Tomasz Merta - Anty-antykomunizm czyli antykomunizm roztropny


Jest rzeczą możliwą, pouczającą i pożyteczną opisywać i analizować antykomunistyczne tradycje, badać siłę antykomunistycznej argumentacji, nie zmienia to jednak faktu, że sformułowanie definicji antykomunizmu pozostaje kłopotliwe, o ile w ogóle wykonalne. Definiując antykomunizm nie da się bowiem powiedzieć o nim wiele więcej niż to, że jest on wyrazem sprzeciwu i niezgody, czy też kategorycznego odrzucenia, komunizmu. A mówiąc precyzyjniej - o antykomunizmie można powiedzieć więcej, ale trzeba w tym celu określić różne jego odmiany. Te odmiany zaś pozostają w ścisłej relacji z tym, jak dany nurt antykomunizmu pojmuje komunizm, jakie jego elementy uznaje za konstytutywne dla tej ideologii
i niebezpieczne dla fundamentalnych wartości. Podejmowane co jakiś czas wysiłki dowiedzenia, że antykomunizm zawiera jakąś treść substancjalną, skazane są - moim zdaniem - na niepowodzenie, choć rozumiem ich intencję. Liczne głosy krytyczne, z jakimi spotyka się dzisiaj antykomunizm, skłaniają niektórych do jego obrony, co polegać ma na udowodnieniu jego samoistności. Jak się wydaje, nie jest to jednak trafna droga rozumowania - mówiąc o antykomunizmie nigdy nie będzie można abstrahować od wygłaszającego opinie podmiotu, jego poglądy i przeświadczenia z natury rzeczy poprzedzać będą antykomunistyczną deklarację, musi bowiem istnieć układ odniesienia, miara, wzorzec, po przyłożeniu do którego komunizm okaże się zły, nierzeczywisty czy nieskuteczny. Krytyki komunizmu, jakie wyszły spod piór konserwatystów, liberałów, socjalistów czy też myślicieli religijnych dobitnie poświadczają, że tak jest w istocie.

Być może jednak antykomunizm wcale nie potrzebuje jednej stałej, substancjalnej treści, by można było oceniać go pozytywnie. Już samo to, że sytuuje się on w opozycji do zła, że potępia jeden z dwóch najbardziej zbrodniczych systemów w historii, czyni go czymś pozytywnym i godnym pochwały.[1] Jest więc antykomunizm dowodem cnoty i zdrowego rozsądku, a nie szaleństwa, jest świadectwem właściwych odruchów moralnych, a nie zapiekłej nienawiści. Skąd zatem wynika tak ogromna skłonność do szukania dodatkowych uzasadnień? Odpowiedź na to pytanie nie wydaje się zbyt trudna. Antykomunizm coraz częściej krytykowany jest jako pogląd anachroniczny, niezbyt mądry i pozbawiony zdolności wyświetlania tajemnic rzeczywistości. Owo pragnienie udowodnienia własnej nierelacyjności ma być odpowiedzią, stawianą przed oczy wszystkim anty-antykomunistom, lubującym się w anty-antykomunistycznych szyderstwach. Antykomunistyczny odruch obronny jest więc zrozumiały, ale czy nie jest on zarazem świadectwem własnego poczucia słabości, oznaką tracenia gruntu pod nogami? Czy w dodatku nie utrudnia odróżniania życzliwych i nieżyczliwych krytyków antykomunizmu, wszystkich podejrzewając o złe intencje, co często uniemożliwia jakąkolwiek dyskusję? Stawić czoła nieżyczliwym krytykom antykomunizm może tylko w jeden sposób - nie przez unikanie konfrontacji z anty-antykomunistycznymi argumentami, lecz przeformułując ideę antykomunistyczną tak, by wolna była od zarzucanych jej słabości, by stała się sensownym programem
w nowej, nie-komunistycznej już przecież rzeczywistości. Czy między antykomunizmem i anty-antykomunizmem można zaprowadzić pokój? Jest to możliwe, gdy antykomunizm przestaje negować dokonujące się czy też dokonane zmiany, a anty-antykomunizm udowadnia czystość swoich intencji - jeśli idzie mu o to, by antykomunizm wymierzyć w to, co istotnie tego potrzebuje, by wyzwolić go z anachronizmu, a nie zlikwidować czy ośmieszyć. Jeśli bowiem Polacy rzeczywiście potrzebują jakiegoś anty-antykomunizmu, to właśnie takiego, który na dobrą sprawę jest tyleż anty-antykomunizmem, co i antykomunizmem roztropnym, zdolnym do samokrytycznej refleksji.

