Jan Filip Staniłko - 365 dni IV RP


Mija rok rządów Prawa i Sprawiedliwości. Jest to wystarczający okres czasu, który pozwala na dokonanie pierwszych podsumowań, ocen i diagnoz, wykraczających poza doraźny komentarz polityczny. Chodzi zatem o to, by spoza codziennej „kurzawy” polityki demokratycznej dostrzec trwalsze tendencje i dokonania, porażki sukcesy.

IV RP, czyli pułapka technologii politycznych.

Zeszłoroczne wybory parlamentarno-prezydenckie odbywały się w atmosferze, rzadkiej w Polsce, nadziei na prawdziwe zmiany na lepsze. Dwie najważniejsze partie opozycyjne wspólnie głosiły potrzebę walki z patologiami państwa i gospodarki. Patologie te na poziomie naukowym opisała niewielka grupka naukowców – na poziomie dyskursu Zdzisław Krasnodębski, na polu struktur polityczno-gospodarczych Jadwiga Staniszkis, na polu struktur bezpieczeństwa Andrzej Zybertowicz. To dzięki nim pojęcie postkomunizmu nabrało naukowej ścisłości oraz głębokiego i trwałego znaczenia. Autorzy ci popularyzowali swoje analizy w mediach, wspierani przez grupę krytycznych wobec establishmentu dziennikarzy i intelektualistów, którzy dla potrzeb publicystycznych przekuli analizy postkomunizmu na pojęcie „IV RP”. Pojęcie to miało charakter skrótu myślowego, cechowało się wieloznacznością, która politykom pozwoliła użyć go jako hasła propagandowego. Na scenie politycznej pojawiła się bowiem możliwość wprowadzenia nowego, krytycznego głosu z pozycji dotychczasowego marginesu. Jak to często bywa, pęknięcie w obrębie elity polityczno-medialnej, wywołane próbą zachwiania równowagi wpływów i interesów między dwoma jej segmentami – SLD i Agorą (afera Rywina), a następnie konflikt w samym obozie SLD – pałac premiera i pałac prezydenta (afera Orlenu) – pozwoliły powrócić do łask politykom odrzuconym, takim jak Jarosław Kaczyński, którzy od 15 lat głosili tezę o potrzebie radykalnych zmian polskiego państwa.

W wyborach parlamentarnych obywatele uznali, że diagnoza ta jest słuszna i obdarzyli obie głoszące ją partie: Prawo i Sprawiedliwość oraz Platformę Obywatelską najsilniejszą legitymacją. Uznanie postkomunizmu za fakt, było jednak zaledwie warunkiem koniecznym przyszłej koalicji. Warunkiem dostatecznym bowiem była wizja przyszłości. Tutaj, zaś – co, wobec nieobecność wspólnego wroga, pokazała kampania wyborcza – obie partie różnią się czasem istotnie. Już jednak w tym momencie ukazała się ogólna słabość polskiej polityki – jej wyzucie z idei i projektów. Obie partie stoczyły bowiem bitwę nie na programy – PiS miał wszak jego imitację, a PO w ogóle go nie miała - lecz na technologie polityczne. Ostatnie wybory parlamentarne pokazały dobitnie siłę marketingu politycznego w demokracji medialnej. I to jest trwała tendencja degeneracyjna. Pogłębia ją jeszcze nieprawdopodobna wręcz i niespotykana w dojrzałych mediach informacyjnych otwartość na polityków, która sprawia, że większość dnia poświęcają oni organizowaniu wydarzeń, które zobaczą w wieczornym wydaniu wiadomości. Nie dziwi zatem ta straszliwa jałowość bijąca z telewizyjnych programów politycznych. Niestety jednak dziennikarze, nie grzeszący w większości przypadków kompetencjami, nie wydają się skłonni do zmiany tej destrukcyjnej formuły ciągłego show politycznego.

