Upadek reżimów totalitarnych w Europie
Środkowej i Wschodniej zdawał się stwarzać znakomitą okazję do
pogłębionej refleksji na temat totalitaryzmu, z tej choćby przyczyny,
że znikły cenzuralne, instytucjonalne i polityczne uwarunkowania,
które taką debatę wcześniej utrudniały czy uniemożliwiały. Tak
się jednak nie stało. Debata na temat totalitaryzmu została zamknięta,
zanim na dobre się w Polsce rozpoczęła. Wiele osób uznało, że
rzecz nie jest już ciekawa, dotyczy bowiem zamkniętego okresu
historii, z którego nie można wiele dowiedzieć się ani o rzeczywistości,
w której żyjemy, ani o nas samych. Zakwestionowano też prawomocność
samej kategorii totalitaryzmu jako użytecznego narzędzia historycznego
opisu czy filozoficznej analizy. Brak poważnych prac na temat
totalitaryzmu nie oznacza jednak, że samo słowo znikło z naszego
języka. Tyle tylko, że wiedzie ono teraz żywot nie w debacie naukowej
ale raczej publicystycznej. Moje uwagi dotyczą właśnie tego, w
jaki sposób jest w tej debacie wykorzystywane i rozumiane.
Richard Weaver w swej kiedyś głośnej, a dziś zapomnianej
książce Ethics of Rhetoric, poświęconej analizie politycznego
dyskursu, zwrócił uwagę, że w każdym kraju w debacie publicznej
dają się wyróżnić dwa specyficzne kategorie terminów, które określił
jako god-terms i devil-terms. Słowa te, pochodzące
z języków specjalistycznych - naukowego, filozoficznego czy teologicznego
- tracą pierwotną złożoność, a nawet w dużym stopniu odrywają
się od swojego początkowego znaczenia, stając się jedynie sposobem
wyrażenia aprobaty bądź dezaprobaty. Choć na pierwszy rzut oka
mają one charakter deskryptywny, w istocie okazują się preskryptywne
i perswazyjne. God- i devil-terms używać można na
wiele różnych sposobów, bo stałe jest w nich nie tyle pole znaczeniowe,
ale kwalifikacja emocjonalna - jedne terminy budzą automatycznie
pozytywne odczucia, inne negatywne. Nie jest jednak tak, że god-
i devil-terms tracą w ogóle wszelki związek ze źródłowym
polem znaczeniowym - często dochodzi do utożsamienia jakiegoś
elementu znaczenia z całym terminem. Możliwe więc staje się używanie
tego samego słowa w zupełnie przeciwstawnych znaczeniach. Okrzyk
"to niedemokratyczne!" może dotyczyć zarówno zniesienia kary śmierci
(god-term "demokracja" jako wola większości obywateli),
jak i jej wprowadzenia ("demokracja" jako poszanowanie podstawowych
praw człowieka).
Siła god- i devil-terms jest tak wielka, że
w dużej mierze definiują one przestrzeń debaty publicznej i uprawnione
w niej środki. Nie oznacza to, że wszyscy zaczynają się nagle
ze sobą zgadzać, ale że starają się wyrażać swoją niezgodę bez
naruszania porządku języka debaty określanego przez god- i
devil-terms. Tak więc częściej spotkamy dzisiaj konserwatystę,
który powie, że wolność trzeba inaczej rozumieć, niż takiego,
który otwarcie wyrazi swój sceptycyzm wobec wolności jako najwyższej
wartości w porządku ludzkiego bytowania. Temu też należy przypisać
gwałtowność negatywnych reakcji, gdy profesor Ryszard Legutko
zdradził się w tytule swej książki z brakiem sympatii do innego
god-term naszych czasów - tolerancji.
Problem z god- i devil-terms wydaje się oczywisty:
są one raczej narzędziem retorycznej walki a nie argumentem w
merytorycznym sporze, choć taki argument właśnie udają, dlatego
częściej dyskusję uniemożliwiają niż rozjaśniają. Totalitaryzm
jest jednym z devil-terms współczesnych debat publicznych.
Przyjrzyjmy się teraz kilku typowym sposobom jego wykorzystywania.
Zacznijmy od takich sposobów używania
terminu totalitaryzm, które są bezpośrednią pochodną poważnych
sporów naukowych, przede wszystkim sporu o definicję totalitaryzmu.