Anty-antykomunizm jest pojęciem relacyjnym (a właściwie podwójnie relacyjnym), podobnie jak antykomunizm. I w nim sprzeciw wobec antykomunizmu może przybierać różne formy, brać początek z różnych źródeł, dążyć do różnych celów. Klasyfikacja odmian anty-antykomunizmu z punktu widzenia realizowanych celów ma tutaj chyba najwięcej sensu, tylko ona pozwala się bowiem rozeznać w intencjach, jakie anty-antykomunistom przyświecają. Istnieje przecież wiele wersji anty-antykomunizmu, które z pewnością winny być traktowane nieufnie,
a ich niezbędność dla jakości życia intelektualnego zdaje się być bardzo wątpliwej próby.

Jakiego zatem anty-antykomunizmu Polacy nie potrzebują? Przede wszystkim takiego, który jest mniej czy bardziej zawoalowaną formą komunizmu. Negacja negacji byłaby w tym przypadku powrotem do początkowej tezy. Ośmieszając antykomunizm, przypisując mu autorytarne ciągotki, doprowadzić można do odkształcania rzeczywistości, zgodnie
z którym komuniści będą jawić się jako szlachetni obrońcy wolności (co najwyżej naiwni i nieporadni, lecz zawsze o nieposzlakowanie czystych intencjach), a antykomuniści jako jej zagorzali wrogowie. Z racji historycznych doświadczeń ten rodzaj anty-antykomunizmu częściej można napotkać na Zachodzie (zwłaszcza na amerykańskich uniwersytetach) niż w Polsce.

W Polsce przytrafiał się natomiast inny rodzaj anty-antykomunizmu, oparty przede wszystkim na pogardzie wobec antykomunizmu i przekonaniu o jego moralnej i intelektualnej niższości. To, że antykomunizm miał co do fatalnych skutków komunizmu rację, nie jest tu właściwie negowane. Rzecz jednak w czym innym - wzgarda wobec antykomunizmu jest wzgardą organizmu bardziej złożonego wobec organizmu prostszego, mniej wrażliwego, niezdolnego do pewnych odczuć, spostrzeżeń, a co za tym idzie i do popełnienia pewnych błędów. Ten, kto nie dostrzegł w komunizmie znaku nadziei, kto nie zawierzył jego obietnicy sprawiedliwości, nie może poczytywać sobie swojej ślepoty za zasługę. Nie był godny (zdolny) do uczestnictwa w wielkim dramacie historii, nie pojął natury dokonujących się zmian. Stojący na uboczu reakcjonista nie może zostać wysłuchany, jako że tak naprawdę nie ma nic ciekawego do powiedzenia - nie rozumie przecież tego, co się stało, upraszcza to, co skomplikowane. Fenomen komunizmu jest zrozumiały tylko z wewnętrznej perspektywy, zewnętrzna jest nieuprawniona. Zegarek, jak wiadomo, naprawić mogą tylko ci, co go popsuli. Ten rodzaj anty-antykomunizmu w ubiegłych dziesięcioleciach odnaleźć można było często w pismach tych, którzy leczyli się z wcześniejszego zauroczenia Nową Wiarą, obecnie powraca jedynie sporadycznie.

