzelewskim
przekonywał we wrześniu 1980 r. do takiego kroku „umiarkowanych” – Wałęsę,
Geremka i Mazowieckiego.
Co więcej, postawa realistyczna wymagała nierzadko sporej odwagi cywilnej, by
przeciwstawić się dość popularnym hasłom radykalnym. Biorąc pod uwagę skalę
związkowej dezaprobaty dla porozumienia warszawskiego, można śmiało powiedzieć,
że Chrzanowski i Geremek ryzykowali coś więcej niż zwykłe zakwestionowanie ich
i Wałęsy formalnego mandatu.
Warto pamiętać też, że
środowisko doradców nie tylko nie jest jednorodne, ale też rządzą nim do
pewnego stopnia reguły środowiskowej i personalnej rywalizacji, a indywidualne
postawy ulegają dość częstym zmianom. Ciekawie pisze o tym Piotr Zaremba,
cytując opinie Ludwika Dorna i Jana Lityńskiego. „Odnosiłem wrażenie, że
korowska lewica atakuje kompromis z władzą tylko dlatego, że sama nie jest jego
profitentem” – stwierdza Ludwik Dorn. „Miałem cały czas wrażenie, że nie jest
to spór między radykalizmem korowców, a umiarem narodowców. Był to raczej spór
o wpływy w związku, a poszczególne hasła były wymienne” – uważa Lityński. Obie
– wyjątkowo zgodne – opinie każą ostrożnie patrzeć na realizm jako na nurt w
„Solidarności”, choć z pewnością wielu doradców było realistami jeszcze przed
Sierpniem i po Grudniu 1981 r.
Realizm duchowieństwa
Postawę prymasa Wyszyńskiego i
znaczącej części Episkopatu identyfikuje się z realizmem, którego główną
przesłanką jest uniknięcie rozwiązań odwołujących się do przemocy. Poza
nielicznymi wyjątkami nie jest jednak oparta na rozumowaniu politycznym,
rozumowanie to zasadniczo – poza warstwą potocznego opisu – odrzuca. Nie jest
myślą polityczną sensu stricto, ale z tą myślą
w latach osiemdziesiątych prowadzi mniej lub bardziej świadomy dialog.
Czasami zupełnie odrzuca polityczny język i zmysł „rozmówcy”. Czasami podejmuje
poszczególne wątki podświadomie, jak w przypadku wypowiedzi kard. Józefa Glempa
czy ks. Alojzego Orszulika.
W zasadzie tylko
Wyszyński rozumiał ten drugi, polityczny język. Miał jakieś wyczucie męża stanu
i wychowawcy narodu, którego tak bardzo będzie brakować jego następcom, ciężko
znoszącym to, co wykracza poza misję duszpasterską. Przywoływana przez Wiesława
Chrzanowskiego analiza realiów międzynarodowych, podsuwała mu także wyobrażenie
o niebezpieczeństwie użycia Polski jako „drugiego Afganistanu”, pola poważnych
kłopotów ZSRS.
Można powiedzieć
zatem, że oprócz obecnej w poglądach doradców „Solidarności” obawy przed
ryzykiem interwencji, stanowisku przywódców polskiego Kościoła towarzyszyła
nieufność wobec możliwości rozgrywania „karty polskiej” przez Zachód. Ponadto
początek pontyfikatu Jana Pawła II stwarzał – nie istniejącą wcześniej –
perspektywę ewolucji stosunków religijnych w bloku sowieckim. Zmiany, jakie w
postawach społeczeństwa wywołała wizyta Ojca Świętego w 1979 r., zapowiadały
zupełną zmianę „religijnej temperatury” i ograniczały w sposób istotny
możliwość powrotu do polityki intensywnej laicyzacji.
Drugą twarzą realizmu
biskupów są realia dialogu z władzami. Realia zrazu dramatyczne – gdy ważyła
się sama możliwość
i sens rozmowy. Potem – jak widać choćby z pracy Petera Rainy – coraz bardziej wciągające w swą powikłaną architekturę
ustępstw, sygnałów, porozumień, przecieków. Z czasem dla władzy ten
silny instytucjonalny podmiot, jakim jest w jej oczach Kościół, staje się
jedynym godnym partnerem.