Nie jest przypadkiem, że polska polityka, cierpi dziś na podobne problemy, co polityka Amerykańska (która dysponuje wszak całym arsenałem środków zaradczych, a zwłaszcza bardzo kompetentnymi mediami), gdzie rządząca dotąd GOP dokonywała wyłącznie takich posunięć, które były wyraźnym ciosem w wizerunek Partii Demokratycznej. To z USA przyszło do nas bowiem to, co nazywam Rovizmem (od nazwiska stratega partii republikańskiej Karla Rove’a), czyli budowanie siły partii na ciągłej mobilizacji elektoratu poprzez agresywną retorykę i odwołanie się do emocji i religii. Strategia ta zapewniła Republikanom kolejne zwycięstwa wyborcze, ale w praktyce zaowocowała stagnacją parlamentarną (stąd określenie Do-Nothing Congress). Istnieje tu ciekawa zbieżność w odwoływaniu się przez PiS i GOP do dwóch kluczowych „dźwigni” wyborczych. PiS-owskie hasło „solidarnego państwa” do złudzenia przypomina wszak hasło „współczującego konserwatyzmu” z pierwszej kampanii prezydenckiej George’a W. Busha, którego autorem jest nie jakiś ekonomista, lecz prezydencki speechwriter Michael Gerson; z kolei ukłony PiS w kierunku Radia Maryja współgrają z uznaniem religijnej prawicy protestanckiej za rdzeń elektoratu Rartii Repuklikańskiej. Można zatem uznać nadmierny wpływ technologii politycznych za patologię polskiej polityki, a los Republikanów w ostatnich wyborach do Kongresu za przestrogę dla polskich partii.

Historyczne źródła ograniczeń

Wszystkie przedsięwzięcia polityczne Jarosława Kaczyńskiego cieszyły się niezbyt pochlebną opinią politycznych estetów, których Ludwik Dorn nazwał „wykształciuchami”. Porozumienie Centrum, było w powszechnej opinii partią brzydką. Obaj bliźniacy są obiektem powszechnych drwin i żarcików, w których uczestniczą nieraz – choć z pewnym zażenowaniem – nawet ich zwolennicy. To zatem, co musiało się zmienić wraz z powstaniem Prawa i Sprawiedliwości to właśnie wizerunek. PiS, dzięki przeforsowaniu jeszcze w parlamencie III kadencji (1997-2001) ustawy o państwowym finansowaniu partii, uzbierało pieniądze na efektowną kampanię, na którą w innych warunkach nigdy nie byłoby stać żadnej partii prawicowej. To zachłyśnięcie się skutecznością oddziaływania estetycznego jest widoczne wśród młodszych polityków, a szczególnie u Kamińskiego i Bielana. Oni jako jedyni chyba ludzie spoza pokolenia styropianowców mają dziś dostęp do ucha prezesa Kaczyńskiego. Dramat tej sytuacji polega na tym, że w ich wykonaniu treść polityki zostaje zredukowana do formy. Jest to niestety forma nachalna, nie ma w niej elementu dydaktycznego, czy perswazyjnego, za jej pomocą nie tłumaczy się i nie wyjaśnia. PiS uprawia nastawioną na krótkoterminowy efekt politykę spektaklu i posługuje się dyskursem zdroworozsądkowym, a mimo to komunikacja społeczna tak rządu, jak i partii, a zwłaszcza prezydenta Kaczyńskiego jest fatalna. Spowodowane jest to prawdopodobnie tym, że uznają oni spektakl i zdrowy rozsądek nie (zaledwie) za formę przedstawiania polityki, ale za środki jej realizacji, co w dzisiejszych czasach jest już naprawdę ciężkim anachronizmem.