Istnieje oczywisty związek pomiędzy przyjętą definicją totalitaryzmu
a oceną PRL-u i wywodzącej się z niego postkomunistycznej formacji
politycznej. Jeśli totalitaryzm zostaje zdefiniowany - jak to
się często dzieje - jako stan totalnej kontroli i totalnego zniewolenia
ideologicznego, zinternalizowanego przez obywateli, łatwo stać
się może terminem nie z tego świata. To zaś prowadzi do konstatacji,
iż jest on jedynie pewnego rodzaju modelem idealnym, który z natury
rzeczy nigdy nie mógł zostać zrealizowany: totalitaryzm jest więc
złem, złem zdemaskowanym i surowo potępionym, ale tak naprawdę
zawsze niedokonanym. Przyjmując taką interpretację totalitaryzmu
można co najwyżej określać poziom przybliżenia się do niego, np.
stwierdzając, że większe natężenie cech mu właściwych zaobserwować
można w Polsce przed 1956 r., a zdecydowanie mniejsze w okresie
późniejszym. Takie rozstrzygnięcie teoretyczne nie miałoby może
większego znaczenia, gdyby nie to, że można z niego wyciągnąć
bardzo niepokojące wnioski na temat istoty PRL-u. Jeśli bowiem
nie była totalitaryzmem, czym właściwie była? Totalitaryzm, którego
istnienie zależy nie od instytucjonalnej formy czy metod sprawowania
władzy, ale od skuteczności inżynierii społecznej - np. poziomu
indoktrynacji obywateli - albo szczerości ideologicznych deklaracji
członków partii rządzącej, zdaje się prowadzić na manowce: skłania
do interpretowania PRL-u w kategoriach pragmatycznej a nie ideologicznej
polityki, a w końcu do uznania okresu po roku 1956 za miękką formę
autorytaryzmu z geopolitycznej konieczności, zatem w jakiejś mierze
uzasadnionej, a przynajmniej usprawiedliwionej. Transformacja
formacji rządzącej -jeśli miała ona charakter pragmatyczny - do
działania w demokracji jest niekontrowersyjna: to, co pragmatyk
czynił wcześniej, było jedynie skutkiem uwarunkowań, w jakich
przyszło mu działać, teraz zaś bez trudu dostosuje się do nowej
sytuacji. Z formacją ideologiczną rzecz jest znacznie trudniejsza
- jej stopień niedopasowania musi być na tyle wysoki, że można
zakładać, iż nie pozostanie bez poważnych konsekwencji dla jakości
życia politycznego.
Bezpośrednio z tą problematyką wiąże
się także kwestia "hierarchii totalitaryzmów". Ostatnie spektakularne
jej przejawy (dyskusja wokół Czarnej księgi komunizmu we
Francji i ostre reakcje na wystąpienie minister kultury Łotwy
na targach książki w Niemczech w 2004 r.) pokazują, jak bardzo
drażliwy i sporny to temat. Zgoda co do istnienia podobieństw
komunizmu i nazizmu ma dla wielu uczestników debaty charakter
jedynie warunkowy i ich zdaniem w żadnym razie nie może prowadzić
do wniosku o równorzędności totalitaryzmów. Systemem bardziej
zbrodniczym pozostaje zawsze nazizm, albo - z charakterystyczną
dla debat publicystycznych precyzją - faszyzm. Można tu zresztą
zaobserwować symptomatyczną różnicę pomiędzy Europą Zachodnią
i krajami, które należały do sowieckiej strefy wpływów - w tych
drugich myśl o równorzędności totalitaryzmów jest krytykowana,
lecz właściwie swobodnie artykułowana, na Zachodzie (zwłaszcza
w Niemczech i Francji) praktycznie niedopuszczalna i dyskwalifikująca.
Tę różnicę można chyba tłumaczyć - bardzo kwestię upraszczając
- wskazując na to, że w naszej części Europy mamy tu do czynienia
jedynie z argumentem biograficznym, podczas gdy na Zachodzie także
z obezwładniającym argumentem moralnym. W Polsce mniejszą zbrodniczość
komunizmu uzasadnia się najczęściej dobrymi intencjami działaczy
i szlachetnymi celami, które zamierzali osiągnąć. Pozwala to wpisać
akces do komunizmu w długą historię nonkonformistycznych strategii
lewicowej inteligencji dążącej do modernizacji społeczeństwa.
Na Zachodzie ten argument także jest obecny, ale decydującą rolę
odgrywa inny - uznanie Holocaustu za zło absolutne. Uznanie równorzędności
opresywności komunizmu odczytywane jest jako próba relatywizacji,
pomniejszenia zła absolutnego - stąd też pojawiające się wobec
tych, którzy upierają się przy równorzędności totalitaryzmów,
zarzuty o antysemityzm.
