Jan Filip Staniłko - Dziesięć tez o IV Rzeczpospolitej


DZIESIĘĆ TEZ O IV RZECZYPOSPOLITEJ

Po dwóch burzliwych latach rządów PiS, skończyła się epoka ”rewolucji moralnej". Używam złośliwie tej zapomnianej już nieco fazy, by pokazać jaka odległość dzieliła wzniosłą retorykę wyborczą od smętnej politycznej rzeczywistości. W dużej mierze ten nastrój dyskomfortu estetycznego zdecydował o sukcesie PO. Raczej nie był nim program, prędzej cięte pytania o cenę jabłek i samobójcza taktyka przeciwnika. Jednak to Jarosław Kaczyński określił dwa lata temu nowy kierunek polskiej polityki. Dlatego właśnie wcześniejsze wybory nie były wcale najważniejszymi po 1989 r. Poczucie wagi ostatnich wyborów być może zrzucić można na karb bólu jaki polski żubr odczuwa po ugryzieniu go przez Jarosława Kaczyńskiego w... dupę. Cała ta historia medialnej hiperboli o wielkiej wadze wyborów 2007 może być co najwyżej przyczynkiem do refleksji, jak często realne zmiany w polityce rozmijają się ze społeczną świadomością ich dokonywania się. Jeśli hasło "bij Kaczkę" pomogło zapędzić do urn więcej strwożonych autorytaryzmem i europejskim blamażem dusz, to dobrze się stało. Ale ten poziom zmęczenia i irytacji Polaków polityką był niewątpliwie tak wysoki, że należy im się wskazanie głębokich przyczyn tego stanu. Bo wcale nie jest pewnym, że to zmęczenie ponownie nie powróci. Takich diagnoz – poza dyskursem o PiS-owskiej nienawiści do całego świata - jednak nie widzę. W niniejszym tekście postaram się ten brak choć częściowo załagodzić.

Chciałbym opisać ostatnie dwa lata polskiej polityki, szukając możliwie jasnych ale zniuansowanych wyjaśnień i próbując jednocześnie pokazać wyłanianie się zupełnie nowego typu sceny politycznej i co za tym idzie polityki w Polsce. Jest to fakt który wydaje się umykać uwadze nawet najbystrzejszych obserwatorów, a który zasadniczo zmienił i zmieniać będzie w najbliższych latach funkcjonowanie polskich partii i polityków. Oznaczać to będzie również sytuację, w której nasza dotychczasowa wiedza – rozumiana jako rutyna poznawcza ujęta w uogólnienia – o funkcjonowaniu polskiej polityki, może zostać w dużej mierze zakwestionowana. Polska polityka poddawana była przez ostatnie lata licznym zmianom reguł i konsekwencje tych zmian wyraźnie ukazały się nam dopiero w ostatnich wyborach, w październiku 2007 r. Scena polityczna na której pozostały 4 partie oznacza początek nowej ery w polskiej polityce – ery partii kartelowych.

WIESZCZENIE, CZYLI O GRYZIENIU POLSKIEGO ŻUBRA W DUPĘ

Jarosław Marek Rymkiewicz udzielił latem 2007 roku obszernego wywiadu dla dodatku „Rzeczpospolitej” Plus-Minus. Rymkiewicz, będący jednocześnie wybitnym poetą i profesorem historii literatury romantycznej, wchodzi w nim w dość rzadką dziś, ale w tradycji polskiej niezmierni ważną rolę – rolę wieszcza narodowego. Wygłasza bowiem w wywiadzie szereg sądów, których nie da się zakwalifikować inaczej, aniżeli jako ujmowanie dziejów narodowych w metafory oraz jako badanie, nasłuchiwanie ducha narodowego. Oto kilka istotnych fragmentów tego wywiadu: „Muszę powiedzieć pewną rzecz zasadniczą. Wszystko, co robi Jarosław Kaczyński, jest dobre dla Polski. Podkreślam - wszystko. To zdanie obejmuje także jego błędy, jego pomyłki, jego niepowodzenia, jego nieudane przedsięwzięcia. Nie udaje mu się wiele rzeczy. Oceniając ludzi, często się myli. Potem musi się publicznie dystansować od tych, którzy go zawiedli. Pewnie (tego się tylko domyślam) myli się też w innych sprawach. Ale to w ogóle nie jest ważne. Wszystko, co robił Marszałek, też było dobre dla Polski - choć niektóre decyzje Marszałka były wręcz fatalne, były nawet takie, które, z naszego obecnego punktu widzenia, można nazwać niedopuszczalnymi.” Po chwili Rymkiewicz ubiera ten swój sąd w metaforyczne szaty. „Przychodzi mi do głowy jeszcze takie porównanie. Polska to był taki wielki ospały żubr śpiący pod drzewem w Puszczy Białowieskiej. [...] Otóż ten wielki białowieski żubr spał sobie słodko (lub spał dręczony okropnymi snami) gdzieś na polanie w głębi puszczy i sen jego, podobny śmierci, mógłby trwać jeszcze wiele lat - gdyby Jarosław Kaczyński nagle nie ugryzł go w dupę. Żubr, ugryziony przez pana premiera, podniósł głowę, potrząsnął rogami, ryknął i popędził. Dokąd, tego nikt nie wie. Ale galopuje, pędzi ku swoim nieznanym, dzikim przeznaczeniom. Polska poruszyła się, została poruszona - jest coraz inna i będzie jeszcze inna. To już nie jest sen pod lipą, to już nie jest podobny śmierci sen stanu wojennego, to już nie jest omdlenie lat dziewięćdziesiątych. Właśnie dlatego wszystko, co zrobił i co robi Jarosław Kaczyński, jest dobre. Ugryzł żubra w dupę i to czyni go postacią historyczną.”[1]