Można powiedzieć, że mobilizacyjna retoryka służy dobrej sprawie, jeśli w grę wchodzi przekonanie wyborców o słuszności polityki rozbijania postnomenklaturowych układów. Jednak poważny problem rodzi się tam, gdzie proces rozbijania właściwie dobiega końca i dostrzec można skonsternowane spojrzenia: „co teraz?” Stary dylemat rewolucjonistów zawsze polega na tym, kiedy rewolucja powinna się skończyć. Tam zaś gdzie kompetencji i pomysłów na budowanie czegoś nowego brakuje, siedmiogłowa hydra układów może ożyć na nowo, choć tym razem już jako polityczne simulacrum. Istnieje zatem niebezpieczeństwo - materializujące się chyba na naszych oczach – że tam, gdzie nie będzie wiadomo, co powiedzieć, PiS będzie się odwoływał do teorii spiskowej. Przywołuje to na myśl opisany w słynnym eseju Richarda Hofstadtera paranoiczny styl polityczny[1]. „Nic faktycznie nie stoi na przeszkodzie, by sensowny program lub żądanie było głoszone [advocated] w paranoicznym stylu. Styl ma bowiem więcej do czynienia ze sposobem w jaki wierzy się w pewne idee, niż z prawdziwością lub fałszywością ich treści.” Styl paranoiczny, który realizuje się przez wyraźną przesadę, podejrzliwość i fantazje spiskowe, jest fenomenem właściwie odwiecznym. Rodzą go określone tradycje religijne, społeczne struktury, narodowe dziedzictwa, historyczne katastrofy i frustracje. W wypadku PiS - doświadczenie walki z najbardziej spiskofobicznym ustrojem, czyli komunizmem. Stylem tym – i ma się nieodparte wrażenie, że ze szczerą wiarą - posługuje się Lech Kaczyński oraz całe zastępy wpływowych polityków średniego szczebla i niżej (Kuchciński, Suski, Gosiewski itp.), choć tego rodzaju wypowiedzi zdarzają się także samemu prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, czy Ludwikowi Dornowi.

To prowadzi nas do innego, prawdopodobnie dużo bardziej doniosłego doświadczenia, które wpływa niszcząco na proces rządzenia przez PiS. Chodzi o doświadczenie inwigilacji prawicy, które symbolicznie nazywa się „szafą Lesiaka”. Wiele wskazuje na to, że pułkownik Lesiak znacząco wpłynął na historię ostatnich kilkunastu lat, ponieważ rozbijając wrogą wobec prezydenta Wałęsy prawicę, doprowadził do szybkiego powrotu byłych komunistów do władzy w III RP. Nawet jeśli nie do końca jest to prawdą, to tak wydają się postrzegać przeszłość bracia Kaczyńscy. Przekonanie to sprawiło, że druga partia Jarosława Kaczyńskiego – PiS - została stworzona jako ciało niepenetrowalne dla służb specjalnych. Konstrukcja tej partii przypomina piramidę, na szczycie której znajduje się wódz i główny intelekt – Jarosław Kaczyński, jego brat Lech oraz bardzo wąski krąg zaufanych przyjaciół, takich jak Ludwik Dorn. Wszystko, co poniżej jest już w sensie komunikacyjnym dołami. PiS został skonstruowany jako taran anty-układowy i jako narzędzie bojowe w swoim rdzeniu składa się głównie z ludzi o mentalności żołnierzy (bmw – bierny, mierny, ale wierny) lub rewolucjonistów (ascetyzm, oddanie sprawie). Oznacza to także, że wszelka komunikacja wertykalna odbywa się tylko z góry na dół. A krąg przyjaciół na szczycie, choć składający się z ludzi nieraz bardzo inteligentnych, jest zbyt jednolity intelektualnie, by stworzyć warunki dla twórczego, funkcjonalnego tarcia. Przeciwnie, konflikt był czymś czego za wszelką cenę należało unikać – na to wszak zawsze liczy dywersant - i dziś, kiedy jest on do dobrego rządzenia niezbędny, nie ma strukturalnych warunków dla jego stworzenia. Zatem PiS w czasach porewolucyjnych staje się jako partia bytem niefunkcjonalnym. Paradoksalnie zatem po rozbiciu postkomunizmu, PiS-owi grozi pozostanie ostatnią pozostałością tego systemu.