Realizm geopolityczny
jest niejako wpisany w doświadczenie Kościoła w PRL, ale jego postawy dialogu
nie sposób redukować do tak rozumianej analizy. Co więcej, wiele wskazuje, że
głębokie rozumienie polityki, jakie reprezentował Wyszyński, z czasem ustąpiło
„logice dialogu” jako takiego. Logice, która podtrzymywała wagę dialogu także
wtedy, gdy ustąpiło ryzyko sowieckiej interwencji, ba – gdy stało się jasne, że
reżim komunistyczny może liczyć już tylko na swoje słabnące siły.
Krytyki takiej postawy
(obecne choćby na łamach paryskiej „Kultury”) często podnosiły problem
„realizmu interesów Kościoła” – tych doraźnych, materialnych i tych bardziej
dalekosiężnych, związanych z wpływem na szerokie rzesze wiernych. Oczywiście
nie należy pomijać ustępstw, na jakie władza zdecydowała się w sprawie
wydawnictw katolickich – hojnie zresztą przez Kościół udostępnianych
publicystom niewierzącym – czy zaprzestania represji wobec pracy duszpasterskiej
z młodzieżą czy poszczególnymi grupami zawodowymi. Warto równocześnie pamiętać
twardą odmowę biskupów w kwestii tworzenia ugrupowania katolickiego lub własnej
grupy poselskiej w Sejmie PRL, warto też pamiętać represje wobec niepokornych
księży, czy blokadę licznych kościelnych projektów, takich jak choćby Fundacja
Rolna.
Należy zatem
powiedzieć, że realizm duchowieństwa tylko
w pewnym zakresie daje się wpisywać w dzieje myśli politycznej. Raczej przez
to, że oddziaływał – jako wzór – na pewne, dość sklerykalizowane, kręgi
świeckich, które wypowiedzi na tematy polityczne lubiły wspierać cytatem z – często
kuluarowych – wypowiedzi jakiegoś biskupa lub prałata.
Próby realizmu politycznego po 13
grudnia
Tradycja realizmu politycznego mogła
– jak już stwierdzono – odbudować swe wpływy dopiero w warunkach zaistnienia
podmiotu, zdolnego do prowadzenia polityki polskiej. Podmiotem takim była
„Solidarność” i towarzyszące jej – zwłaszcza w drugiej połowie lat
osiemdziesiątych – instytucje polityczne. Realizm taki był bardziej
przekonujący po 13 grudnia, gdy realia geopolityczne zamanifestowały siłę
swojego oddziaływania poprzez nagą przemoc. W okresie „karnawału” był raczej
przeczuciem, że to, co się dzieje jest na tyle „nieprawdopodobne”, że musi się
kiedyś skończyć. Jednak stanowisko realistyczne musiało ustąpić niezwykłej
witalności społecznej, która pragnęła zakreślić krąg swoich aspiracji tak
daleko, jak to tylko możliwe.
Realizm po 13 grudnia
nie wyrastał przy tym – poza nurtem perswazyjnym – jako szkoła kapitulacji.
Próbował być raczej szkołą kompromisu, poszukiwaniem sfer skutecznej i rzeczywistej zmiany warunków funkcjonowania społeczeństwa.
W warstwie krytycznej podważał monopol działań symbolicznych, myślenia
życzeniowego, marnowania sił opozycji na działania spektakularne, nie mające
skutków realnych. Jego stanowisko wyłożone zostało kilka razy – począwszy od głośnych
Tez Prymasowskiej Rady Społecznej z wiosny 1982 r.