Ten rodzaj dyskursu nie jest dziś chyba nadmiernie popularny i traktowanie go na równi z analizą polityczną może wydawać się chwytem dość osobliwym. A jednak chciałbym uczynić ten fragment swojego rodzaju mottem niniejszego tekstu. Robię to dlatego, że, po pierwsze, byłem tym wywiadem bardzo poruszony i zgadzam się z Rymkiewiczem, co do stanu w jakim znalazła się Polska oraz co do roli jaką Jarosław Kaczyński odegrał w polskim życiu narodowym – nie tylko politycznym. Niezależnie od hiperbolicznej formy tej wypowiedzi, uważam, że zawiera ona ten rodzaj prawdy, którego nie da się oddać inaczej, niż poprzez symboliczne porównanie. Wypowiedzi takie organizują naszą wyobraźnię i sprawiają, że myślimy o sobie inaczej – zarówno prywatnie, jak i zbiorowo. Słowa Rymkiewicza posiadają moim zdaniem taką siłę unifikującą sens dziejowego doświadczenia narodowego i nadają naszej wyobraźni historycznej nowy horyzont, adekwatny do nowych czasów, w których żyjemy.[2] To, co wydaje się w nich istotne to nie afirmacja osoby Jarosława Kaczyńskiego, ale raczej apologia skutków jego działań. Nie chodzi zatem o to, czy zamierzone przez niego cele są realizowane, liczy się bowiem ożywczy efekt samego ich podejmowania, który polegać może choćby na konieczności sformułowania jasnej wobec nich alternatywy. Jarosław Kaczyński o tyle zatem „wszystko czyni dobre”, o ile wygrał z polskim status quo.

Po drugie, chciałbym pokazać, że tak ważna w polskiej tradycji wypowiedz wieszcza może zupełnie dobrze współistnieć i uzupełniać się z krytyką polityczną i że zwłaszcza w polskiej kulturze może mieć ona wciąż nieocenioną wartość. Po trzecie zaś, metafora poetycka potrafi często ujmować w całość rzeczy (grec. symballein), których analityczny dyskurs naukowy nie jest w stanie połączyć. Zatem wypowiedź poetycka ma wciąż wartość poznawczą i to tym bardziej jeśli jest wypowiedziana przez człowieka życiowo doświadczonego. Jest to tym ważniejsze, że chcąc opisać ostatnie dwa lata polskiej polityki trzeba przebić się przez grubą warstwę rozbuchanych emocji oraz osobistych, środowiskowych czy historycznych niechęci, a przede wszystkim lęków i interesów, które każą nam często mówić rzeczy, których nie powiedzielibyśmy patrząc na cała sprawę z boku.

Myślę, że właśnie od emocji i historycznej perspektywy warto zacząć. Rządy Jarosława i Lecha Kaczyńskich – które obudziły Polskę - nie dadzą się opisać w oderwaniu od ich osobistych obsesji, idiosynkrazji, od biografii i historycznej drogi, którą przeszli, a która tak bardzo nierzadko dzieli ich od krytyków ich polityki.

STYL PARANOICZNY, CZYLI HISTORYCZNE ŹRÓDŁA OGRANICZEŃ

Wszystkie przedsięwzięcia polityczne Jarosława Kaczyńskiego cieszyły się niezbyt pochlebną opinią politycznych estetów, których Ludwik Dorn nazwał „wykształciuchami”.[3] Porozumienie Centrum, było w powszechnej opinii partią brzydką. Obaj bliźniacy są obiektem powszechnych drwin i żarcików, w których uczestniczą nieraz – choć z pewnym zażenowaniem – nawet ich zwolennicy. To zatem, co musiało się zmienić wraz z powstaniem Prawa i Sprawiedliwości to właśnie wizerunek. PiS, dzięki przeforsowaniu jeszcze w parlamencie III kadencji (1997-2001) ustawy o państwowym finansowaniu partii, uzbierało pieniądze na efektowną kampanię, na którą w innych warunkach nigdy nie byłoby stać żadnej partii prawicowej. To zachłyśnięcie się skutecznością oddziaływania estetycznego było widoczne wśród młodszych polityków, a szczególnie u M. Kamińskiego i A. Bielana. Oni jako jedyni chyba ludzie spoza pokolenia PiS-owskich „styropianowców” mają dziś dostęp do ucha prezesa Kaczyńskiego.