Piramidalna struktura przywództwa i komunikacji - którą dziś stosują właściwie wszystkie liczące się partie może poza PSL i SLD, gdzie po nieudanej centralizacji za czasów Leszka Millera, obowiązywał system autonomicznych baronów - sprawia że „zużyty” przez proces rządzenia przywódca nie ma swojego następcy. Silny lider usuwa ze swojego otoczenia inteligentnych oponentów, którzy mogliby zagrozić jego pozycji lub otacza ich kordonem bezpieczeństwa (przypadek Marcinkiewicza i Rokity). I o tyle, o ile następcą Kaczyńskiego mógłby dziś od biedy zostać Zbigniew Ziobro, o tyle nie umiem sobie wyobrazić, kto mógłby zastąpić w roli lidera PO Donalda Tuska. To oczywiście prowadzi do problemu personalnego systemu partyjnego, o którym niedawno pisał w „Nowym Państwie” Rafał Matyja, choć nie zgadzam się z nim, że można go uznać za polską specyfiką, a nie patologię.

Logika ordynacji wyborczej, która jest zasadniczym czynnikiem wpływającym na kształt partii i sceny politycznej jest dziś prawdopodobnie główną przyczyną problemów polskiej demokracji. Mamy zatem sytuację, w której ordynacja, kładąca nacisk na reprezentatywność wyborów, a nie na wyłonienie jasnej siły rządzącej, prowadzi do zachowań takich, jak kupowanie posłów (taśmy Beger), czyli zachowań wewnętrznie racjonalnych, bo prowadzących do zbudowania większości, ale moralnie degradujących i podważających zaufanie społeczne dla polityki. Okazuje się, że choć obowiązuje w Polsce jedna z najgorszych w Europie ordynacji, której kształt rodził się w trakcie targów między grupami interesów kształtującymi realny ustrój IIIRP, bardzo ciężko jest ją zmienić (po to właśnie wpisano ją do konstytucji). Jedną z przyczyn tej sytuacji, niezależną do tego, że PiS obecnie nie chce mówić o zmianie ordynacji, by nie zaogniać i tak ciężkiej współpracy z LPR i Samoobroną, jest właśnie lęk wszystkich liderów partii przed wewnętrzną konkurencją. To oni – za cenę wyniszczających bojów wewnętrznych i olbrzymich kosztów ludzkich (patrz np. „trzej tenorzy z PO”) - są dzisiaj głównym rozgrywającymi i to oni rozdzielają miejsca na listach wyborczych, a wybory proporcjonalne gwarantują, że nawet znikomy (ale większy, niż 5%) wynik pozwoli na przezimowanie kadencji w opozycji. Gdyby ordynacja preferowała wybór spersonalizowany, mogłoby to doprowadzić do pojawienia się silnych liderów lokalnych, co skomplikowałoby przywództwo partyjne. Sytuację mogłoby wszak wyraźnie poprawić przyjęcie ordynacji typu brytyjskiego, gdzie liderzy partii, decydując o rozmieszczeniu kandydatów w poszczególnych okręgach, zachowują kontrolę nad wewnętrznymi konkurentami, nie niszcząc jednak prawdziwych liderów drugiego rzędu, ale jednocześnie partia uzyskuje, dzięki zastosowaniu logiki większościowej, jasny mandat do samodzielnego rządzenia.

Ta obsesja jednolitej linii partyjnej i pełnej kontroli prezesa sprawia, że PiS rządził w miarę dynamicznie tylko w czasie, gdy tworzył monolityczny rząd mniejszościowy. Jest to oczywiście asumpt do refleksji nad tą specyficzną cechą umysłowości Jarosława i osobowości Lecha Kaczyńskiego, jaką jest nieufność (i widać że, o ile premier myśli coraz bardziej pragmatycznie, o tyle prezydent jest wciąż bardzo mało elastyczny). Już bowiem w rządzie Marcinkiewicza umieszczali oni stopniowo swoich „agentów”: Lipińskiego, Jasińskiego, Fotygę i to za każdym razem za cenę ludzi dużo bardziej profesjonalnych i sprawnych, lecz nie cieszących się zaufaniem lidera partii. Sytuacja skomplikowała się niepomiernie, gdy do rządu włączono przedstawicieli LPR i Samoobrony. Wówczas jedynym rozwiązaniem stało się premierostwo samego Jarosława Kaczyńskiego, które jednak – wbrew zapowiedziom - nie doprowadziła do wyraźnej poprawy sprawności rządów; właściwie w ogóle nie doprowadziło do poprawy sprawności. Przyczyna tego faktu leży właśnie w barierze nieufności oraz z słabej kulturze organizacyjnej ludzi PiS. Premier Kaczyński, uzyskawszy szeroką rozpiętość sterowania, nie mógł jednocześnie zapewnić sobie silnej władzy i kontroli. Reforma funkcjonalna kancelarii premiera, która mogłaby się stać ośrodkiem decyzji politycznych wydaje się niemożliwa nie tylko dlatego, że rządzi nią Przemysław Gosiewski, ale także dlatego, że ludzie PiS myślą wyłącznie w kategoriach władzy relacyjnej, władzy człowieka nad człowiekiem i nie rozumieją natury władzy struktur i generalnie nie darzą zaufaniem instytucji.