Inną propozycją –
sformułowaną w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych – było wystąpienie
Zespołu pisma „Głos” Odbudowa Państwa. Jego autorzy wskazywali na
możliwość wykorzystania struktur PRL dla polskich aspiracji niepodległościowych,
podobnie jak w czasach porozbiorowych wykorzystywane były instytucje państwowe
tworzone przez zaborców. Jako barierę takiej aktywności wskazywali fakt partyjnego
charakteru państwa. Państwa, które straciło częściowo taki właśnie charakter po
sierpniu 1980 r. „Rozpad państwa partyjnego – czytamy w dokumencie „Głosu” –
połączony był z utratą przez PZPR roli centralnego ośrodka dyspozycji politycznej.
Proces ten rozpoczął się z chwilą nominacji gen. Jaruzelskiego na premiera”.
Po 13 grudnia ekipa Jaruzelskiego przejęła PZPR „w zarząd komisaryczny”,
osłabiając jednocześnie partyjny charakter państwa.
Zdaniem redaktorów
„Głosu” siłami zdolnymi do wpływania na bieg
zdarzeń były po 13 grudnia wojsko, Kościół i „Solidarność”. „Państwo
polskie – twierdzą dalej – można będzie zbudować jedynie poprzez porozumienie
narodowe”. Porozumienie, którego stronami będą właśnie wojsko, Kościół i „Solidarność”,
uwzględniające „cechy, interesy, dążenia i sposoby działania tworzących go sił”.
W praktyce opierałoby się na uznaniu uprzywilejowanej roli wojska w rządzie i
administracji oraz uznaniu decydującej roli Kościoła, w życiu duchowym i
ideowym Polaków. Uznano by natomiast „podmiotowy charakter społeczeństwa” w samorządach
terytorialnych, życiu stowarzyszeń społecznych i w ruchu pracowniczym.
Rok później – na
łamach „Krytyki” – ogłoszono podobnie brzmiące, trzy wystąpienia Grupy
Publicystów Politycznych. Przesłanką porozumienia – wiarygodną i przekonującą
dla wszystkich jego stron – miała być cywilizacyjna zapaść państwa. Podobnie
jak autorzy „Głosu” GPP próbowała zarysować bogatszą mapę interesów niż
powszechnie używany w prasie drugiego obiegu dwubiegunowy podział
władza-społeczeństwo. Warstwa rządząca – twierdzili – „jest częścią pluralistycznego,
zróżnicowanego pod wieloma względami społeczeństwa”. Możliwy jest zatem
pluralizm interesów, który uwzględnia różne interesy,
a zarazem uważa za nadrzędny wspólny interes narodowy i państwowy. W
odróżnieniu jednak od Zespołu „Głosu” autorzy wystąpienia byli sceptyczni co do
możliwej roli Kościoła – „O tym, że Kościół nie będzie motorem zmiany
politycznej przekonali się ci, którzy mieli do niedawna takie złudzenia.
Kościół nie tylko nie może być motorem takiej zmiany, ale było by
nieszczęściem, gdyby wdał się w te obce mu z natury sprawy”.
Płaszczyzną
porozumienia musi być zatem szerokie uznanie nadrzędności interesu państwa, a
zarazem – uznanie go przez siły wrogie władzom za własne. „Aby można było powiedzieć,
że państwo „jest nasze” i przyjąć płaszczyznę minimum wspólnego interesu
państwowego muszą być spełnione dwa warunki. Jedna strona musi porzucić
przeświadczenie, że wszelka praca dla jego realizacji jest formą moralnego
odstępstwa. Druga zaś – uświadomić sobie, że rozwiązania siłowe niczego
nie rozwiązują. Wymowa faktów, cała ewolucja polityczna od grudnia
1981 r. już narzuca i będzie narzucała tę prawdę coraz dobitniej wszystkim
siłom społecznym istniejącym w Polsce”.
Zauważmy, że autorzy nie stawiają warunku suwerenności, ani demokratycznego charakteru
państwa. Jego obywatelski charakter nie wymaga bowiem ich zdaniem ani zmiany
władzy, ani zmiany zobowiązań sojuszniczych wobec ZSRS. Przestrzeń wspólna musi
jednak obejmować trzy sfery, konieczne dla cywilizacyjnego odbudowania państwa:
prawo, administrację i gospodarkę. „Sfera zgody – piszą zatem – to nie domena
wartości lecz społecznych i gospodarczych priorytetów, bez realizacji których życie
w Polsce utraci sens”.