Dramat tej sytuacji polega na tym, że w ich wykonaniu treść polityki zostaje zredukowana do formy. Była to niestety forma nachalna, nie było w niej elementu dydaktycznego, czy perswazyjnego, za jej pomocą nie tłumaczy się i nie wyjaśnia. PiS uprawia nastawioną na krótkoterminowy efekt politykę spektaklu i posługuje się dyskursem zdroworozsądkowym, a mimo to komunikacja społeczna tak rządu, jak i partii, a zwłaszcza prezydenta Kaczyńskiego była fatalna. Spowodowane jest to prawdopodobnie tym, że uznają oni spektakl i zdrowy rozsądek nie za jedynie formę przedstawiania polityki („mówimy tak, żeby nas rozumieli”), ale za środki jej realizacji („działamy jak na chłopski rozum wychodzi”), co w dzisiejszych czasach jest już naprawdę ciężkim anachronizmem. Pierwsza teza o polskiej polityce mówi zatem: polscy politycy w swoim myśleniu o skomplikowanych problemach ponowoczesnego państwa nie są w stanie – poza kilkoma wyjątkami – wznieść się ponad kompletnie nieadekwatny dyskurs zdroworozsądkowy.

Można powiedzieć, że mobilizacyjna retoryka służy dobrej sprawie, jeśli w grę wchodzi przekonanie wyborców o słuszności polityki rozbijania postnomenklaturowych układów. Jednak poważny problem rodził się tam, gdzie proces rozbijania właściwie dobiega końca i dostrzec można skonsternowane spojrzenia: „co teraz?” Stary dylemat rewolucjonistów zawsze polega na tym, kiedy rewolucja powinna się skończyć. Tam zaś gdzie kompetencji i pomysłów na budowanie czegoś nowego brakuje, siedmiogłowa hydra układów może ożyć na nowo, choć tym razem już jako polityczne simulacrum. Niestety dla PiS ożyła ona w kampanii wyborczej 2007. I nawet jeśli spoty z „salonu biznesmena” były obrazkami realistycznymi (a wedle mojej najlepszej wiedzy były), a nie wytworem fantazji, to nie były one dostosowane do ogólnych nastrojów w społeczeństwie, zmęczonym nie notowanym dotąd poziomem napięcia w polityce. Jarosław Kaczyński nie potrafił zmienić swojej, nawykowej już chyba, retoryki na bardziej optymistyczną, a przede wszystkim bardziej podkreślającą realne sukcesy jego rządu (np. bezpieczeństwo energetyczne, kosztowne sukcesy polskiej dyplomacji). Mimo, że uzasadnieniem tego rodzaju dyskursu były również robione przez PiS badania sondażowe – to dyskurs spiskowo-korupcyjny wyraźnie ograniczał pole manewru.

Przywołuje to na myśl opisany w słynnym eseju Richarda Hofstadtera paranoiczny styl polityczny.[4] „Nic faktycznie nie stoi na przeszkodzie, by sensowny program lub żądanie było głoszone [advocated] w paranoicznym stylu. Styl ma bowiem więcej do czynienia ze sposobem w jaki wierzy się w pewne idee, niż z prawdziwością lub fałszywością ich treści.” Styl paranoiczny, który realizuje się przez wyraźną przesadę, podejrzliwość i fantazje spiskowe, jest fenomenem właściwie odwiecznym. Rodzą go określone tradycje religijne, społeczne struktury, narodowe dziedzictwa, historyczne katastrofy i frustracje. W wypadku PiS - doświadczenie walki z najbardziej spiskofobicznym ustrojem, czyli komunizmem. Stylem tym – i ma się nieodparte wrażenie, że ze szczerą wiarą - posługuje się Lech Kaczyński oraz całe zastępy wpływowych polityków średniego szczebla i niżej (Kuchciński, Suski, Gosiewski itp.), choć tego rodzaju wypowiedzi zdarzają się także samemu prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, czy Ludwikowi Dornowi.

