Łukasz
Warzecha
Ameryka w odwrocie
od Europy
– perspektywa stosunków transatlantyckich
I
Skonstruowanie
miarodajnej prognozy kształtu stosunków pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Unią
Europejską w perspektywie około dekady jest dzisiaj szczególnie trudne, ponieważ
po obu stronach Atlantyku mamy do czynienia z dość poważnymi przewartościowaniami
w priorytetach polityki zagranicznej lub przynajmniej, w przypadku UE, w jej
instrumentarium. Żyjemy w okresie być może najdynamiczniejszej przemiany w stosunkach
międzynarodowych po 1989 roku, lecz trwa ono wciąż zbyt krótko, aby ostatecznie
stwierdzić, jaki będzie świat, który z tej przemiany się wyłoni. Kilka kwestii
nie budzi wątpliwości: Europa traci na znaczeniu, Stany Zjednoczone przestają
być niepodzielnym hegemonem, a zarazem są rządzone przez pierwszego nie białego
prezydenta, Azja zyskuje na znaczeniu, Rosja coraz śmielej próbuje odbudowywać
swoją dawną sferę wpływów, na Starym Kontynencie Niemcy walczą o znacznie
mocniejszą pozycję polityczną.
Tu
skupimy się nad rozwojem wydarzeń po dwu stronach Atlantyku. Ostatni okres definiują
w tym układzie dwa wydarzenia: w USA – dojście do władzy Baracka Obamy, w
Europie – wejście w życie traktatu lizbońskiego, mającego zainicjować wspólną
politykę zagraniczną UE.
Od
chwili, gdy Barack Obama zwyciężył w wyborach prezydenckich 2008 roku, wśród
analityków i publicystów obecne są dwa sposoby myślenia o tym, co ta prezydentura
oznacza dla stosunków transatlantyckich. Pierwszą z postaw można określić
mianem idealistyczno-optymistycznej. Prezentują ją np. autorzy świeżo książki
„The Obama Moment”.
Argumentują oni, że wybór nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych w połączeniu z
przyjęciem w Unii traktatu lizbońskiego tworzy znakomitą okazję do odświeżenia
i wzmocnienia stosunków transatlantyckich na zasadach partnerskiej współpracy.
Choć i oni obwarowują swoje tezy licznymi zastrzeżeniami i wskazują na wiele
potencjalnych problemów we wzajemnych relacjach.
Pogląd
autora niniejszego tekstu jest znacznie bliższy postawie sceptyczno-realistycznej.
Jeżeli istnieje jakiś „Obama moment”, to nie będzie to raczej czas odświeżania
stosunków transatlantyckich, ale przeciwnie: chwila, w której rozpocznie się nieuchronne
odchodzenie od stosunków transatlantyckich takich, jak je ukształtowały lata
powojenne, czas zimnej wojny, a nawet lata 90 z relacją w stylu love-hate
za czasów George’a W. Busha. Nie będzie mowy o „efektywnym multilateralizmie”
ze Stanami Zjednoczonymi po jednej, a Unią Europejską po drugiej stronie. Administracja
Obamy coraz wyraźniej pokazuje, iż nie uważa Unii jako całości za
interesującego partnera.
Sygnały
o braku zainteresowania Obamy Europą pojawiały się już podczas jego kampanii
wyborczej. Pierwszy rok nowego prezydenta w Białym Domu potwierdza tylko
ówczesne wrażenia. Najświeższym przykładem było zlekceważenie przez prezydenta
Obamę szczytu UE-USA, który pragnęła zorganizować hiszpańska prezydencja Unii. Wątpliwości
nie pozostawił także tegoroczny State of the Union Address
– najważniejsze przemówienie, jakie wygłasza raz w roku amerykański prezydent
przed połączonymi izbami Kongresu. Przemówienie z 27 stycznia 2010 roku było
zarazem pierwszym State of the Union wygłoszonym przez Baracka Obamę, a zatem
można je potraktować jako swego rodzaju deklarację programową. Otóż nie tylko
nie pojawiły się w nim sformułowania „stosunki transatlantyckie” lub „Unia
Europejska”, ale nawet ani razu nie padło słowo „Europa”. Jedyny europejski
kraj, jaki został w nim wymieniony, to Niemcy, a i to zdawkowo i nie w
kontekście jakiegoś strategicznego sojuszu, ale konkurencji ekonomicznej.