Kolejnym kluczowym doświadczeniem historycznym, które wyjaśnia psychologię sprawowania władzy przez Pis w ostatnim roku, jest noc odwołania rządu Olszewskiego, która zrodziła syndrom 4.VI. Syndrom ten ma wielorakie postaci. Po pierwsze, prowadzi do swoistego idealizowania samego siebie, które sprawia, że PiS przyjmuje rolę świętego męża polskiej polityki. Po drugie, i to już jest nie tylko niepoważne, ale i niebezpieczne, po objęciu władzy i niezawiązaniu koalicji z PO rozpanoszyło się w PiS myślenie wg logiki epizodu – póki jesteśmy u władzy trzeba nazmieniać ile się da. To oczywiście wymusiło pośpiech, widoczny w pracach nad ustawą o KRRiT czy zintegrowanym Nadzorze Finansowym, ale przede wszystkim uniemożliwiło normalną współpracę z administracją. Po trzecie bowiem, administracji się nie ufa, bo jest nie-nasza i nie podlega ścisłej kontroli partyjnej, urzędnicy zaś byli początkowo w swoich działaniach opieszali licząc na tymczasowość rządów PiS, obecnie zaś paraliżuje ich konformistyczna niepewność, co do aktualnych poglądów zwierzchników. Kryzys pogłębi zapewne zmiana ustawy o Służbie Cywilnej, która dzisiaj miast partnerem w zarządzaniu (governance) i kształtowaniu polityk (policy) oraz bycia pamięcią organizacyjną państwa, staje się mało kompetentną nomenklaturą o potencjalnie krótkim cyklu urzędowania (patrz: ostatnie decyzje kadrowe R. Giertycha i A. Kalaty).

Po co się rządzi?

Kluczowym pytaniem, jakie rządzący w demokracji muszą sobie zadawać brzmi: „po co rządzę?” W wypadku PiS odpowiedź zapewne oscylowałaby pomiędzy walką z układem i budową silnego państwa, modernizacją solidarnościową, czy odtworzeniem silnej wspólnoty narodowej, a pośrednio także obejmowałaby ukryty cel, czyli zbudowanie wielkiej partii ludowej. Jednak próba jednoczesnej realizacji celu partyjnego i celu państwowego, postawiła dziś PiS w sytuacji, którą Jadwiga Staniszkis nazwała w „Ontologii socjalizmu” martwą strukturą. Partia Jarosława Kaczyńskiego ugrzęzła w populizmie socjalno-rozliczeniowym, który ma niewiele wspólnego z solidarnością, jeszcze mniej z modernizacją, za to pozwolił przypodobać się wyborcom tzw. przystawek koalicyjnych. Próbując zatem realizować anachroniczny już mocno projekt budowy wielkiej partii, PiS podważa fundamenty swojego najlepszego wizerunku moralistycznej partii inteligenckiej. Ta martwa struktura tworzy się także na głębszym poziomie, między dyskursem politycznym, głoszącym pochwałę energicznego działania, a realnym ustrojem, który takie działania uniemożliwia (przy czym debata o ustroju z udziałem opozycji się nie toczy). Pokazuje to dobitnie, że kategorie myślenia i wiedza, które kształtują działania prezesa Kaczyńskiego a pochodzą z czasów jego studiów prawniczych, prowadzą dziś do działań zwiększających chaos w polityce. Sposobem zaś radzenia sobie z tych chaosem jest polityka silnych tożsamości – ideologicznych i narodowych. Dochodzi zatem do paradoksalnej sytuacji, w której politycy o rodowodzie piłsudczykowskim wpadają w dyskurs endecki.