To prowadzi nas do innego, prawdopodobnie dużo bardziej doniosłego doświadczenia, które wpływało niszcząco na proces rządzenia przez PiS. Chodzi o doświadczenie inwigilacji prawicy, które symbolicznie nazywa się „szafą Lesiaka”. Wiele wskazuje na to, że pułkownik Lesiak znacząco wpłynął na historię ostatnich kilkunastu lat, ponieważ rozbijając wrogą wobec prezydenta Wałęsy prawicę, doprowadził do szybkiego powrotu byłych komunistów do władzy w III RP. Nawet jeśli nie do końca jest to prawdą, to tak wydają się postrzegać przeszłość bracia Kaczyńscy. Przekonanie to sprawiło, że druga partia Jarosława Kaczyńskiego – PiS - została stworzona jako ciało niepenetrowalne dla służb specjalnych. Konstrukcja tej partii przypomina piramidę, na szczycie której znajduje się wódz i główny intelekt – Jarosław Kaczyński, jego brat Lech oraz bardzo wąski krąg zaufanych przyjaciół, takich jak Ludwik Dorn. Wszystko, co poniżej jest już w sensie komunikacyjnym dołami. PiS został skonstruowany jako taran anty-układowy i jako narzędzie bojowe w swoim rdzeniu składa się głównie z ludzi o mentalności żołnierzy (bmw – bierny, mierny, ale wierny) lub rewolucjonistów (ascetyzm, oddanie sprawie). Oznacza to także, że wszelka komunikacja wertykalna odbywa się tylko z góry na dół. A krąg przyjaciół na szczycie, choć składający się z ludzi nieraz bardzo inteligentnych, jest zbyt jednolity intelektualnie, by stworzyć warunki dla twórczego, funkcjonalnego tarcia. Przeciwnie, konflikt był czymś czego za wszelką cenę należało unikać – na to wszak zawsze liczy dywersant - i dziś, kiedy jest on do dobrego rządzenia niezbędny, nie ma strukturalnych warunków dla jego stworzenia. Zatem PiS w czasach porewolucyjnych staje się jako partia bytem niefunkcjonalnym. Paradoksalnie zatem po rozbiciu postkomunizmu, PiS-owi grozi pozostanie ostatnią pozostałością tego systemu.

Piramidalna struktura przywództwa i komunikacji - którą zastosowały ostatnio właściwie wszystkie liczące się partie może poza PSL i SLD, gdzie po nieudanej centralizacji za czasów Leszka Millera, obowiązywał system autonomicznych baronów - sprawia że „zużyty” przez proces rządzenia przywódca nie ma swojego następcy. Silny lider usuwa ze swojego otoczenia inteligentnych oponentów, którzy mogliby zagrozić jego pozycji lub otacza ich kordonem bezpieczeństwa (przypadek Marcinkiewicza i Rokity). I o tyle, o ile następcą Kaczyńskiego mógłby dziś od biedy zostać Zbigniew Ziobro, o tyle nie umiem sobie wyobrazić, kto mógłby zastąpić w roli lidera PO Donalda Tuska. Jego otoczenie składa się z ludzi zaufanych, ale intelektualnie lub emocjonalnie podległych prezesowi. Ich rola polega zazwyczaj na trzymaniu swoich kolegów w niższych szeregach w dyscyplinie. PiS i PO stanowią dziś struktury niemal bliźniacze (sic!): lider (Kaczyński - Tusk), prawa ręka (Lipiński - Schetyna), dwór (Nowak, Drzewiecki, Grupiński - Gosiewski, Suski, Kuchciński), twarze (Zdrojewski, Komorowski, Pitera, Sikorski, Gowin - Zalewski, Religa, Gilowska), zaufani (Jan Krzysztof Bielecki - Lech Kaczyński). Paradoks tej sytuacji polega nie tylko na tym, że medialny obraz PO dalece odbiega od realiów wewnętrznych porządków partyjnych, ale przede wszystkim na tym, że PO powiela neurotyczną strukturę PiS z zupełnie innych motywacji, niż powyżej opisane. Mianowicie dostrzegając w niej narzędzie skuteczności kontroli, nie rozumiejąc jednak paraliżu rządzenia, którą ona na dłuższą metę powoduje.

Ta obsesja jednolitej linii partyjnej i pełnej kontroli prezesa sprawia, że PiS rządził w miarę dynamicznie tylko w czasie, gdy tworzył monolityczny rząd mniejszościowy. Jest to oczywiście asumpt do refleksji nad tą specyficzną cechą umysłowości Jarosława i osobowości Lecha Kaczyńskiego, jaką jest nieufność. Już bowiem w rządzie Marcinkiewicza umieszczali oni stopniowo swoich „agentów”: Lipińskiego, Jasińskiego, Fotygę i to za każdym razem za cenę ludzi dużo bardziej profesjonalnych i sprawnych, lecz nie cieszących się zaufaniem lidera partii lub oskarżanych o nieodpowiedzialną politykę. Sytuacja skomplikowała się niepomiernie, gdy do rządu włączono przedstawicieli LPR i Samoobrony. Wówczas jedynym psychologicznie zrozumiałym rozwiązaniem stało się premierostwo samego Jarosława Kaczyńskiego, które jednak – wbrew zapowiedziom - nie doprowadziło do wyraźnej poprawy sprawności rządów; właściwie w ogóle nie doprowadziło do poprawy sprawności. Przyczyna tego faktu leży właśnie w barierze nieufności oraz z słabej kulturze organizacyjnej ludzi PiS. Premier Kaczyński, uzyskawszy szeroką rozpiętość sterowania, nie mógł jednocześnie zapewnić sobie silnej władzy i kontroli. Reforma funkcjonalna kancelarii premiera, która powinna stać się ośrodkiem decyzji politycznych i centrum koordynacji działań rządu wydaje się niemożliwa nie tylko dlatego, że rządził nią Przemysław Gosiewski, ale także dlatego, że ludzie PiS myślą wyłącznie w kategoriach władzy relacyjnej, władzy człowieka nad człowiekiem i nie rozumieją natury władzy struktur i generalnie nie darzą zaufaniem instytucji.