Zresztą polityce zagranicznej w bardzo generalnym ujęciu poświęcił prezydent
USA zaledwie około jednej dziesiątej przemówienia w jego końcowej części.
Skoro
w polityce Baracka Obamy Europa odgrywa marginalną rolę, to tym bardziej dotyczy
to naszej, środkowo-wschodniej części kontynentu, która z punktu widzenia pragmatycznej
administracji demokratów nie ma po prostu Ameryce nic do zaoferowania. Ideowa
wspólnota, która łączyła administrację republikańską z krajami, które w 1989
roku wywalczyły sobie wolność, przestała istnieć. Taki sposób myślenia jest
demokratom spod znaku Obamy całkowicie obcy.
Dowodów
nie trzeba szukać daleko. Wystarczająco wymowne były problemy ze skompletowaniem
amerykańskiej delegacji na obchody rocznicy wybuchu II wojny światowej w
Gdańsku w 2009 roku oraz decyzja, aby rezygnację z tarczy antyrakietowej
ogłosić akurat 17 września.
Nie
był to zresztą jedyny akt lekceważenia pod adresem kraju z naszej części Europy.
Podczas wizyty w Pradze w kwietniu 2009 roku (Obama pojechał do czeskiej
stolicy jedynie dlatego, że Czechy pełniły akurat prezydencję w UE i jak dotąd
była to jego jedyna wizyta w Europie Środkowej) amerykański prezydent odrzucił
zaproszenia na kolację, które otrzymał od prezydenta Vaclava Klausa oraz
ówczesnego premiera Mirka Topolanka i wybrał się z żoną do restauracji.
Wsiadając na pokład Air Force One, miał stwierdzić, że jego pobyt w Pradze był
„stratą czasu”. Trudno o lepsze podsumowanie stosunku prezydenta USA do Europy,
a w szczególności Europy Środkowej.
II
Tradycyjny
sojusz transatlantycki jako jeden z podstawowych filarów amerykańskiej polityki
zagranicznej staje się z punktu widzenia Waszyngtonu coraz mniej interesujący,
jako że geopolityczny punkt ciężkości przenosi się na obszary położone na
wschód od nas: kraje rejonu Kaukazu z powodu ich surowcowego potencjału oraz
strategicznego położenia, Afganistan i Pakistan – ze względu na ich wybuchowy
potencjał, ewentualność stania się bazą dla terrorystów i również strategiczne
położenie, oraz, z powodów gospodarczych i politycznych – Chiny. Europa nie
jest już przez Amerykę uznawana ani za obszar zagrożony, ani potrzebujący
nieustającej amerykańskiej obecności. Przykra dla nas, Europejczyków, prawda
jest też taka, że w porównaniu z krajami takimi jak Korea Południowa, a
zwłaszcza Chiny, Stary Kontynent wydaje się innowacyjnie, technologicznie i
gospodarczo coraz bardziej nieruchawy. W sferach, gdzie Europa mogłaby zaoferować
Ameryce coś interesującego z punktu widzenia Waszyngtonu – czyli przede
wszystkim we współpracy wojskowej – Stary Kontynent okazuje się niewydolny.
Możemy
założyć, że takie podejście Waszyngtonu utrzyma się niezależnie od tego, jakiej
proweniencji będzie sprawująca aktualnie władzę administracja. Otwarta
pozostaje jednak kwestia rozłożenia akcentów, gwałtowności i głębokości tej
zmiany. To może już w poważnym stopniu zależeć od tego, z jaką ekipą polityczną
będziemy mieć do czynienia. Czy przy władzy będą demokraci czy republikanie
oraz jaki prąd ideowy będzie miał największy wpływ na aktualną administrację –
czy będą to demokratyczni idealiści (jak w czasach sekretarz Albright), czy
demokratyczni pragmatycy (jak obecnie), republikańscy neokonserwatyści (jak na
początku kadencji George’a W. Busha) czy też republikańscy realiści (jak w jej
późniejszym okresie).
Obecną
administrację cechuje bardzo daleko posunięty pragmatyzm w wytyczaniu kierunku
polityki zagranicznej. Czas na oceny jeszcze nadejdzie, ale być może jest to
najbardziej pragmatycznie, a najmniej ideowo nastawiona administracja po 1989
roku. Ideowość zastępują w niej ideologiczne slogany – nie tylko w polityce
wewnętrznej – takie jak choćby kwestia walki z globalnym ociepleniem.
