"Mówicie, że krasnoludki nie istnieją. No dobrze, ale
jak w takim razie nazywacie te małe ludziki w czerwonych
czapeczkach?". Nie pamiętam nazwiska autora tej znakomitej
repliki wymierzonej przeciw wszystkich krasnoludkowym niedowiarkom,
a szkoda, bo przychodzi mi ona zawsze na myśl, gdy ktoś neguje
sensowność używania słowa "konserwatyzm" we współczesnej
Polsce. Nie będę, rzecz jasna, zaprzeczał oczywistemu przecież faktowi,
że konserwatyzm w III Rzeczypospolitej ma spore kłopoty ze
swoją tożsamością, trudno mi jednak zgodzić się z tym, iżby
należało z tego wyciągać radykalnego wniosku na temat jego
istnienia. Tymczasem tak właśnie postępuje Tim Snyder, który demaskuje
młodych polskich konserwatystów jako liberałów w przebraniu1.
(Właściwie nie tyle demaskuje, ile ułaskawia, bo słowo "liberał"
ma dla niego z pewnością bardziej pozytywne konotacje niż słowo
"konserwatysta".)
Burke wstępuje do SLD
Na poparcie swojej tezy zgromadził Snyder, wnikliwy obserwator
polskiego życia politycznego, szereg mocnych argumentów, których
fałszywości nie jest łatwo dowieść. Tym bardziej że większość z nich
jest całkowicie prawdziwa. Istotnie, podstawowym problemem polskiego
konserwatyzmu jest trudność w zbudowaniu wiarygodnej odpowiedzi
na pytanie: "co konserwować?". Konserwatysta winien przecież
konserwować to, co jest, a to, co jest, okazuje się niewątpliwie
mało zachęcające. Polski konserwatysta nie może więc afirmować zastanej
rzeczywistości, lecz od samego początku się jej sprzeciwia. Jego
odruchy nie są zachowawcze, lecz burzycielskie. To, co dane i konkretne
- choćby opisywana przez Snydera postpeerelowska mentalność - staje
się głównym wrogiem konserwatysty. W tej sytuacji polski konserwatysta
upodabnia się do swego odwiecznego wroga, rewolucjonisty, który
swój cel wyznacza nie w odniesieniu do tego, co jest, ale do
tego, co powinno być. Odwraca się tyłem do nieprzyjemnej rzeczywistości,
próbuje ją zignorować, swe działania podporządkowując wyrozumowanemu
i w istocie rzeczy zupełnie abstrakcyjnemu projektowi. Nie
chce rzeczywistości konserwować, ale wręcz przeciwnie - doprowadzić
do gwałtownej zmiany, która umożliwi zrealizowanie jego abstrakcyjnego,
ogólnego projektu. Konserwatysta, czując się nieswojo w roli
rewolucjonisty, próbuje się samousprawiedliwiać, wskazując jakieś
wzorce z przeszłości, wskrzeszając dawne, historyczne tradycje.
Skoro jednak nić tradycji została zerwana, odwołania do historii
nie mogą mieć żadnego znaczenia - w końcu każdy może zawitać
do muzeum. Podobnie nikłą moc usprawiedliwiającą mają próby włączenia
się polskich konserwatystów w spory prowadzone przez ich zachodnich,
przede wszystkim amerykańskich, kolegów - najłatwiej walczyć z przeciwnikiem,
którego samemu się wykreowało albo też importowało zza oceanu. Konserwatywnej
międzynarodówki nie będzie - pisze Snyder - trzeba więc, by polscy
konserwatyści zajęli się swoimi problemami, zamiast tracić siły
na heroiczną czy raczej heroikomiczną walkę z polityczną poprawnością
czy feminizmem.
Wszystko to brzmi bardzo logicznie i przekonująco, na
szczęście dla konserwatystów, jednak można znaleźć kilka miejsc,
w których jest się o co ze Snyderem spierać. Przede wszystkim
o efektowną, ale nie do końca uzasadnioną wizję postkomunistów
i ludowców jako jedynych prawdziwych polskich konserwatystów.