Kolejnym kluczowym doświadczeniem historycznym, które wyjaśnia psychologię sprawowania władzy przez PiS, jest noc odwołania rządu Olszewskiego, która zrodziła syndrom 4.VI. Syndrom ten ma wielorakie postaci. Po pierwsze, prowadzi do swoistego idealizowania samego siebie, które sprawia, że PiS przyjmuje rolę świętego męża polskiej polityki, która z każdym skandalem koalicyjnym stawała się dla wyborców coraz bardziej wątpliwa. Po drugie, i to już jest nie tylko niepoważne, ale i niebezpieczne, po objęciu władzy i niezawiązaniu koalicji z PO rozpanoszyło się w PiS myślenie wg logiki epizodu – póki jesteśmy u władzy trzeba nazmieniać ile się da. To oczywiście spowodowało pośpiech, widoczny w pracach nad ustawą o KRRiT, zintegrowanym Nadzorze Finansowym, a zwłaszcza we flagowych ustawach Zbigniewa Ziobry (np. o sądach 24-godzinnych), ale przede wszystkim uniemożliwiło normalną współpracę z administracją. Po trzecie bowiem, administracji nie ufano, bo jest nie-nasza i nie podlega ścisłej kontroli partyjnej. Gwoli sprawiedliwości, należy podkreślić, że owa nieufność nierzadko była jak najbardziej uzasadniona, a szczególne podstawy miała ona w MSZ, gdzie projekty typu „Energetyczne NATO” upadły przez całkowity brak kooperacji ze strony zawodowego korpusu dyplomatycznego, który określić można w najlepszej mierze jako zdemoralizowany, a w najgorszej jako kulturowo niezdolny do promowania interesów Polski. Kryzys zarządzania łagodzono wprowadzeniem ustawy o Państwowym Zasobie Kadrowym – czyli ustanowieniem możliwie kompetentnej nomenklatury. Dotychczasowy model Służby Cywilnej nie tyle był niedobry, co od samego początku (tzn. od rządu Cimoszewicza) wprowadzany był w imię partyjnych interesów. Co więcej, w polskich realiach (np. płacowych) korpus urzędniczy rzadko jest na tyle kompetentny, by móc być aktywnym partnerem w zarządzaniu (governance) i kształtowaniu polityk publicznych (policy) oraz pamięcią organizacyjną państwa.

IV RP, CZYLI PUŁAPKA TECHNOLOGII POLITYCZNYCH

Wybory parlamentarno-prezydenckie w roku 2005 odbywały się w atmosferze, rzadkiej w Polsce, nadziei na prawdziwe zmiany na lepsze. Dwie najważniejsze partie opozycyjne wspólnie głosiły potrzebę walki z patologiami państwa i gospodarki. Patologie te na poziomie naukowym opisała niewielka grupka naukowców – na poziomie dyskursu Zdzisław Krasnodębski, na polu struktur polityczno-gospodarczych Jadwiga Staniszkis, na polu struktur bezpieczeństwa Andrzej Zybertowicz. To dzięki nim pojęcie postkomunizmu nabrało naukowej ścisłości oraz głębokiego i trwałego znaczenia. Autorzy ci popularyzowali swoje analizy w mediach, wspierani przez grupę krytycznych wobec establishmentu dziennikarzy i intelektualistów, którzy dla potrzeb publicystycznych przekuli analizy postkomunizmu na pojęcie „IV RP”. Pojęcie to miało charakter skrótu myślowego, cechowało się wieloznacznością, która politykom pozwoliła użyć go jako hasła propagandowego. Na scenie politycznej pojawiła się bowiem możliwość wprowadzenia nowego, krytycznego głosu z pozycji dotychczasowego marginesu. Jak to często bywa, pęknięcie w obrębie elity polityczno-medialnej, wywołane próbą zachwiania równowagi wpływów i interesów między dwoma jej segmentami – SLD i Agorą (afera Rywina), a następnie konflikt w samym obozie SLD – pałac premiera i pałac prezydenta (afera Orlenu) – pozwoliły powrócić do łask politykom odrzuconym, takim jak Jarosław Kaczyński, którzy od 15 lat głosili tezę o potrzebie radykalnych zmian polskiego państwa.