Przyjrzyjmy się teraz przypadkom,
gdy wojuje się nie o znaczenie pojęcia, ale za jego pomocą. Pierwszy
jest najpewniej skutkiem zacierania się w publicystyce rozróżnienia
autorytaryzm - totalitaryzm. Nic to zresztą dziwnego: oba te pojęcia
w najbardziej popularnej współcześnie typologii ustrojów politycznych
są przeciwstawiane god-term, jakim jest demokracja, oba
mają silnie negatywne konotacje. W efekcie dawny wynalazek szkoły
frankfurckiej rozpropagowany przez niektórych amerykańskich socjologów
- teoria osobowości autorytarnej - często odżywa w pojawiających
się obecnie oskarżeniach o "totalitarne skłonności". Możliwe,
że przyczyną jest także pewna kompromitacja reductio ad Hitlerum
- nazywania każdego negatywnego (czy raczej po prostu nie
lubianego zjawiska) faszyzmem. "Totalitaryzm" użyty w tej funkcji
brzmi bardziej poważnie i uczenie. Owe "skłonności totalitarne"
są pojęciem tyleż niekonkretnym, co pojemnym - bo mogą za nie
zostać uznane wszelkie przejawy "mocnego myślenia", podkreślania
związku praw i powinności, czy sugestie budowania prawnoustrojowego
porządku na fundamencie etyki czy absolutyzacji wartości. Totalitaryzm
jest w tym sposobie myślenia - czy raczej mówienia i pisania -
utożsamiany z ograniczeniem wolności, likwidacją pluralizmu, albo
próbami kiełznania woli jednostki. W istocie rzeczy totalitaryzmem
może się okazać każda forma wyjścia poza reguły demokracji proceduralnej.
Ci, którzy chętnie posługują się w ten sposób pojęciem totalitaryzmu,
zdają się uważać, że każde, choćby najskromniejsze i najostrożniejsze,
roszczenie do prawdy zawiera w sobie totalitarne ziarno. (Ziarno
zaś jest tożsame z rośliną, która - jeśli nie zostanie zdruzgotane
- w sposób absolutnie konieczny i właściwie automatyczny wyrośnie,
przybierając najbardziej monstrualną i przerażającą formę...)
Mocne" myślenie okazuje się jedynie repetycją totalitarnej ideologii.
Kompromitacja jednej idei ma zdaniem poszukiwaczy "totalitarnych
skłonności" uzasadnić tezę o niebezpieczeństwie wszelkich idei
w polityce. Czasem można mieć wręcz wrażenie, że totalitarna jest
dla nich każda ortodoksja, zaś bunt przeciw totalitaryzmowi nie
jest niczym innym niż wystąpieniem przeciw schematycznej i petryfikowanej
przez ortodoksję rzeczywistości. W postaci kapłana zawierają się
w sposób immanentny owe totalitarne skłonności, błazen natomiast
ma zawsze zadatki na to, by stać się antytotalitarnym buntownikiem.
Specyficznym wariantem tego ujęcia
jest postmodernistyczna próba uczynienia z totalitaryzmu narzędzia
zwalczania cywilizacji europejskiej. Owa niebezpieczna ideologiczność
i pretotalitarność miałaby kryć się już to w nowoczesności, mechanizacji
i biurokracji, już to w samej idei racjonalności czy dwuwartościowej
logice. Skoro totalitaryzm jest skutkiem najgłębszych założeń
cywilizacji europejskiej, owej greckiej dominacji Tego Samego
i Jednego, którą z zapałem godnym lepszej sprawy tak wytrwale
zwalczał Jacques Derrida, możliwość jego powrotu jest zawsze otwarta,
a jedynym na to remedium jest odrzucenie owych fundamentalnych
założeń i stworzenie alternatywnego projektu kultury europejskiej.
To stanowisko jest w pewnej mierze radykalizacją Popperowskiej
krytyki projektu doskonałego państwa Platona. O ile jednak Popper
oskarża o pretotalitarność filozofię Platona, o tyle pod postmodernistycznym
pręgierzem staje filozofia jako taka, będąca jedną z najgroźniejszych
postaci opresywnego i przesłaniającego prawdziwą naturę rzeczywistości
logocentryzmu.