Kolejną formą anty-antykomunizm, którą trudno byłoby uznać za życzliwą krytykę antykomunizmu, jest sceptycyzm co do zasadności prowadzenia dalszych studiów nad dziejami doktryny komunistycznej i losami jej szerzycieli. Powiada się więc najczęściej, że na ten temat napisano już dostatecznie dużo, że cała rzecz jest nudna i poznawczo nieciekawa. Wiemy już dość, a to, czego nie wiemy, na zawsze pozostanie dla nas nieprzeniknioną tajemnicą, lepiej więc zajmować się czym innym. Szczególne opory wzbudza opisywanie przeszłych komunistycznych uwikłań intelektualistów - mówi się o nich używając zwrotów negatywnie nacechowanych ("grzebanie w życiorysach"), traktuje jako dwuznacznie moralne i nieodparcie kojarzące się z odrażającą denuncjacją. Wypada dodać, że istotnie zdarzało się i tak, iż opowieść o "hańbie domowej" zdradzała swe podstawowe powołanie - dążenia do prawdziwego opisu zdarzeń
i ludzi z polskiej historii najnowszej - stając się narzędziem politycznej rozgrywki, służącej szyderczej demaskacji, kompromitacji wrogów czy też podważania zasług ludzi, którzy wiele zrobili, by zapłacić za popełnione
w młodości błędy. Czym innym jest jednak stwierdzenie, iż coś dobrego zostało wykorzystane w nieprawym celu, a czym innym uznanie, że wcale nie jest dobre. Z pewnością potrzebujemy dalszych studiów i prac na temat komunizmu i PRL-u i z pewnością wiele zagadek może zostać wyjaśnionych. Niewątpliwie też nie byłoby dobrze, gdybyśmy - pamiętając o złożoności ludzkich wyborów i ludzkim prawie do błędu - unikali wydawania jakichkolwiek osądów moralnych w odniesieniu do naszej przeszłości.

Kolejną odmianą anty-antykomunizmu, która pozostaje rzeczywistym, a nie wyimaginowanym wrogiem antykomunizmu jest - rozpowszechniona, co nie zaskakujące, szczególnie wśród postkomunistów - niechęć do traktowania obecnych naszych problemów jako skutków komunistycznej przeszłości. Oczywiście, niedobrze by się stało, gdyby ktokolwiek chciał wyzbyć się odpowiedzialności za dzień dzisiejszy, za swoje czyny i błędy, zrzucając winę za wszystko na komunizm. Taki sposób myślenia utrudniałby zresztą walkę z negatywnymi zjawiskami - korupcja jest przecież korupcją, a nie komunizmem i dobrze byłoby, nie mylić jednego z drugim. Niemniej jednak jest rzeczą istotną - choćby dla społecznej oceny komunizmu - byśmy jednak pamiętali i mówili o tym, ze to PZPR
a nie Leszek Balcerowicz zajmował się rujnowaniem polskiej gospodarki. Że za pauperyzację Polaków odpowiadają jej PRL-owscy rządcy, a nie Solidarność. Rzecz wydawać się może trywialna, ale wcale taka nie jest. Erozja społecznej świadomości dokonuje się naprawdę szybko i to, co jeszcze niedawno było dla wszystkich oczywiste, teraz już w żadnym razie takim nie jest. Anty-antykomunizm, który idealizuje komunistyczne czasy, bądź też bagatelizuje znaczenie PRL-owskiego spadku, z jakim III Rzeczypospolita musi się zmagać, z pewnością nie może zostać zaakceptowany.

Podobnie trudny do zaakceptowania jest anty-antykomunizm negujący symetryczność komunizmu i faszyzmu, uparcie trwając przy przekonaniu o moralnej wyższości jednego totalitaryzmu nad drugim. Takie hierarchizowanie totalitaryzmów odbywa się bowiem zwykle w oparciu o przesłankę intencji: intencje przyświecające akcesowi do komunizmu miałyby być jakoby szlachetniejsze niż te, jakie przywykliśmy wiązać z nazizmem. Przesłanka ta jest jednak bardzo słaba, bo trudno mówić poważnie o szlachetności i pragnieniu czynienia dobra w momencie wstępowania do ruchu komunistycznego, który otwarcie postulował użycie przemocy i wygubienie wrogów. Strukturalnie oba totalitaryzmy zdają się być bardzo do siebie podobne - w obu przypadkach idzie przecież o zaprowadzenie
w świecie dobrego ładu, tyle że w jednym ma on być budowany na narodowej (czy rasowej), w drugiej zaś na egalitarnej (czy też klasowej) podstawie. Bezdyskusyjnym faktem pozostaje to, ze zarówno komuniści, jak
i naziści byli gotowi zapłacić wysoką cenę przelania cudzej krwi za realizację swojej wizji. Spór o podobieństwo czy też odmienność komunizmu
i nazizmu jest oczywiście sporem naukowym, w którym mogą być formułowane bardzo różne stanowiska - tu jednak interesuje mnie wyłącznie retoryczny aspekt tego zjawiska: twierdzenie o moralnej wyższości komunizmu nad faszyzmem towarzyszy najczęściej próbom pomniejszenia odpowiedzialności tych, którzy w komunizmie w jakiś sposób uczestniczyli. Dobrze by było wychodzić w dyskusji z jednego wspólnego przekonania: że zarówno w przypadku komunizmu jak i nazizmu mówić można wyłącznie o moralnej niższości...