W wyborach parlamentarnych obywatele uznali, że diagnoza ta jest słuszna i obdarzyli obie głoszące ją partie: Prawo i Sprawiedliwość oraz Platformę Obywatelską najsilniejszą legitymacją. Uznanie postkomunizmu za fakt, było jednak zaledwie warunkiem koniecznym przyszłej koalicji. Warunkiem dostatecznym bowiem była wizja przyszłości. Tutaj, zaś – co, wobec nieobecność wspólnego wroga, pokazała kampania wyborcza – obie partie różnią się czasem istotnie. Już jednak w tym momencie ukazała się ogólna słabość polskiej polityki – jej wyzucie z idei i projektów. Obie partie stoczyły bowiem bitwę nie na programy – PiS miał wszak jego imitację, a program PO znał tylko Jan Rokita - lecz na technologie polityczne. Wybory 2005 i 2007 wybory parlamentarne pokazały dobitnie siłę marketingu politycznego w polskiej demokracji medialnej. Warto zatem zatrzymać się chwilę przy problemie technologii politycznych.

Jarosław Kaczyński pełni w polskich mediach podobną rolę do tej, którą w Amerykańskich pełni osoba George’a W. Busha. Uwzględniając gigantyczną różnicę intelektualną – obaj komunikują się przede wszystkim z elektoratem prowincjonalnym (tzn. spoza centrów kulturowych), wiec co za tym idzie obaj cieszą się fatalną opinią establishmentu, który uważa, że obaj wygrali wybory przez przypadek (Bush w 2000 r. po wyroku Sądu Najwyższego). Sprzedanie wyborcom polityka, który mówi językiem znienawidzonym przez (lewicowe) elity wymaga dużego wysiłku marketingowego. W 2005 roku PiS wzór takiej strategii znalazł właśnie w USA. To z USA przyszło do nas bowiem to, co nazywam Rovizmem (od nazwiska stratega partii republikańskiej Karla Rove’a), czyli budowanie siły partii na ciągłej mobilizacji elektoratu poprzez agresywną retorykę i odwołanie się do emocji i religii. Strategia ta zapewniła Republikanom kolejne zwycięstwa wyborcze, ale w praktyce zaowocowała stagnacją parlamentarną, ponieważ obie strony dokonywały głównie posunięć uderzających w wizerunek przeciwnika. Istnieje tu ciekawa zbieżność w odwoływaniu się przez PiS i GOP do dwóch kluczowych „dźwigni” wyborczych. PiS-owskie hasło „solidarnego państwa” do złudzenia przypomina wszak hasło „współczującego konserwatyzmu” z pierwszej kampanii prezydenckiej George’a W. Busha, którego autorem jest nie jakiś ekonomista, lecz ówczesny prezydencki speechwriter Michael Gerson; z kolei ukłony PiS w kierunku Radia Maryja współgrały z uznaniem religijnej prawicy protestanckiej za rdzeń elektoratu Rartii Repuklikańskiej. Jednak w 2007 roku – podobnie jak rok wcześniej w USA – ta strategia nie sprawdziła się.

Platforma Obywatelska w 2005 r. wolała – by użyć słów Natalii de Barbaro, która budowała wtedy strategię marketingową tej partii – „pięknie przegrać, niż brzydko wygrać.”, byle tylko nie posunąć się do agresywnej, „niskiej” retoryki. W jakiejś mierze na jej strategii zaciążyły inteligenckie nawyki pięknego różnienia się, dialogu czy salonowej rozmowy, a status „pieszczocha mediów” i faworyta sondaży tym bardziej pogłębił frustrację po przegranych – i to podwójnie – wyborach. Ale tak jak PiS w 2005 r. odkrył dla polskiej sceny politycznej post-proletariat, prowincjonalnego inteligenta i przedsiębiorcę, tak PO w 2007 udało się wciągnąć w proces decyzji wyborczych ludzi którzy dotąd albo w ogóle nie głosowali lub głosowali ostatnio wiele lat temu (aż 16% głosujących na PO).[5] W 2007 r. PO wyciągnęła wnioski ze swoich porażek, ale również ze słabych i mocnych stron przeciwnika i odwołała się do zupełnie innej strategii wyborczej. Była to strategią wzorowana na tej, która w 1997 roku przyniosła zwycięstwo w wyborach Tony’emu Blairowi i jego odmienionej Partii Pracy.