W połowie lat
osiemdziesiątych zyskuje na popularności także publicystyka krakowskiego
chrześcijańskiego liberała Mirosława Dzielskiego. Jego głoszone na łamach pisma
„13” poglądy zmierzają do wytyczenia sfery liberalizacji gospodarki jako
przestrzeni konsensusu między władzami a opozycją. Zdaniem Dzielskiego
komunizmowi należy przeciwstawić dążenia wolnościowe – nie stanowiące
jednoznacznego zagrożenia dla władz, a ponadto umożliwiające stopniową ewolucję
systemu, a nie rewolucyjne jego odrzucenie. „Trzeba było realizować ewolucyjny
program wolności, a nie rewolucyjny program demokratyzacji. A można było
wywalczyć wiele” – pisał Dzielski w roku 1982 i wskazywał na sferę
swobody podróżowania, prawną ochronę obywateli, swobodę produkcji i handlu. A
zatem zmiany, które odczuć może każdy obywatel.
Uznając trwałość
uwarunkowań geopolitycznych Dzielski poszukiwał dróg wyjścia nie w zmianie
międzynarodowego układu sił, ale w osłabieniu ideologicznego kontekstu konfliktu.
Liczył na to, że w imię imperialnych i de facto rosyjskich interesów,
Moskwa uzna cywilizacyjną wyższość i atrakcyjność Zachodu. Dla Dzielskiego
jedną z prawdopodobnych dróg odejścia od komunizmu była zatem droga przez
liberalny autorytaryzm, utrzymujący gwarancje sojusznicze i nie naruszający
interesów władzy. „Wy-daje mi się, że nie powinniśmy się obawiać długotrwałej
nawet epoki przejściowej rządów autorytarnych w naszym kraju” – pisał w
1980 r., jeszcze przed strajkami sierpniowymi – „Dla wszystkich prawdziwych
zwolenników wolności cenne będą: swoboda produkowania, podróżowania, samorząd
regionalny i ochrona prawna, jaką rządy te dają. Z demokratyzacją naprawdę
można zaczekać do lepszych czasów”.
Wyraziste stanowisko
realistyczne zajęło także środowisko „Polityki Polskiej”, stanowiące
konspiracyjną kontynuację Ruchu Młodej Polski. Autorzy tego pisma krytycznie
odnosili się do radykalnej linii pierwszej „Solidarności”, której manifestacją
było przyjęcie wspomnianego wyżej „Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej”.
Za racjonalną uznawali zatem – także po 13 grudnia – bardziej umiarkowaną linię
obliczoną nie na totalne zwycięstwo lecz na wymuszanie konkretnych ustępstw.
Po roku 1986 koncepcja ta owocowała programem legalizacji stowarzyszeń
młodzieżowych, klubów politycznych, zagospodarowywaniem „wolnych przestrzeni” –
pól aktywności nie represjonowanych przez państwo. Koncepcja ta bliska była
także formułowanej przez Wiesława Chrzanowskiego wizji „obrony czynnej” poprzez
budowanie silnego, nastawionego na różnorodne i konkretne cele ruchu społecznego,
a nie tracenie sił w spektakularnych starciach ulicznych z władzą.
Krytyczne – bliskie
poetyce pamfletu – teksty rozkwitły w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, a
ich najgłośniejszym przykładem stały się Myśli staroświeckiego Polaka
Piotra Wierzbickiego. Ostrze ataku wymierzone jest tu nie tylko w dominujące
programowo nad „Solidarnością” środowisko lewicy laickiej i katolickiej, ale
też w „postawę gestu”, która nie zyskuje wymiaru realnego – ograniczając się do
spektakularnego sprzeciwu czy wycofania się w poczuciu moralnej wyższości.