Kolejna odmiana anty-antykomunizmu jest w Polsce znana przede wszystkim z dzieł profesora Andrzeja Walickiego. Ten jeden z najwybitniejszych badaczy komunizmu, autor fundamentalnej pracy na temat tej ideologii ("Marksizm i skok do królestwa wolności") uważa, ze w przypadku PRL-u o komunizmie można mówić co najwyżej do roku 1956, używanie tego samego pojęcia do opisu późniejszego okresu jest nieporozumieniem. Tym samym, na nieporozumieniu (zdaniem Walickiego fatalnym w skutkach) oparta była autoidentyfikacja opozycji demokratycznej
w późnym PRL-u, jeszcze mniej sensu ma zaś dzisiejsza antykomunistyczna retoryka wymierzona przeciw SLD. Tezy Walickiego wywołują spore emocje, a jego krytycy zarzucają mu zwykle, iż dokonuje rehabilitacji PRL i jego funkcjonariuszy. Nie ma tu miejsca na analizę wszystkich argumentów tego ważnego sporu, warto jednak pokusić się o kilka uwag. Po pierwsze, jak się zdaje, stanowisko Andrzeja Walickigo jest nieco mistyfikowane - nie twierdzi on przecież, że po 1956 r. PRL stało się normalnym, wolnym krajem, lecz jedynie, że zanikły te cechy ustroju, które
w jego definicji komunizmu odgrywają rolę konstytutywną. Tym samym, okresu po 1956 nie można nazywać już komunizmem, lecz okresem stopniowej detotalitaryzacji, w której dochodziło do częściowego upragmatycznienia i unarodowienia elit PZPR. Ta uwaga porządkująca nie znosi oczywiście sporu, ale przesuwa go w nieco inne miejsce - rzecz bowiem już nie w rzekomym braku potępienia przez Walickiego ideologii komunistycznej, ale w ocenie owego okresu detotalitaryzacji. Ta ocena wypada wszelako u profesora Walickiego zbyt pochlebnie, jeśli bowiem nawet elity PZPR stawały się pragmatyczne, to podejrzewam, że pragmatyzm ten nie był zbyt wiele wart, pozostawał bowiem słabo odróżnialny od zwykłej podłości i cynizmu. Po drugie, toczenie walki z usankcjonowanym uzusem polem znaczeniowym jakiegoś słowa jest skazane na niepowodzenie - Andrzej Walicki ma zapewne rację, protestując przeciwko rozmywaniu znaczenia słowa "komunizm", nie zmienia to jednak faktu, ze w Polsce terminem tym określana będzie w przyszłości nie tylko pewna teoretyczna ideologia i jej mniej czy bardziej kalekie formy realizacji, ale i historyczna rzeczywistość PRL-u. Po trzecie wreszcie, tezy profesora Walickiego mogą być wykorzystywane w celu wykazania bezprzedmiotowości postawy antykomunistycznej. Bezprzedmiotowość ta byłaby zapewne faktem, gdyby dzisiejsi antykomuniści pojmowali komunizm tak, jak Andrzej Walicki. Tak jednak nie jest: demonstranci wznoszący w latach osiemdziesiątych okrzyki "Precz z komuną" w istocie rzeczy wołali "Precz z PRL-em". Jeżeli więc nawet przyjąć, że postawa antykomunistyczna straciła sens po 1956 roku, nie oznacza to przecież, że nie miała sensu postawa "antyperelowska", odrzucająca komunizm nie tylko jako projekt ideologiczny, ale także jako projekt cyniczno-deprawatorski. Ci, co jedną i drugą postawę określają tym samym słowem (a i ja w tym tekście tak czynię), grzeszą być może przeciw naukowym standardom, ale przecież nie przeciw zdrowemu rozsądkowi.