Najgłębszym źródłem tego chaosu jest niezrozumienie natury ponowoczesnej polityki i władzy. Dziś celem rządu powinno być stworzenie zdolnego do osiągania założonych celów państwa w sytuacji strukturalnej nieobecności momentu władczego. Tego rodzaju rządzenie zakłada przede wszystkim bardzo dużą kompetencję polityków, rozbudowany i profesjonalny system wsparcia analitycznego oraz otwarcie na pragmatyczne współdziałanie z opozycją. Możliwości polityki mocno się skurczyły zatem politycy muszą posiadać (1) zdolność współpracy z silnie autonomicznymi sferami niepolitycznymi oraz (2) zdolność wymuszania, ale przez reguły, procedury i negocjacje, realizacji interesu ogółu poprzez ustanawianie bezstronnych (fairness) formuł organizujących te sfery oraz (3) rozumieć potrzebę kreowania kontraktowej przestrzeni dla swobodnego działania partnerów społecznych. Wszystko to ma sprawić, że system jako całość stanie się mechanizmem generowania wiedzy o sobie samym, która zapewni mu samokontrolę w sytuacji chaotycznego otoczenia. Silne państwo zatem to nie państwo o zunifikowanej i skoncentrowanej władzy, ale państwo rządne (zdolne do określania celów), sterowne (realizujące je) i elastyczne (dostosowujące się do szybkich zmian).

Jeśli teraz porównamy ten modelowy obraz z realiami rządów PiS ukaże się nam cały dystans między stanem obecnym, a pożądanym. PiS bowiem zaprowadził funkcjonalny autorytaryzm, próbując zrekonstruować państwo o hierarchicznej, jednolicie racjonalnej strukturze władzy, które można znaleźć już tylko w podręcznikach prawa. Ta próba odtworzenia momentu władczego, rozciągnięcia hierarchii na sfery już jej nie podlegające, generuje strukturalny chaos i niesterowność; PiS używa również kontrolowanego chaosu w polityce parlamentarnej do obezwładnienia opozycji, ta jednak odpowiada wówczas ostrą ofensywą retoryczną (ta silna retoryka ma narzucić jakikolwiek porządek chaosowi), co nieuchronnie kończy się rozkręceniem się spirali wojny medialnej. Dobrym arsenałem propagandowej amunicji jest historia najnowsza, która w interpretacji politycznej prowadzi do delegitymizacji opozycji i niezależnych instytucji państwa w duchu paranoicznego myślenia „układowego” (np. ataki na Rokitę, czy sędzię Mojkowską). Dramatyczny poziom nieufności do instytucji sprawia, że PiS, nawet rozumiejąc ich istotność, nie byłby zdolny do ich zręcznego używania. Partia Kaczyńskich mając określoną wizję modernizacji chce być jej głównym dyrygentem (bo przecież, jak miał powiedzieć premier „wszyscy fachowcy są z układu”). Skoro zaś rozumie się politykę w kategoriach dosłownie pojętej Schmittowskiej dychotomii wróg-przyjaciel nie można prowadzić polityki polegającej na, opartym na zaufaniu, harmonizowaniu logik poszczególnych instytucji i dziedzin w celu ustanowienia ich samoregulacji, co pozwala maksymalnie wykorzystać aktualną w danym momencie koniunkturę rozwojową.