Zdaniem Snydera, Kwaśniewski i Pawlak, choć sami nigdy tak
by się nie określili, są konserwatystami, konserwują bowiem realnie
istniejące tradycje - postkomunistycznej mentalności i drobnych
chłopskich gospodarstw. Kwaśniewski i Pawlak istotnie wypełniają
wszystkie elementy zaproponowanej przez Snydera definicji konserwatysty:
przedkładają to, co konkretne, nad to, co abstrakcyjne, tradycję
nad ideę postępu, wartościują pozytywnie zastaną rzeczywistość i niechętnie
odnoszą się do jakichkolwiek gwałtownych zmian. Wszystko to prawda,
ale jak się jednak wydaje, dowodzi to nie tyle konserwatyzmu Kwaśniewskiego
i Pawlaka, ile ułomności przedstawionej tu definicji. Po pierwsze,
dlatego że poznawczo bezwartościowe jest sprowadzanie konserwatyzmu
jedynie do prostego odruchu zachowawczego - można oczywiście mówić,
jak to czyniły niezliczone rzesze sowietologów, o konserwatystach
w Biurze Politycznym KPZR, ale pojęcie to traci wtedy swój
sens jako określenie stylu politycznego myślenia, stając się - praktycznie
rzecz biorąc - bezużyteczne. Po drugie, dlatego że definicja Snydera
nie umożliwia nam odróżnienia konserwatysty od pragmatycznego utylitarysty,
który kierując się roztropnością (skądinąd przecież bardzo konserwatywną
cnotą), także może sceptycznie oceniać szanse realizacji abstrakcyjnych
projektów i przeciwstawiać się gwałtownym zmianom. Jest to,
dodajmy, problem wcale nie nowy, jak tego dowodzą choćby przemiany
w sposobie interpretowania filozofii Edmunda Burke'a. W pierwszej
połowie naszego wieku "ojca konserwatyzmu" uważano za
filozofa pragmatycznego, afirmującego rzeczywistość jako efekt procesu
historycznego. Zwolennicy takiej interpretacji zwracali z reguły
uwagę na wewnętrzną koherencję poglądów angielskiego myśliciela,
która zupełnie dobrze obchodziła się bez jakichkolwiek metafizycznych
podpórek. Najważniejszymi kategoriami w myśleniu Burke'a były
zadawnienie i stosowność, przy czym stosowność sprowadzała
się do postulatu poszukiwania rozwiązania nie najlepszego w ogóle,
a tylko najlepiej dostosowanego do aktualnego kontekstu politycznego
i historycznego. W latach pięćdziesiątych roszczenia do
Burke'a zgłosiła szkoła prawa naturalnego, która uważała jego konserwatyzm
za ufundowany na pewnej formie sankcji religijnej. Choć próby wykreowania
Burke'a na myśliciela religijnego spaliły na panewce, prace Stanlisa,
Parkina i Canavana dowiodły wątłości wąskopragmatycznej interpretacji.
Na przykład pojęcie stosowności u Burke'a z trudem jedynie
daje się zrozumieć, jeśli abstrahować od Burke'owskiej koncepcji
sprawiedliwości. Nie wydaje się też obecnie możliwe ignorowanie
religijnych poglądów filozofa, które choć nie pozostają w bezpośredniej
relacji do jego koncepcji politycznych, to jednak stanowią dla sfery
politycznej ostateczny układ odniesienia i potencjalne źródło
wartościowania. Taka wizja konserwatyzmu wykracza znacznie poza
definicję zaproponowaną przez Snydera, ale tylko dzięki niej Burke
zostaje ocalony od konieczności zapisania się do SLD.
Konserwatyzm i konstruktywizm
Centralne miejsce w tekście Snydera zajmuje problem
tradycji, wobec której polski konserwatyzm musi się określić. Snyder
ma niewątpliwie rację, gdy wskazuje na realne istnienie tradycji
postpeerelowskiej mentalności i antymodernizacyjnego nastawienia
wsi. Czy jednak konserwatyzm jest rzeczywiście skazany na ich obronę?