By ująć sprawę w uproszczeniu można powiedzieć, że PiS stosował w ostatnich wyborach tzw. kampanię zorientowaną na sprzedaż, w której najpierw tworzy się projekt produktu, tzn. program partii[6] oraz określa wizerunek lidera (w wypadku Jarosława Kaczyńskiego pole manewru jest raczej małe), a następnie sprawdzając reakcje wyborców poprzez wywiad marketingowy wzmacnia się ich mocne strony i doskonali przekaz. Jest to strategia zorientowana na przekonanie wyborców, że program lub działanie danej partii są właściwe. (Kampanię zorientowaną na sprzedaż Partia Pracy stosowała bez powodzenia w przegranych wyborach w 1989 r.) W kampanii PiS popełniło cały szereg błędów – począwszy od nadużywania bezpartyjności prezydenta podczas jego wizyty u Polonii w USA, przez dość widowiskowy, ale mało subtelny i jednostronny przekaz reklamowy, aż po tragiczną w skutkach konferencję Mariusza Kamińskiego, który ułatwił uczynienie ze skorumpowanej Beaty Sawickiej męczennicy PO (reżyserowany spektakl łez i odwołań do śmierci B. Blidy).

Tymczasem Platforma Obywatelska zastosowała równie udanie, co Labour Party w 1997 tzw. strategię zorientowaną marketingowo. Najpierw (1.) dokonuje się w niej wywiadu marketingowego, stawiając sobie za cel odkrycie reakcji wyborców na hipotetyczny produkt lub – jak to byłoby bliżej prawdy w wypadku PO – szuka się dopiero budulca tego produktu określając pragnienia ludzi, w drugim etapie (2.) na tej podstawie tworzy się projekt produktu, zaś w trzecim (3.) dostosowuje się go ze względu na osiągalność, reakcję wewnętrzną (czy partia zniesie, ukrycie pewnych części programu), rywalizację (odebrać PiS retorykę solidarnościową), poparcie (rezygnacja z języka liberalizmu), natomiast w etapie czwartym (4.) następuje implementacja w formie jednolitego i obowiązującego wszystkich wizerunku. Jest to oczywiście strategia koncentrująca się na zdobyciu poparcia potrzebnego do zwycięstwa. Stąd więc odwołanie się do dwóch najsilniejszych emocji młodszych wyborców, których PO chciała pozyskać i co faktycznie jej się udało, tzn. (a.) lęku lub wstydu przed złą opinią Polski na tzw. Zachodzie oraz (b.) pragnienia szybko rosnącego dobrobytu – jak to ma miejsce w Irlandii. Jednak całą partię do zwycięstwa pociągnął oczywiście odmieniony, „blairowski” Donald Tusk – chłopak z podwórka, kupujący na targu jabłka i masło, a jednocześnie silny przywódca partii.[7]

Technologie polityczne są wielkim odkryciem ostatnich dwóch lat. Ich rola w ponowoczesnej polityce rośnie niepomiernie. I należy podkreślić, że jest to dziedzinie dzisiaj niesłychanie skomplikowana i rozbudowana, oparta o bardzo zaawansowane teorie psychologii społecznej oraz badania psychologii poznawczej, a także korzystająca twórczo z wieloletnich doświadczeń marketingu komercyjnego. Wkroczenie telewizji do procesu politycznego, którego symboliczną datą była debata telewizyjna J.F. Kennedy’ego z Richardem Nixonem, całkowicie zmieniło logistykę współczesnej polityki. W USA oba kanały agitacji – wiec i debata telewizyjna – są dziś równie ważne jeśli chodzi o czas, jaki się im w kampanii poświęca, ale jeśli uwzględnimy fakt, że bez telewizji wygrać się nie da, to niesłychanej wagi nabierają fundusze wyborcze. Narodowe Komitety Partyjne Republikanów i Demokratów wydały na kampanie wyborcze (marketing i lobbing) w latach 2000-2004 odpowiednio: $661 mln do $657 mln oraz $458 mln do $576 mln.

To czego w Polsce brakuje, to trwałego doświadczenia polityki nowoczesnej – demokracji z partiami masowymi, biurami wyborczymi, ulotkami, wiecami, zaangażowaniem agitacyjnym dużej ilości ludzi. Komunizm pozostawił społeczeństwo w dużej mierze obojętne na proces polityczny i w dużej mierze cyniczne wobec polityki. 15 lat III RP nie dokonało tu wielkiej poprawy, a jednym z fundamentów ruchu IVRP była właśnie krytyka odizolowania polityki od społeczeństwa i niskiego poziomy społecznego zaufania do klasy politycznej. Jednak od samego początku politycznej walki o IVRP okazało się, że najskuteczniejszym środkiem realizacji kluczowego celu, jakim jest zwycięstwo w wyborach jest po prostu medialne bombardowanie, a wiec polityczny ma sens tylko o ile będzie transmitowany w TV. Zatem telewizyjny marketing polityczny całkowicie zdominował polskie kampanie wyborcze. Przekaz zawęził się do poziomu skomplikowania i zniuansowania dopuszczalnego w spocie reklamowym adresowanym do milionów ludzi. Moja druga teza brzmi zatem: Marketing polityczny pochłania zasadniczą treść polskiej polityki. Przesłanie gubi się w środkach oddziaływania, forma pochłania treść. Parafrazując Wittgensteina, można powiedzieć, że w polskiej polityce tego, czego nie da się powiedzieć poprzez setkę telewizyjną, spot reklamowy lub plakat tego nie wolno mówić. Trwa bowiem nieustanna kampania wyborcza. I jest to trwała tendencja degeneracyjna. Co więcej, nie jest to tendencja przypadkowa, ale raczej systemowa.