Wierzbicki rehabilitował tradycje myślenia innego niż lewicowe raczej w poszukiwaniu
dającej perspektywę politycznych zdobyczy strategii opozycji niż w nadziei na
budowę formacji politycznej, w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Realizm tej
postawy nie odnosił się już wprost do kontekstu geopolitycznego, a raczej
przywracał klasyczne elementy myślenia politycznego w miejsce moralistycznej
retoryki dominującej w głównym nurcie opozycji.
Realizm polityczny
tamtej doby był „realistyczny” w tym wymiarze, w jakim dostrzegał geopolityczne
uwarunkowania zmian w Polsce, a także – jak wskazuje słusznie Lech Mażewski –
realia polskiej państwowości.
W niewielkim stopniu brał pod uwagę trwałe, względnie niezmienne nastawienia
głównego nurtu opozycji i postawę władz stanu wojennego. Był zatem całkowicie
nieskuteczny wobec konsekwentnej odmowy rozmów o rzeczywistym kompromisie, jaką
reprezentowały wówczas władze. Te ostatnie liczyły na kompromis pozorny, który
zbuduje kolejną równoległą do PRON fasadę, jaką ostatecznie stała się Rada Konsultacyjna.
Udało się w jej skład powołać obok apostołów „realizmu perswazyjnego”, którzy
swoimi kapitulacjami zaczernili już niejedną stronicę oficjalnych tygodników,
także kilka osób
o rzeczywistym autorytecie społecznym.
Rada nie odegrała
jednak żadnej istotnej roli, stając się ważną nauczką, że poważny i politycznie
efektywny kompromis można zawrzeć jedynie z głównym nurtem „Solidarności” –
prawdopodobnie jedynie za cenę przywrócenia legalnego statusu związku. Prawdę
tę potwierdzały też rozmaite operacje zmierzające do poszerzenia bazy rządzenia
w wyborach sejmowych czy przy okazji tworzenia rządu Mieczysława Rakowskiego.
By zrozumieć naturę,
ale także i pułapki myśli realistycznej, należy zatem sformułować zasadniczą
wątpliwość, jaka jej towarzyszy. Wątpliwość ta brzmi następująco: czy Polacy
mogli stworzyć po II wojnie światowej – w roku 1956 lub w 1980 – taki kompleks
faktów dokonanych, który zmieniałby ich położenie wobec ZSRS? Co więcej, czy
ryzyko interwencji zbrojnej w odpowiedzi na takie działania było bliskie pewności,
czy też istniała racjonalna przesłanka, by sądzić, że Moskwa zrezygnuje z
kluczowego podmiotu na scenie rywalizacji w Europie?
„Solidarność” nie jest
tu przekonywującym argumentem ani na rzecz realistów, ani ich przeciwników. Z
jednej bowiem strony jej powstanie i 16 miesięcy legalnej działalności pokazuje,
że istniały możliwości tworzenia faktów dokonanych. Z drugiej strony – ów
podstawowy fakt dokonany – jakim była swoboda działania niezależnych od władz
instytucji, został usunięty w trybie „wewnętrznej okupacji”. Mechanizm imperialny
zadziałał, choć
w łagodniejszej formie.
Przewrót 1989 roku: realizm z
zamkniętymi oczami
Jeżeli uznamy, że jednym z
kluczowych wyznaczników realizmu lat osiemdziesiątych była nieuchronność sowieckiej
dominacji w Europie Środkowej i ewidentny wysiłek Moskwy na rzecz utrzymania
anachronicznego, ideologicznego wzorca ustrojowego w podległych jej krajach, to
bez wątpienia epoka Gorbaczowa otwiera nowe perspektywy. Końcówka lat
osiemdziesiątych przynosi taką dynamikę zmian wewnątrz ZSRS, która stawia pod
znakiem zapytania nie tylko możliwość sowieckiej interwencji, ale także
stabilność geopolitycznego kontekstu, który objaśniał powojenną sytuację
Polski.