Nie jest przecież tak, by do nich sprowadzała się cała polska tradycja
polityczna. Snyder jest tego oczywiście świadom, wspomina przecież
o tradycji solidarnościowej, jednak w jego przekonaniu
konserwatysta nie może dokonywać wyboru tradycji, musi brać ją taką,
jaka jest, jakiekolwiek konstruktywistyczne poczynania są zaś absolutnie
niedopuszczalne. Obawiam się, że przy radykalnym sformułowaniu tej
tezy nawet Kwaśniewski i Pawlak nie zasłużyliby na miano konserwatysty
- wszak i oni dokonują wyboru swojej tradycji, pewne elementy
polskiej rzeczywistości wzmacniając, inne zaś ignorując. Pożyteczne
chyba byłoby tutaj wprowadzenie dość popularnego rozróżnienia na
dziedzictwo i tradycję - dziedzictwo jest wielką skarbnicą
narodową, w której przechowywane jest absolutnie wszystko,
co wpływało i wpływa na ukształtowanie się naszego jestestwa,
tradycja natomiast jest mniej czy bardziej świadomie dokonanym wyborem
z owego dziedzictwa. Wybór ten rzadko tylko bywa całkowicie
arbitralny, niewątpliwie jednak nikt nie może uniknąć konieczności
jego dokonania - nie da się przecież konserwować dziedzictwa jako
takiego, już to z tego powodu, że są tam elementy ze sobą niespójne,
a nierzadko i absolutnie sprzeczne, już to dlatego, że
dziedzictwo podlega nieustannej zmianie, wraz z ludzkimi działaniami
wciąż tworzącymi nowe fakty kulturowe, cywilizacyjne i polityczne.
Ktoś, kto chciałby konserwować całe dziedzictwo, siłą rzeczy musiałby
być zwolennikiem absolutnego bezruchu, zwolennikiem zatrzymania
świata.
Sprzeciw polskiego konserwatysty wobec tradycji peerelowskiej
mentalności nie musi więc czynić jego konserwatyzmu mało wiarygodnym.
PRL nie była czarną dziurą ani też okresem, w którym dokonano
totalnej destrukcji tradycyjnych więzi społecznych i instytucji
pośredniczących. Owszem, wiele z nich zostało nadwątlonych,
osłabionych czy zapomnianych, ale do anomii było doprawdy daleko.
W 1989 roku nie mieliśmy wcale pustych rąk - ocalić udało się
zdumiewająco dużo, jeśli idzie o tradycje zarówno polityczne,
jak i społeczne. Opozycja nie tylko zakiełkowała, ale i rozkwitła
także i dlatego, że miała się do czego odwoływać: do wciąż
mocnej rodziny kultywującej nierzadko historyczne i etyczne
tradycje, do etosu polskiej inteligencji, do niezwykle mocnej i zachowującej
przecież nieprzerwaną ciągłość tradycji religijnej. W żadnym
razie nie jest więc tak, iżby konserwatysta polski nie miał się
do czego odwoływać - nawet jeśli prawdą jest, że łatwiej znaleźć
mu oparcie w aksjologii, etyce i religii niż w polityce.
Ośmielam się też stwierdzić, że i z polityką sprawy nie mają
się aż tak tragicznie. Zwycięstwo Kwaśniewskiego jest faktem, ale
faktem jest także wysoki poziom poparcia dla sił postsolidarnościowych,
powszechny konsensus co do sensu istnienia konstytucyjnej demokracji,
akcesu do NATO i Wspólnoty Europejskiej. Polski konserwatysta
nie musi być nastawiony antymodernizacyjnie (co nie znaczy, że nie
będzie spierał się o kształt modernizacji), bo też i społeczeństwo
en masse wcale takiego
nastawienia nie ma.