Szermujący wyrażeniem "totalitarne
skłonności" mają najczęściej na myśli specyficznie pojmowany "faszyzm",
po prawej stronie totalitaryzm kojarzy się natomiast najczęściej
z komunizmem, czy raczej z tym, co uważa się za jego jądro. W
tym przypadku totalitaryzm okazuje się być terminem obejmującym
wszystko, co można uznać za owoce oświecenia - totalitarne są
więc wszelkie lewicowe czy liberalne pomysły i rozwiązania, jeśli
przypominają - choćby w niewielkim stopniu - te, z którymi mieliśmy
do czynienia w totalitaryzmie. O ile więc w poprzednim wypadku
totalitaryzm sprowadzany był do pewnej struktury politycznego
działania, o tyle tutaj nacisk położony zostaje na treści konkretnych
rozwiązań. Totalitarna może więc okazać się tendencja do centralizacji
i unifikacji, Unia Europejska, neutralność światopoglądowa państwa,
projekt wprowadzenia wychowania seksualnego do szkół, czy prawo
przyzwalające na aborcję. Totalitaryzm opisuje tutaj wszystko,
co zostaje rozpoznane jako forma walki z tradycjonalistycznym
ładem. Oba te użycia - totalitaryzm jako mocne myślenie i totalitaryzm
jako projekt modernizacyjny - zdają się być lustrzanymi odbiciami:
oba, choć tak do siebie niepodobne, chętnie nawzajem nazywają
się totalitaryzmem.
Totalitaryzm jest też w naszych debatach
obecny jako argument krytyczny zwracany przeciw ruchom nowolewicowym,
w których niektórzy komentatorzy widzą kolejną aktualizację tego,
co można by nazwać totalitarną strukturą myślenia - to znaczy
taką, w której wychodząc od realnego lecz cząstkowego problemu
przechodzi się nie do propozycji równie cząstkowego rozwiązania,
ale do specyficznego uogólnienia - jedna przesłanka prowadzi do
ogólnej teorii wszystkiego, zaś rozwiązanie owego cząstkowego
problemu okazuje się niemożliwe bez całkowitej reinterpretacji
rzeczywistości dokonywanej w oparciu o ową ideologiczną przesłankę.
Towarzyszy temu silna polaryzacja - świat wedle Schmittowskich
reguł zaczyna dzielić się na sprzymierzeńców i wrogów, wrogów
zaś nie można w istocie przekonywać, lecz jedynie zwyciężać. Ta
wola zmiany świata poprzez narzucenie mu prostego, bo jednowymiarowego
rozwiązania, wraz ze specyficzną formą zacietrzewienia, która
wielu kojarzy się z fanatyzmem wyznawców totalitarnych ideologii,
sprawia, iż porównania ruchów nowolewicowych z totalitaryzmem
nie są całkowicie bezzasadne, choć patrząc na problem chłodnym
okiem, nie wydają się jednak w pełni uzasadnione. Można by powiedzieć,
że zależy to nieco od tego, jakie obrazy pojawiają się automatycznie
w naszych umysłach, gdy przywołany zostaje totalitaryzm. Jeśli
owym obrazem jest Orwellowskie państwo w pełni kontrolujące język,
zachowanie i sposób myślenia poddanych czy nawet ich historię
- wtedy istotnie poprawność polityczna, czy zachłanność legislatorów,
wdzierających się coraz brutalniej we wszystkie sfery naszego
życia mogą zostać uznane za rodzaj wstępu do totalitaryzmu. Jeśli
jednak owym obrazem jest raczej sowiecki gułag, czy ubeckie kazamaty,
wtedy należy bardziej ostrożnie posługiwać się takim porównaniem.
Z pewnością wciąż możliwa i potrzebna
jest refleksja naukowa na temat totalitaryzmu. Nie należy jednak
łudzić się, że znacząco wpłynie ona na sposób, w jaki termin "totalitaryzm"
jest obecny w języku debaty publicznej. Można zasadnie twierdzić,
że rzecz ma się wręcz odwrotnie: to złe i upraszczające sposoby
używania pojęcia w debacie publicystycznej wywierają poważny wpływ
na debatę akademicką - i z pewnością nie jest to wpływ błogosławiony.
Walka z uzusem, z ukształtowanym
przez lata polem znaczeniowym słów nie ma rzecz jasna zbyt wielkiego
sensu i nie rokuje wielkich nadziei na zwycięstwo. Wniosek, z
tego, co tutaj zostało powiedziane, jest więc dość banalny, co
wcale nie znaczy, że pozbawiony sensu: ważyć słowa trzeba zawsze,
ale szczególna ostrożność zalecana jest przy posługiwaniu się
god- i devil-terms, bo słowa te często w dyskusjach
publicystycznych nie rozjaśniają a jedynie obezwładniają i paraliżują.