Realizm – jeżeli
rozumieć go poważnie – powinien uznać tę zmianę za podstawowy wyznacznik
rewizji planu polityki polskiej. Rewizji pozwalającej na zasadniczo inną niż
lansowana przez całe lata osiemdziesiąte orientacja na „kompromis” z władzą.
Rok 1989 relatywizował konieczność kompromisu, czynił go wprawdzie – ze względu
na rewizję stanowiska władz – możliwym, ale też dawał w tej sferze zupełnie
inne perspektywy wywierania presji na rząd. Alternatywą dla okrągłego stołu nie
musiały być zamieszki, strajki, czy rewolta w obozie władzy, którą straszono „stronę
społeczną”. Alternatywą mógł być pluralizm polityczny, rynkowe zmiany w
gospodarce i rozliczenie wąsko rozumianej ekipy stanu wojennego. Nie
przypadkowo zresztą części zwolenników realizmu lat osiemdziesiątych zabrakło
przy okrągłym stole czy na listach komitetu obywatelskiego. Jeżeli bowiem za
przesłankę swego działania uważali rzeczywiście chęć uniknięcia sowieckiej
interwencji i zagrożenia dla stanu posiadania opozycji demokratycznej, to w
roku 1989 – mogli dokonać zasadniczej rewizji taktycznej i nie widzieć w
rozmowach z ekipą Jaruzelskiego i Kiszczaka
jedynego sposobu rozwiązania kryzysu politycznego.
Jeżeli zatem
powoływano się wiosną 1989 r. na argumentację realistyczną, to czyniono to w
znacznym stopniu bezzasadnie. Był to bowiem realizm ślepy na dynamikę zmian, ślepy
na rzeczywistość. Realizm uznający przesłankę swego własnego działania (rozmowy
z rządzącymi) za źródło ontologicznego statusu rzeczywistości politycznej. Dla
tego realizmu w roku 1989 rzeczywistością jest jedynie wybór, którego dokonał.
Inne wymiary rzeczywistości (przekształcenia własnościowe w Polsce, rozpad
obozu władzy, pogłębiający się kryzys gospodarczy, zmiana kontekstu
międzynarodowego), były analizowane tylko o tyle, o ile dawały się zredukować
do owej podstawowej przesłanki – jaką był kompromis z ekipą Jaruzelskiego i
Kiszczaka.
Epigoni postawy
realistycznej, zamiast dokonać zasadniczej redefinicji polskiego interesu
narodowego w warunkach załamania się systemu sowieckiego, zdawali się wierzyć w
jego „życie po życiu” – a to postulowali twardsze stanowisko w sprawie
zjednoczenia Niemiec, a to obawiali się jednoznacznych deklaracji
euroatlantyckich. Przestrzegali przed jednoznacznym stawianiem sprawy wyjścia z
Polski wojsk sowieckich. Wystąpienia te redukowały tradycję realistyczną do
wymiaru groteskowej prorosyjskości, do liczenia się z każdym żądaniem i
pomrukiem dawnego imperium. Wzmacniały wiarygodność, a potem bezalternatywność
politycznego idealizmu, budowanego na przekonaniu o tym, iż to niezłomne ideały
„Solidarności” stały się przesłanką historycznej klęski komunizmu. Idealizm ten
szczęśliwie współbrzmiał z generalnym procesem okcydentalizacji całej Europy
Środkowej i Wschodniej. Jedyną konsekwencją jego dominacji była infantylizacja
debaty o polskiej polityce międzynarodowej i całkowita niemal redukcja postaw
kontynuujących myśl realistyczną w innym niż prorosyjski serwilizm wydaniu.
* * *
Realizm dwudziestowieczny wydaje się
być zatem tradycją zamkniętą. Szkołą, której w latach 1945-1980 szkodziła ambicja
wpływania na postawy Polaków, której jeszcze bardziej szkodziło – złudzenie
tego wpływu. Szkołą, której zaszkodziła funkcja „racjonalizacji” postaw
motywowanych indywidualnie, podszytych nie werbalizowanymi (niekoniecznie
zresztą złymi) intencjami. W tym samym kontekście pozostaje jednak pouczającym
doświadczeniem „utylitaryzacji” myśli politycznej, sprowadzania jej do sfery
wtórnych uzasadnień.