Pragmatyzm
razi tych zwolenników Baracka Obamy, którzy oczekiwali od niego radykalnego
postawienia na kwestię praw człowieka, choćby w stosunkach
amerykańsko-chińskich. Wizyta prezydenta USA w Chinach (listopad 2009) pokazuje,
że o takim podejściu nie może być mowy. Amerykańska strona zgodziła się m.in.
na to, aby w spotkaniu z Barackiem Obamą wzięli udział wyłącznie starannie
wybrani przez KPCh, zaufani młodzi ludzie, a po wspólnej konferencji prasowej z
prezydentem Hu Jintao nie było możliwości zadawania pytań (w 1998 roku Bill
Clinton występował z ówczesnym prezydentem Chin Jiang Zeminem na żywo w telewizji).
Barack Obama bardzo starannie dbał, by w żadnym ze swoich przemówień nie
wspominać zbyt radykalnie o chińskich problemach z prawami człowieka. Podkreślał,
iż Chiny nie stanowią żadnego zagrożenia (George W. Bush określał ten kraj jako
„strategicznego rywala” – strategic competitor).
Najbardziej
dla nas widocznym przejawem pragmatyzmu obecnej administracji jest stosunek
Waszyngtonu do Rosji. Symbolem nowego otwarcia w stosunkach amerykańsko-rosyjskich
pozostanie zapewne pamiętne stwierdzenie wiceprezydenta Joe Bidena, iż w relacjach
z Moskwą potrzebny jest „reset”. Symbolem zaś poziomu kompetencji amerykańskich
urzędników, którzy ów „reset” mieliby pilotować, pozostanie z kolei kompromitująca
pomyłka, jaką zaliczyła w marcu 2009 roku sekretarz stanu Hillary Clinton. Wręczyła
ona wówczas rosyjskiemu ministrowi spraw zagranicznych Siergiejowi Ławrowowi
plastikowy przycisk z napisem „RESET” i rosyjskim słowem „PEREGRUZKA”. Tyle że
„reset” to po rosyjsku „perezagruzka”, „peregruzka” zaś to „przeciążenie”.
Strategicznym
(charakterystycznym dla idealistów) celem administracji Obamy pozostaje
„globalne rozbrojenie jądrowe”, do którego nie może dojść bez podpisania z Moskwą
nowego traktatu w tej sprawie. Rosja jest też potrzebna, aby zapewnić amerykańskim
wojskom, działającym w ramach NATO (do czasu ich deklarowanego wycofania w 2011
roku) spokój w północno-zachodnim rejonie Afganistanu. Rosja pozostaje także
oczywiście ważnym strategicznym graczem w tamtym rejonie, niezmiernie istotnym
dla amerykańskich interesów. Wszystko to sprawia, że relacje z Rosją stają się
dla Waszyngtonu szczególnie ważne w planie strategicznym. W konsekwencji zagadnienia
pogwałcania praw człowieka lub stosowania różnych form nacisku wobec państw
dawnego bloku wschodniego w celu odbudowania swojej strefy wpływów w polityce
Waszyngtonu wobec Moskwy praktycznie nie istnieją, poza czysto retorycznymi, a i
tak łagodnymi, okazjonalnymi napomknieniami.
O
drastycznym zmniejszeniu zainteresowania Europą, zwłaszcza naszą jej częścią,
była już wyżej mowa.
Jeżeli
wziąć to pod uwagę, możemy wytyczyć pierwszy wariant rozwoju sytuacji po stronie
Stanów Zjednoczonych. To wariant kontynuacji polityki Obamy przez niego samego
w kolejnej kadencji i być może przez jego demokratycznego następcę w kadencji
jeszcze następnej. W tym wariancie stosunki z Europą zostaną zredukowane do
rangi najwyżej równej stosunkom z Chinami czy Rosją, a w niesprzyjających
okolicznościach – nawet niższej, skoro Europa z punktu widzenia Waszyngtonu nie
jest w stanie funkcjonować jak jeden organizm, a zatem ustalenie czegokolwiek w
sprawach istotnych dla USA staje się trudne, z wyłączeniem być może sfery
gospodarczej. Owszem, administracja amerykańska miała pewne oczekiwania wobec Unii
Europejskiej. Dotyczyły one zwiększenia udziału europejskich partnerów w misji
Afgańskiej lub przyjęcia do siebie więźniów zwalnianych z obozu w Guantanamo.