Czy konserwatysta istotnie upodabnia się do postmodernisty,
gdy dokonuje wyboru spośród dziedzictwa, dookreślając tradycję,
do której zamierza nawiązywać? Czy staje się zarozumiałym konstruktywistą,
lekceważącym otaczającą go rzeczywistość? Taki wniosek nie wydaje
się uprawniony. Czym innym jest bowiem wprowadzenie pewnej hierarchii
w ocenie różnych narodowych tradycji, czym innym zaś negowanie
istnienia tradycji, które uznano za złe. W tym sensie zresztą
ma Snyder rację - marnym konserwatystą jest ten, kto odwraca się
tyłem do polskich problemów, kto opiera swój konserwatyzm na idealizacji
rzeczywistości, ignorując zupełnie realia. Istotnie, konserwatysta
musi zdawać sobie sprawę z tego, co jest, a więc także
z faktu istnienia peerelowskiej i chłopskiej mentalności,
ale nie znaczy to, że jest skazany na proste zachowanie zastanego
świata. Zmiana nie jest słowem wygnanym z konserwatywnego słownika.
Konserwatysta jako wieczny rewolucjonista
Konserwatysta Snydera jest właściwie bezbronny wobec zastanej
rzeczywistości, jeśli bowiem cokolwiek spróbuje w niej zmienić,
natychmiast nazwany zostanie liberałem albo i rewolucjonistą.
Tymczasem już Burke - konserwatysta paradygmatyczny - uważał zmianę
za nieodzowny warunek trwania danego społeczeństwa. Opowiadał się
jednak za zmianą cząstkową, ewolucyjną, ostrożną. Takie stanowisko
z trudem tylko może zostać zaakceptowane przez dzisiejszego
polskiego konserwatystę, który nierzadko domaga się gwałtownych
i - o zgrozo - całościowych reform. Koncepcja powolnej
zmiany nie jest jednak jedyną, jaką powiązać można z konserwatywnym
stanowiskiem. Kto wie, czy w naszej sytuacji bardziej rozsądne
nie byłoby odwołanie się do tego, co pisał amerykański politolog,
Willmoore Kendall, dla którego stanowisko Burke'a było w amerykańskim
kontekście niemożliwe do utrzymania. Kendall proponował, by zmianę
oceniać nie wedle jej intensywności i zakresu, ale oceny jej
celowości. Twierdził, że w każdym kraju istnieje możliwość
zrekonstruowania jądra jego tradycji politycznej. Taka rekonstrukcja
zespołu przekonań i wierzeń, na których ufundowana została
dana wspólnota polityczna, pozwala na ocenę zmiany jako doskonalącej
bądź też osłabiającej istniejący konsensus podstawowy. Konserwatysta
winien oczywiście opowiadać się za zmianami potwierdzającymi i doskonalącymi
ową zrekonstruowaną tradycję polityczną, stanowczo sprzeciwiać się
natomiast reformom, które mogłyby ją nadwątlić. Uprzedzając krytykę,
powiem od razu, że doskonale zdaję sobie sprawę z trudności
realizacji takiej koncepcji (kto miałby definiować, co wchodzi w skład
konsensusu podstawowego i jak wielkie mogą być szanse szerszego
porozumienia się w tej sprawie), wydaje mi się jednak, że pozwala
ona przemienić dość przecież jałowy spór o możliwość istnienia
konserwatyzmu w III Rzeczypospolitej w interesującą i,
jak sądzę, pouczającą debatę nad polskim konsensusem podstawowym,
nad tym, co uznajemy za najbardziej istotne elementy naszej tradycji
politycznej.