Szkoła realistyczna
odegrała istotną rolę w moderowaniu politycznej strategii „Solidarności”, a
zarazem stała się niezwykle ciekawym nurtem analiz po roku 1982. Nie zdołała
jednak
w istotny sposób wpłynąć ani na zachowania głównego nurtu opozycji w połowie
lat osiemdziesiątych, ani odsłonić naiwnych lub obłudnych przesłanek kompromisu
zawartego przy okrągłym stole. Nie stała się wreszcie istotnym nurtem programowania
polityki zagranicznej niepodległej już Rzeczypospolitej. Upadając, nie tylko
stworzyła warunki dla monopolu idealizmu, ale także dla faktycznego obumierania
debaty na temat strategicznych punktów polityki zagranicznej. Wraz z jej
upadkiem weszliśmy w epokę braku alternatyw, dezorientacji opinii publicznej i
poddawania się w pełni zewnętrznym czynnikom kształtującym realia międzynarodowe.
Nawet intrygujące
zdarzenia – jak polska obecność w czasie przemian na Ukrainie, w okresie tzw.
Pomarańczowej Rewolucji – nie zostały faktycznie objaśnione z perspektywy
realistycznej. Pozostało niejasne poczucie uczestnictwa w słusznej sprawie,
mglista perspektywa okcydentalizacji Ukrainy i pogorszenia się relacji Polski z
Rosją. Pozostały gorące zapewnienia szkoły idealistycznej, mówiącej o polskim
poparciu dla każdej nowej, kolorowej demokracji, a także o polskim wpływie na
politykę wschodnią zjednoczonej Unii. To dużo jak na pogrążoną w marazmie
polską dyplomację. Mało – gdy spojrzeć z perspektywy przekonujących i
długofalowych uzasadnień.
Jest to tym bardziej
istotne, że kryzys szkoły realizmu politycznego nie polega na tym, że podważone
zostały jej intelektualne pryncypia, ani na tym, że zakwestionowano zasadność
jej odległych wcieleń historycznych. Jego istotą jest fakt, iż po roku 1989 nie
sformułowano w tym nurcie strategicznych przesłanek polityki zagranicznej.
Polityka Kaczyńskich nie odwoływała się – wbrew temu, co pisano o jej
powinowactwie z Narodową Demokracją – do żadnych istotniejszych rozpoznań
dotyczących pozycji Polski w Europie, lecz tworzyła własny nurt nieco
neurotycznego nacjonalizmu państwowego, który chciałby wygrywać każdy konflikt,
w którym narażone są na szwank interesy lub prestiż Polski. Darmo jednak pytać
o to, które z nich są kluczowe, a które drugorzędne. Zwłaszcza, że pytanie
takie – jak świadczył słynny przykład posła Zalewskiego – może być odebrane
jako poważny atak na polską dyplomację, czy wręcz rację stanu.
Odrodzenie
się nurtu realistycznego wydaje się zatem konieczne jeżeli debata o polskiej
polityce zagranicznej ma wyjść poza rywalizację odruchów – nieufnego
(stanowiącego psychologiczną przesłankę realizmu) i optymistycznego (uzasadniającego
emocjonalnie polityczny idealizm). Jeżeli sukces wizyty w tej czy innej
europejskiej stolicy ma nie być mierzony promiennością uśmiechów i lawiną
wzajemnych komplementów. Punktem wyjścia dla odrodzenia tradycji realistycznej
musi być jednak nie tyle afirmacja jej dwudziestowiecznych dokonań, ile krytyczna
rewizja podstawowych przesłanek analizy międzynarodowej w nowym stuleciu i
dokonanie wysiłku ponownego opisania międzynarodowego położenia Polski.
Tradycja realistyczna jest bowiem bogata nie tylko głębią swych historycznych
analiz, ale także doświadczeniem błędów, porażek i słabości.
|