Jak mógłby wyglądać anty-antykomunizm życzliwy antykomunizmowi? Taki, którego krytyka służyłaby wzmocnieniu i usunięciu słabości antykomunizmu, a nie byłaby jedynie narzędziem jego destrukcji i kompromitacji? Spróbujmy naszkicować tutaj zasadnicze elementy rozumowania, które w tym samym stopniu można nazwać anty-antykomunizmem uprawnionym, jak i antykomunizmem roztropnym.

Taki anty-antykomunizm, który chciałby być wiarygodny dla antykomunizmu musi zaczynać od jasnej i kategorycznej oceny komunizmu. Komunizm był bezprawnym zamachem na ludzką godność i wolność, był zbrodnią i złem, których w żaden sposób nie można usprawiedliwić. Dopiero po złożeniu takich "listów uwierzytelniających", które ustanawiają podstawową płaszczyznę porozumienia, możliwe staje się pójście dalej.

Kolejnym krokiem powinno stać się wyrażenie równie stanowczego przekonania, iż wraz z upadkiem komunizmu w Polsce, musi się zmienić także status i funkcja antykomunizmu. Antykomunizm, który w dalszym ciągu chciałby odczytywać polską rzeczywistość jako rzeczywistość komunistyczną, nie może stać się niczym więcej jak coraz bardziej niezrozumiałym i nieodparcie komicznym anachronizmem. Przestaje on być adekwatnym i wiarygodnym narzędziem opisu, tracąc zdolność rozświetlania rzeczywistości. W bieżącym życiu politycznym siłą rzeczy tożsamość obu największych obozów budować się będzie wokół zupełnie innych sporów i wartości, tych, które galwanizują uwagę i wyznaczają formę naszego państwa - spór o rolę państwa w gospodarce, o miejsce religii
w życiu publicznym, o model integracji europejskiej, o dopuszczalność przerywania ciąży. O ile nawet dychotomia komunizm-antykomunizm wyjaśnia, czemu jedni politycy znaleźli się w SLD a inni w AWS, o tyle
z pewnością nie będzie tłumaczyć, czemu tam pozostaną. W publicystyce często wyrażany jest pogląd, iż polskie życie polityczne nie przybiera i nie przybierze normalnych form, że polska prawica jest mało prawicowa,
a postkomuniści niewiele mają wspólnego z lewicowością. Nie wydaje mi się, by tak rzeczywiście było. SLD jest partią lewicową, a jeśli ta lewicowość jawi się jako mało tradycyjna, trzeba pamiętać, że i w innych krajach lewica uległa daleko idącej transformacji. Obóz lewicowy w dalszym ciągu zmaga się z krzywdą, nierównością i dyskryminacją, częściej jednak tropi je nie w sferze tego, co ekonomiczne, ale w tym, co kulturowe i społeczne. Podobnie i w Polsce więcej chyba objaśnia uznanie SLD za specyficzną (bo cyniczną) formację lewicową niż dalsze demaskowanie jej jako partii komunistycznej czy postkomunistycznej.