Schodząc na niższy stopień abstrakcji można stwierdzić, że był to rok rządów niezrównoważonych: w 3-4 resortach następowały spore obiecujące zmiany reguł (Min. Sprawiedliwości, Obrony, Rozwoju Regionalnego i w części policyjnej MSWiA), w resortach takich, jak Ministerstwo Gospodarki, Infrastruktury i NFZ dokonuje się sprawne zarządzanie i próbuję się przygotować skomplikowane projekty dużych inwestycji, których efektów nie da się ocenić przed ich realizacją; w MSZ dokonuje się zadziwiający spektakl burzenia/tworzenia, którego celów i efektów zewnętrzny obserwator nie umie zrozumieć; no i wreszcie całkowity upadek dokonał się lub dokonuje w resortach takich jak Skarb, Budownictwo czy Min. Pracy, którymi kierują ludzie niekompetentni. Szczególnie zatrważające wydają się pomysły min. Kalaty (np. zwinięcie II filara do ZUS, czy hojne emerytury pomostowe), która wszak sprawuje pieczę nad przyszłością milionów Polaków, a poprzez fundusze emerytalne ma duży wpływ na polską gospodarkę. Martwi także wyraźna niechęć lub nieudolność ministra Dorna w reformowaniu administracji oraz głównie populistyczne ruchy w MEN. Do tego dochodzi bardzo nieudolny i źle komunikujący się prezydent. Chaotyczność jego posunięć spowodowana jest brakiem mianowanych doradców (zwłaszcza ekonomicznych), hermetycznym otoczeniem i źle dobranymi współpracownikami. Jednak szczególnie niepokojący jest fakt, że prezydent Lech Kaczyński, w przeciwieństwie do swojego brata nie ma zdolności uczenia się.

Rządy PiS opierają się na swoistym moralnym stanie wyjątkowym, gdzie zawieszeniu ulegają etyczne standardy uprawiania polityki (patrz: koalicja z Lepperem) w imię dość nihilistycznie rozumianej skuteczności. Pułapka nihilizmu jest bowiem dla polityków PiS coraz bardziej groźna – im dłużej styl uprawiania polityki będzie pochłaniał jej treść, tym bardziej realne będzie stawać się pomylenie celów i środków. Gra niepewnością, prymat sytuacji już niedługo może zatrzeć świadomość różnicy między taktyką a strategią. W najbliższym roku prawdziwym wyzwaniem, wobec chęci długiego rządzenia, będzie swoisty hedging (gra asekuracji i reasekuracji) między (1) skutecznością (a.) rozgrywek w koalicji i (b.) budowania wielkiej partii, a (2) wizją (a.) odtwarzania jedności wspólnoty narodowej i (b.) ustanowienia komunikacji z opozycją i niechętnymi elitami, a wszystko to przy (3) realizacji planu demontażu układów postkomunistycznych, jako warunku brzegowym. PiS-owi udało się zrekompensować odpływ inteligencji i utrzymać stan posiadania z poprzednich wyborów kosztem jednak nasilenia populizmu. Wprawdzie nie należy spodziewać się jakichś afer gospodarczych w starym stylu, jednak ich odpowiednikiem może stać się potencjalnie krwawa ekspedycja do Afganistanu, a wówczas prezydent Kaczyński podzieli losy prezydenta George’a W. Busha. Wszystko to nie oznacza oczywiście, że nie PiS nie ma sukcesów. Energiczne działania w resortach siłowych i prawnych, autentyczna próba rozmontowywania układów, uczciwość godna prawdziwej cnoty rewolucyjnej oraz potrzebna jak powietrze polityka historyczna na pewno mogą być uznane za prawdziwie udane przedsięwzięcia. Jednak tym, co naprawdę napawa nadzieją na przyszłość jest ustanowienie, choć przy częściowej zaledwie pomocy PiS, pełnej wolności słowa – rynek mediów prasowych się zrównoważył, osoba prezesa Wildsteina gwarantuje niezależność telewizji publicznej, a do ekspansji szykuje się Rupert Murdoch, postać z koszmarów Mariusza Waltera, granice dyskursu publicznego w Polsce zostały poszerzone i dziś nie ma już chyba tematów, których nie wolno poruszać. I samo to już sprawia, że można uznać, że żyjemy już w IV Rzeczypospolitej.

Autor jest doktorantem w Instytucie Filozofii UJ, analitykiem Ośrodka Myśli Politycznej i redaktorem nowego działu „Interes Publiczny” w dwumiesięczniku Arcana.



[1] Richard Hofstadter, “The Paranoid Style of American Politics”, Harper’s Magazine, November 1964, ss. 77-86



2007 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/