Te oczekiwania nie zostały spełnione. W ostatnim czasie głośny był konflikt
pomiędzy postulatami USA a stanowiskiem UE w kwestii przekazywania danych
bankowych za pomocą sieci SWIFT. Parlament Europejski w lutym 2010 roku uznał
żądania Amerykanów za zdecydowanie zbyt daleko idące, gdy chodzi o narażanie
prywatności obywateli Unii, i odrzucił tymczasowe porozumienie w tej sprawie. Wcześniej
sekretarz stanu Hillary Clinton usiłowała osobiście wpływać w tej kwestii na
przewodniczącego PE Jerzego Buzka. Niektórzy europejscy politycy uznali to za godną
potępienia interwencję w wewnętrzne sprawy Unii. Jak widać, w niektórych
sferach relacje USA-UE zaczynają przypominać erę rządów Busha juniora, choć
emocje są wciąż na niższym poziomie.
Liczy
się także potencjał ludnościowy i gospodarczy. Wprawdzie Unia Europejska to
prawie pół miliarda ludności i PKB wynoszący ponad 12 bilionów euro, a Chiny to
prawie 1,4 mld ludzi i ponad 4 biliony dolarów PKB w 2008 roku. Jednak nie
zapominajmy, że politycznie Chiny są jednolitym organizmem, a Unia Europejska –
nie. Niebagatelną rolę odgrywają również handlowe i finansowe powiązania
pomiędzy Chinami a Stanami Zjednoczonymi.
III
Pozostaje
pytanie, do jakiego stopnia prezydentura Obamy może się okazać wyjątkowa, nawet
na tle ewentualnych demokratycznych następców. Istnieją przesłanki, aby ją za
taką uznać. Barack Obama działa bowiem, przynajmniej na razie, pod presją
swojego wizerunku, stworzonego na użytek kampanii wyborczej, którego
zasadniczym rysem jest chęć odróżnienia się w każdej kwestii od poprzednika.
Daje to o sobie znać w fetyszystycznym nieomal traktowaniu możliwości
„miękkiego” oddziaływania na potencjalnych przeciwników USA, co atakujący
obecnego prezydenta konserwatywni politycy i analitycy uznają za zasadniczy
błąd. Znaczną rolę odgrywa również jego brak doświadczenia w polityce
międzynarodowej. Wiele wskazuje na to, że administracja Obamy musi się dopiero
„nauczyć” Rosji czy Chin.
Z
drugiej strony istnieją przesłanki, aby sądzić, że wbrew deklaracjom, Obama musiał
i będzie musiał podążać utartymi szlakami amerykańskiej polityki zagranicznej.
Świadczyć może o tym choćby coraz ostrzejszy stosunek do Iranu, brak szybkich,
radykalnych rozstrzygnięć w sprawie więzienia w Guantanamo czy przemówienie w
Oslo z okazji wręczenia Pokojowej Nagrody Nobla.
Można było z niego wywnioskować, iż Stany Zjednoczone w dalszym ciągu uznają,
że użycie siły wobec nieprzejednanych przeciwników, zagrażających interesom Ameryki,
jest uzasadnione, a dyplomacja wobec nieprzejednanych reżimów musi być poparta
mocnymi argumentami, przynajmniej w formie twardych i dotkliwych sankcji. W
podobnym tonie Obama wypowiedział się na temat Iranu w State of the Union
Address.
Załóżmy,
że miejsce demokraty zajmuje w Białym Domu republikanin. Nie odwróci to
opisanego na początku przewartościowania, może jednak sprawić, że akcenty
zostaną rozłożone inaczej. Znacznie większą rolę mogłyby odegrać czynniki takie
jak kwestia praw człowieka (w stosunku do Rosji czy Chin) czy symboliczne
powiązania z niektórymi narodami, mającymi za sobą walkę o wolność (Europa
Środkowa, Ukraina, Gruzja). Jeśli prześledzić deklaracje, dotyczące polityki
zagranicznej, składane w czasie kampanii wyborczej przez Baracka Obamę i Johna
McCaina, widać tę różnicę wyraźnie, choćby w kwestii stosunków z Moskwą. Wystarczy
tylko przypomnieć, że McCain zapowiadał powołanie Ligi Demokracji, do której
kraje takie Jak Rosja czy Chiny nie miałyby wstępu, a także chciał wykluczenia
Rosji z G-8, postulując przyjęcie do grupy Brazylii i Indii jako państw prawdziwie
demokratycznych.