Posługiwanie się w dalszym ciągu w polityce oraz w opisie społecznych zachowań i wyborów prostoduszną retoryką antykomunistyczną będzie tylko nasilało frustrację dawnego obozu solidarnościowego. W jej świetle niemożliwe jest chyba udzielenie odpowiedzi na bardzo ważne dla nas dzisiaj pytanie: jak to się stało, i jak w ogóle było możliwe, że to samo społeczeństwo, które przez całe dziesięciolecia było w swych odruchach stanowczo antykomunistyczne, teraz bez specjalnych rozterek i oporów głosuje powszechnie na postkomunistów? Odpowiedzi, jakie w świecie antykomunistycznej retoryki dają się pomyśleć, mają charakter katastroficzny: mówią o załamaniu więzi społecznych, społecznej amnezji, załamaniu się porządku wartości. Tymczasem to, co oglądamy, jest przede wszystkim skutkiem rozminięcia się retorycznej gorączki politycznych elit z odczuciami większości Polaków. W optyce społecznej, niezależnie od wszystkich mankamentów obecnej rzeczywistości, sytuacja po 1989 r. uległa tak generalnej zmianie, że nie ma wcale prostej ciągłości między komunistami i postkomunistami (co nie znaczy, że nie ma jej wcale). To, co było rzeczywistą przyczyną sprzeciwu społecznego w PRL-u, znikło[2]
i dzisiejsze głosowanie na postkomunistów wcale nie jest wyrazem spóźnionej miłości do Bolesława Bieruta.

Jakie byłyby zadania antykomunizmu w tak scharakteryzowanej, nowej sytuacji? Zadania te są bardzo poważne, choć raczej nie sytuują się
w sferze praktycznej, bieżącej polityki. Przede wszystkim nowy, roztropny antykomunizm powinien starać się opisać i zrozumieć fenomen komunizmu, zarówno w jego teoretycznym kształcie, jak i historycznych realizacjach. Szczególnie istotne wydaje się z tego punktu widzenia prowadzenie dalszych prac nad historią PRL-u - to nie w parlamencie i nie na wiecu wyborczym, ale właśnie na tym terenie rozegra się najważniejsza bitwa
o pamięć Polaków. Rokowania są zresztą w tej walce pomyślne - w miarę upływu lat historia zwykle się ujednoznacznia, upraszcza, bowiem z pola widzenia znikają przeróżne detale - ważne z osobistego punktu widzenia, lecz nie jako podstawa syntezy. Wszystko wskazuje na to, że teksty, jakie PRL pozostawił nam w spadku (a to one przecież, a nie relacje i wspomnienia staną się podstawą pracy przyszłych pokoleń badaczy), świadczyć będą na rzecz słuszności postawy antykomunistycznej, ukazując, jak pustoszący był wpływ ideologii komunistycznej na polskie życie intelektualne i kulturalne. Opis i zrozumienie prowadzić powinny do dobrego rozpoznania źródeł tej zbrodniczej utopii, a także do jej osądzenia.

Drugim ważnym zadaniem antykomunizmu byłoby dążenie do likwidacji skutków komunizmu czy też -pamiętając o zastrzeżeniach Andrzeja Walickiego - skutków PRL-u. PRL bowiem, nawet w swych najbardziej łagodnych fazach, zajmował się głównie psuciem ludzi i państwa, pozostawiając nam w spadku nadwątlone tkanki społeczne, popsute obyczaje, chore instytucje. Dominująca dzisiaj w różnych sferach życia publicznego niepokojąca zbitka poglądów, na którą składają się cyniczny pragmatyzm, technokratyzm, ekonomiczny liberalizm o podejrzanym rodowodzie, żyjący w jeszcze bardziej podejrzanej symbiozie ze strukturami władzy, niechęć do religii i tradycji oraz, nieskonkretyzowane lecz zdumiewająco mocne, przywiązanie do idei postępu (także obyczajowego - cokolwiek miałoby to znaczyć) też wygląda dość znajomo. Boć przecież spotykaliśmy się z nią w PRL-u na łamach "Polityki", gdzie zresztą towarzyszyło jej wrażenie pewnej świeżości, jako że odbiegała od ówczesnej ideologicznej sztampy. Dzisiaj trudno już dłużej zakładać, że jest możliwa jakaś forma prawnej dekomunizacji, niemniej jednak przedsięwzięciem do wykonania pozostaje wciąż dekomunizacja pojmowana jako demontaż starych struktur instytucjonalnych i ekonomicznych, tak bardzo korupcjogennych
i demoralizujących, a także jako próba odbudowy etosu urzędniczego
i uczciwości jako fundamentu ludzkich relacji.