Polski konserwatysta z pewnością nie jest liberałem,
kwestia jego rewolucyjności pozostaje jednak otwarta. To, że różnica
między konserwatystą a rewolucjonistą jest bardzo często niewielka,
wynika z reaktywnego charakteru konserwatywnego myślenia. Konserwatyzm
chciałby konserwować dobrą rzeczywistość, to, co jest, lecz jego
pojawienie się warunkowane jest właśnie osłabieniem bądź zanikiem
tej właśnie rzeczywistości, która postrzegana jest jako dobra. Świadomość
konserwatywna pojawia się wtedy, gdy znika to, co miało być przedmiotem
konserwacji. Jerzy Szacki nie bez powodu przecież zatytułował swą
książkę poświęconą francuskim tradycjonalistom Kontrrewolucyjne paradoksy. Aby więc konserwatysta
nie był rewolucjonistą (kontrrewolucjonistą), nie może on domagać
się wskrzeszenia tego, czego już nie ma ani też tworzyć abstrakcyjnych
projektów skoncentrowanych wyłącznie na tym, co powinno być. Konserwatysta
nie może obrażać się na otaczający go, ciągle zmieniający się świat,
zamiast tego powinien czynić starania, by zmianom tym nadać sens.
Tak więc polski konserwatysta ma przed sobą wielką pracę krytyczną
- musi wnikliwie przeanalizować dostępne mu tradycje, decydując,
które z nich zasługują na jego poparcie. Krytyka musi dotyczyć
także obozu naturalnych sojuszników. Snyder ma przecież rację, wskazując
na polską wieś jako na bardzo zasadniczy konserwatywny problem.
Można zaryzykować twierdzenie, że słuchacze Radia Maryja pod pewnymi
względami także są takim właśnie problemem. Z jednej strony
bowiem konserwatysta polski nie powinien dążyć do destrukcji tego,
co bez wątpienia jest ostoją konserwatywnych wartości i przekonań,
z drugiej strony nie może bronić tego, co w nim samym
wzbudza niepokój, a nierzadko i niechęć. Zadaniem konserwatysty
winno być więc wypracowanie alternatywnych wzorców myślenia politycznego,
które byłyby atrakcyjne dla owych "nietwarzowych" sojuszników.
W szczególnym stopniu dotyczy to centralnego obecnie w Polsce
problemu modernizacji. Jak już zostało powiedziane, konserwatysta
nie powinien być przeciwnikiem modernizacji (pod groźbą natychmiastowej
bądź odsuniętej w czasie najwyżej o kilka lat marginalizacji),
do niego należy jednak nadanie jej takiego sensu, by nie była ona
pojmowana jako prosta techniczna operacja, której dobroczynny efekt
zależny jest jedynie od czynników ekonomicznych, przestrzegania
rynkowych i demokratycznych reguł gry oraz menedżerskiej sprawności
rządzących. Ralf Dahrendorf nazwał demokrację i wolny rynek
"chłodnymi projektami", które nie zapewniają obywatelom
"dachu nad głową" i poczucia wspólnoty. Problem ten,
choć uniwersalny, w Polsce wydaje się szczególnie poważny.
O ile bowiem kraje zachodnie wprowadzały owe "chłodne
projekty" stopniowo, wbudowując je w tradycyjną strukturę
społeczną i instytucjonalną, o tyle w Polsce mamy
do czynienia z gwałtowną i z konieczności bezrefleksyjną
ich instalacją. Nie zamierzam wdawać się w tym miejscu w dyskusję
na temat tak zwanej cudzożywności liberalizmu, który zdaniem niektórych
krytyków nie generuje własnych wartości, opierając się jedynie na
tym, co powstało poza nim - faktem jest jednak, że liberalna modernizacja
dokonuje się w Polsce w sytuacji, gdy owo "poza nim"
jest bardzo osłabione, gdy cynizm wypiera ze sfery politycznej jakąkolwiek
etyczną odpowiedzialność.
Snyder wprowadza rozróżnienie na konserwatyzm polityczny
i kulturowy. Pozwala mu to osłabić nieco kontrowersyjność swojej
zasadniczej tezy o niemożliwości konserwatyzmu we współczesnej
Polsce. Okazuje się bowiem, że niemożliwy jest konserwatyzm jedynie
w polityce, istnieje natomiast możliwość konserwatywnej krytyki
kultury. Niewątpliwie, podstawowe zadania konserwatystów w Polsce
- jeśli nie chcą oni do końca swych dni zajmować się wyłącznie udowadnianiem,
że jednak istnieją - kierują ich w stronę metapolityki i sfery
kultury. Czy jednak da się utrzymać tak ostre rozróżnienie? Czy
konserwatyzm pozbawiony woli działania na scenie publicznej i realnej
możliwości kształtowania politycznej rzeczywistości nie stanie się
jedynie intelektualną igraszką? Czy nie poświęci się rozważaniu
problemów pozornych, takich jak słusznie wykpiwane przez Snydera
tropienie w Polsce postmodernizmu czy rozdzieranie szat nad
affirmative action w Stanach Zjednoczonych.