Jakie
byłyby skutki przyjęcia bardziej mccainowskiego kursu? Prawdopodobnie oznaczałyby
powrót – choć w nie tak drastycznej postaci jak za rządów George’a Busha – do
podziału na „starą” i „nową” Europę. Pamiętajmy jednak, że nawet w czasie, gdy
w pierwszej administracji byłego prezydenta największą rolę odgrywali
neokonserwatyści, przywiązujący dużą wagę do kwestii ideowych, specjalny
stosunek Stanów Zjednoczonych do państw naszej części Europy był w dużej mierze
jedynie kwestią retoryki. Na ile ta retoryka w nowej administracji
republikańskiej przekładałaby się na konkretne kwestie (pomoc i współpracę
wojskową i wywiadowczą, inwestycje), zależałoby w ogromnym stopniu od naszej,
drugiej strony układu i umiejętności przekonania Amerykanów, że warto uznać nas
za poważnego partnera. Nie potrafiliśmy tego uczynić podczas urzędowania
ostatniej republikańskiej administracji.
Mówimy
tu jednak o stosunkach bilateralnych, względnie z naszą częścią Europy czy z
tymi krajami pozostałej części kontynentu, które – jak Hiszpania za rządów José
Marii Aznara – będą uważać dwustronne stosunki ze Stanami Zjednoczonymi za
istotne. A co ze stosunkami z Unią Europejską jako całością?
IV
Tu
wypada się zastanowić nad europejską stroną równania, w szczególności zaś nad
tym, jakie zmiany wprowadził traktat lizboński. Zwolennicy traktatu
argumentowali wielokrotnie, że jednym z jego najważniejszych skutków będzie
uczynienie z UE jednolitego z zewnętrznego punktu widzenia organizmu – podmiotu
polityki międzynarodowej, który jako spójna całość będzie mógł być równorzędnym
partnerem m.in. dla Ameryki. Ten właśnie wątek – równorzędnego partnerstwa z
Waszyngtonem – pojawiał się szczególnie często.
Już
dziś można z ogromnym prawdopodobieństwem założyć, że były to obietnice bez
pokrycia. Krytycy takiego podejścia (m.in. dr Marek Cichocki) wskazywali od
dawna, że spójna polityka zagraniczna Unii nie powstanie w cudowny sposób w
wyniku samego stworzenia odpowiadających za nią instytucji. Państwa UE mają w
kilku kluczowych punktach rozbieżne interesy i są wrażliwe na odmienne
potencjalne problemy i niebezpieczeństwa. Sporna jest kwestia polityki
energetycznej, stosunków z Rosją czy poszerzenia Unii, a więc wciągania w
europejską orbitę państw takich jak Ukraina i Gruzja. Spory budzi przyjęcie Turcji.
A są to problemy, które leżą również w sferze istotnych zagadnień polityki
zagranicznej USA (np. Stany Zjednoczone chętnie widziałyby Turcję w UE; Francja
i Niemcy są przeciwne).
Nie
ma widoków na to, aby owe rozbieżne interesy państw UE udało się w tych punktach
pogodzić. Okazuje się również, że rozwiązania instytucjonalne, jakie stworzył
traktat lizboński, budzą rozliczne wątpliwości. Nie jest jasne, na jakich
zasadach funkcjonować będzie Służba Działań Zewnętrznych, w tym nie jest
oczywiste, w jaki sposób finansowane będą jej poszczególne elementy.
Dodatkowo
wybór Catherine Ashton na stanowisko wysokiego przedstawiciela rozwiał wszelkie
nadzieje na obdarzonego autorytetem negocjatora, próbującego zbliżyć rozbieżne
stanowiska. Przesłuchanie baronessy Ashton w Parlamencie Europejskim pokazało
ją jako osobę, mającą znikome lub zgoła zerowe pojęcie o zasadniczych
problemach unijnej polityki zagranicznej, zwłaszcza w sprawach, budzących
niepokój, takich jak kwestia Nordstreamu.