Powodzenie w realizacji trzeciego zadania, jakim powinno być dążenie do ustanowienia antykomunizmu jako warunku brzegowego polskiej polityki, zależne jest od dwóch czynników. Przede wszystkim od wyciszenia politycznej retoryki antykomunistycznej. Powinno być to tym łatwiejsze, że nie daje ona dzisiaj spektakularnych efektów, a chwilami wydaje się być w ogóle przeciwskuteczna. Takie wyciszenie jest niezbędne, jeśli antykomunizm ma przestać być przedmiotem sporu i stać się częścią podstawowego polskiego consensusu. Ustanowienie antykomunizmu warunkiem brzegowym polskiej polityki, ostateczne potępienie komunizmu
i uznanie jakichkolwiek form odwoływania do jego ideologii za dyskwalifikujące politycznie i moralnie, będzie możliwe tylko przy uzyskaniu szerokiej społecznej zgody - zgody, z której nie może być wykluczone ani SLD, ani jego wyborcy. W oczywisty sposób czynienie ze stosunku do komunizmu kryterium podziału w bieżącej polityce czyni taką powszechną zgodę znacznie trudniejszą. Drugi warunek może zostać spełniony dopiero wraz z upływem czasu - w najbliższych latach potępienie komunizmu ze strony SLD zawsze będzie niezupełnie wiarygodne, budzące podejrzenie
o hipokryzję, a w dodatku mało kategoryczne. Hipokryzja może odgrywać w polityce rolę pozytywną, niemniej jednak pozostaje faktem, że na szczerą i publicznie wiarygodną deklarację SLD w tej sprawie przyjdzie jeszcze poczekać. Z oczywistych względów biograficznych dopiero nowe pokolenie działaczy tej partii może być zainteresowane w uznaniu samego faktu uczestniczenia w elitach władzy PRL za coś moralnie nagannego. Nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby posłużyli się oni "antykomunistycznym" argumentem w przyszłej walce o detronizację dzisiejszych liderów swej partii... Podsumowując więc: antykomuniści powinni dążyć do poszerzenia consensusu, do tego, by antykomunizm uzyskał w polskim życiu intelektualnym i politycznym status takiej oczywistości jak antynazizm. Oczywistości, w której zawiera się także przeświadczenie, iż samo uczestnictwo w ruchu komunistycznym, niezależnie od intencji, które takiemu zaangażowaniu przyświecały, było czymś nagannym, czymś, czego trzeba się wstydzić.

Życzliwy anty-antykomunizm doradza więc ostatecznie antykomunizmowi, by stał się mniej widoczny i hałaśliwy, ale za to powszechny
i oczywisty. Niech mówi się o nim mało, ale nie dlatego, że jest nieważny, tylko dlatego, że wszyscy upewnili się już co do jego znaczenia. Zwycięstwo antykomunizmu jest możliwe, ale będzie to zwycięstwo w sferze symbolicznej, zwycięstwo powszechności potępienia komunizmu, a nie wykluczenia z gry politycznej postkomunistów.



[1] Inna sprawa, że w historii istotnie mamy do czynienia z niepokojącym przypadkiem połączenia odruchów antykomunistycznych (czy też antynazistowskich) z akcesem do innej totalitarnej ideologii. Należałoby więc powiedzieć może, że antykomunizm czy antynazizm są czymś dobrym, o ile wynikają z przywiązania do godności osoby ludzkiej, a nie ze sporu o bardziej efektywną metodę jej zniewolenia.

[2] Zasadne wydaje się przypuszczenie, że ową przyczyną było przede wszystkim uzależnienie od "Ruskich", a ponadto prowadzenie przez władze PRL polityki otwarcie wrogiej Kościołowi (rzeczywiście powszechne doświadczenie zniewolenia zwykli ludzie przeżywali raczej wtedy, gdy aresztowano obraz Madonny podróżujący po Polsce, albo gdy odmawiano zgody na budowę kościoła, niż wtedy, gdy tego czy innego pisarza pozbawiano prawa druku) i wsi.



2005 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/