Duch republikański potrzebny od zaraz
Snyder opisuje przemianę w sposobie widzenia Ameryki
w Polsce - dawny raj na ziemi i ucieleśnienie ideału wolności
przemienia się w piekło, w którym hordy barbarzyńców dokonują
planowej destrukcji cywilizacji i kultury. Rzeczywiście, rozczarowana
miłość do idealizowanej Ameryki przekształciła się u wielu Polaków
w zaślepioną nienawiść. Snyder ma oczywiście rację, wskazując,
jak wiele szkody przynosi ignorowanie odrębności kontekstu kulturowego
i koncentrowanie się na cudzych, a nie na własnych problemach.
Mimo wszystko jednak wydaje się, że nie byłoby źle, gdyby Ameryka
pozostała dla nas symbolem udanego eksperymentu republikańskiego.
Wysiłek podjęty przez Ojców Założycieli zasługuje na najwyższe
pochwały - potrafili oni ufundować nową wspólnotę polityczną, nadać
jej konstytucję, która z czasem stała się podstawowym źródłem
amerykańskiej tożsamości. Najbardziej zaś zdumiewające było to,
jak wiele udało im się zachować, choć przecież tak ogromnie wiele
zmienili. Amerykański projekt republikański nie był zwrócony przeciw
zastanej rzeczywistości, nie chciał zniszczyć kształtującego się
i utrwalającego przez dziesięciolecia purytańskiego etosu życia
i pracy ani też przeniesionego z Anglii systemu prawa
zwyczajowego. Potwierdził zmianę polityczną, która się dokonała,
łącząc ją z dziedzictwem kolonialnej Ameryki. Ojcowie Założyciele
potrafili też narzucić własną interpretację nowej rzeczywistości
- taką funkcję spełniły wszak The
Federalist Papers, opisujące, a jednocześnie przecież ustanawiające
nowy porządek polityczny.
Jak Timothy Snyder z pewnością wie, i w Stanach
Zjednoczonych negowano możliwość istnienia konserwatyzmu. Szczególnie
gorący spór rozgorzał w latach sześćdziesiątych, kiedy to dowodzono,
że o żadnym konserwatyzmie amerykańskim nie może być mowy,
skoro cały amerykański projekt był przykładem stricte
liberalnego konstruktywizmu. Czy jednak rzeczywiście prawda jest
aż tak prosta? Nikt nie zaprzecza, że twórcy amerykańskiego systemu
politycznego zaciągnęli wielki dług u Locke'a, Monteskiusza i Hume'a.
Ale tylko ślepiec mógłby nie zauważyć, że dług został zaciągnięty
także i u Ojców Pielgrzymów (struktura umowy zawartej na statku
"Mayflower" w zdumiewająco wielkim stopniu przypomina
strukturę amerykańskiej Konstytucji) i że nić tradycji wcale
nie została zerwana. John Adams (nota
bene gorliwy uczeń Burke'a), Alexander Hamilton i James
Madison budowali coś nowego, ale inaczej niż francuscy rewolucjoniści,
czynili to na fundamentach dawnej, kolonialnej Ameryki.
Zapewne nigdy nie rozstrzygniemy tego, czy rację mają ci,
którzy widzą w Konstytucji amerykańskiej wcielenie ideałów
oświecenia, czy też ci, którzy nazywają ją najbardziej konserwatywnym
dokumentem w historii, nie ulega jednak wątpliwości, że takich
właśnie republikanów (konserwatystów!) bardzo dziś w Polsce
potrzeba.
|