Z
tych powodów w dającej się przewidzieć przyszłości UE pozostanie w zasadniczych
kwestiach polityki zagranicznej podzielona. Dotyczy to również intensywności i
znaczenia relacji transatlantyckich. Mimo bowiem tego, że Angela Merkel i
Nicolas Sarkozy nie są przywódcami tak otwarcie antyamerykańskimi jak Gerhard
Schröder czy Jacques Chirac, pozostają z rezerwą wobec zbyt bliskiego sojuszu
transatlantyckiego czy może raczej nie uważają za priorytet potrzeby jego
wzmacniania. Wynika to zresztą nie tyle z ich niechęci wobec Stanów Zjednoczonych,
co raczej z długoterminowej definicji interesów ich państw, które ulokowane są
raczej na wschodzie oraz w samej Europie.
Podsumowując
– powolne rozchodzenie się dróg Ameryki i Europy jest nieuniknione. Może ono
przybrać postać dość gwałtownej separacji (przy zachowaniu retorycznej i formalnej
bliskości m.in. za sprawą struktur NATO) lub stopniowego spadku zainteresowania
częścią krajów Unii przy ponownym zbliżeniu do innych, przynajmniej w tych
selektywnych sferach, gdzie istnieje wspólny interes np. w dziedzinie
bezpieczeństwa. To będzie zależeć przede wszystkim od paradygmatu, jaki przyjmą
kolejne amerykańskie administracje.
Kluczowe
pytanie brzmi: czy Unia jako całość może zapobiec takiemu rozwojowi wypadków? Odpowiedź
brzmi „nie”, a zatem bezprzedmiotowe staje się zadanie kolejnego pytania: czy
chce.
Choć
unijny potencjał gospodarczy pozostaje na razie bardzo duży, w nowej sytuacji Unia
mogłaby utrzymać swoją pozycję najważniejszego partnera Stanów Zjednoczonych jedynie
jako spójny organizm polityczny przynajmniej w sferze stosunków międzynarodowych.
Jak już jednak wyżej napisano, nie wydaje się, aby traktat lizboński mógł prowadzić
do takiej sytuacji, nawet gdy będzie można uznać, że zakończył się etap formowania
jednolitej europejskiej dyplomacji.
Rzecz
bowiem nie w instrumentach, ale w grze interesów. Unia Europejska nigdy nie
będzie występować wobec USA ani w stosunkach międzynarodowych w ogóle jako
jeden organizm. Nie należałoby sobie tego także życzyć, byłby to bowiem stan
nienaturalny. Do takiego wniosku trzeba dojść, jeżeli nie podziela się wiary w
istnienie jakiegoś idealnego, samoistnego „interesu europejskiego”, ale uważa
się, iż realny interes europejski jest po prostu częścią wspólną interesów
państw członkowskich. Ta część wspólna jest zaś zdecydowanie zbyt mała, aby
pozwolić na stworzenie spójnej i jednolitej polityki zagranicznej.
Dochodzimy
zatem do konkluzji, iż problem relacji pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Unią
Europejską tak naprawdę nie istnieje, gdyż nie istnieje i istnieć nie będzie
jednolita UE jako podmiot stosunków międzynarodowych. Jeśli nawet formalnie
taki stan by zaistniał, nie miałby on wiele wspólnego z realną, prawdziwą
polityką. Tu właśnie leży różnica pomiędzy czasem sprzed trwającego
przewartościowania a obecnym. Jeszcze na początku minionej dekady Europa nie
musiała mieć wspólnej polityki zagranicznej, aby zajmować w całości ważne
miejsce w amerykańskich kalkulacjach. Dziś bez takiej polityki w nich nie
zaistnieje, a polityki tej nie uda się zbudować.
Europa
jako całość, jako swego rodzaju średnia, musi się zatem pogodzić ze spadkiem w
hierarchii ważności Waszyngtonu. Na jakim poziomie będą w tej hierarchii poszczególne
państwa członkowskie – zależy w dużej mierze od nich samych.
Tekst
rozwija tezy z wystąpienia na konferencji „Koniec stosunków transatlantyckich?
Relacje USA-UE a polskie interesy” (Kraków, 19 grudnia 2009)