MEDIA, CZYLI ZORGANIZOWANE ZŁUDZENIE

Tę degeneracyjną tendencję dominacji opakowywania polityki nad darowanym nam prezentem – gdzie opakowanie nawet, jak w przypadku pakietu Kluski, okazuje się puste - pogłębia jeszcze nieprawdopodobna wręcz i niespotykana w dojrzałych mediach informacyjnych otwartość na polityków, która sprawia, że większość dnia poświęcają oni organizowaniu wydarzeń, które zobaczą w wieczornym wydaniu wiadomości. Nie dziwi zatem ta straszliwa jałowość bijąca z telewizyjnych programów politycznych. Niestety jednak dziennikarze, nie grzeszący w większości przypadków kompetencjami, nie wydają się skłonni do zmiany tej destrukcyjnej formuły ciągłego show politycznego.

Media w polskiej polityce są dziś nie tylko obserwatorem. Od czasu afery z „taśmami Renaty Beger” stały się też aktywnym kreatorem wydarzeń politycznych. Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski zbierają obecnie nagrodę za nagrodą za to, że umówili się z posłanką Samoobrony, że ta podpuści kilku polityków PiS, a oni to nagrają i pokażą. Ale w całej tej sytuacji oddzielenie roli dziennikarzy od polityków jest niemożliwe, bowiem redaktorzy z TVN de facto weszli w rolę polityków – kreatorów działań w parlamencie, zaś posłanka Renata Beger w równej mierze, co pertraktującym politykiem stała się przepytującym dziennikarzem organizującym prowokację. Całą sprawę można w bardzo prosty sposób pozbawić jednoznaczności, jeśli zada się pytanie, czy negocjacje miedzy Renatą Beger a Adamem Lipińskim miałyby taki sam przebieg, gdyby nie było kamery w pokoju. Jedna strona bowiem wiedziała, że jest nagrywana, druga zaś nie. Tak sprawa wygląda od strony warsztatowo-etycznej.

Natomiast mało kto zwrócił uwagę na jej stronę polityczną. Należy jasno powiedzieć dwie rzeczy. W Polsce obowiązuje zasada wolnego mandatu i poseł nie jest związany żadnymi instrukcjami, ani przynależnością partyjną – może przechodzić do jakiej partii chce. Zachęcanie do przechodzenia za cukierki nie jest może eleganckie, ale to światowy standard – korupcja polityczna polega na czymś zupełnie innym. Ale druga sprawa wydaje się dalece ważniejsza. Media złamały pewną dobrą niepisaną zasadę nazywaną w USA – smoke-filled back rooms of politics – polityką zadymionych pokojów.[8] Politycy muszą mieć do dyspozycji pewne pole niejawności. Jak wyglądają negocjacje koalicyjne, kiedy wstawi się do pokoju kamerę widzieliśmy zaraz po wyborach w 2005 r., kiedy liderzy partii, siedząc naprzeciw siebie de facto mówili do stojącej z boku kamery. Wówczas kamer domagał się Donald Tusk i ciekawe, że nie domagał się ich tej jesieni, a owe zamknięte pokoje w trakcie rozmów Tusk-Pawlak spotkały się tym razem z pełnym zrozumieniem uczulonych na ograniczanie dziennikarzy.

Rola dziennikarzy w naszej polityce jest chora - jest to rola, by tak powiedzieć, fluidu komunikacyjnego. Gdyby dziennikarze nagle zniknęli z korytarzy sejmowych, politycy straciliby pokaźną ilość informacji o rozgrywanych intrygach, ale i musieliby zajmować się czymś innym, niż przekazywanie plotek. Polskiej polityce naprawdę dobrze by zrobił zakaz poruszania się dziennikarzy po parlamencie poza wyznaczoną wąską strefą. Politycy mniej zajmowaliby się knuciem, a dziennikarze musieliby głębiej wgryzać się w efekty ich prac. Politycy i dziennikarze to organizmy symbiotyczne – obie strony są sobie koniecznie potrzebne. Moja trzecia teza o polskiej polityce mówi, że w Polsce jednak ta symbioza mediów i polityków jest symbiozą pasożytniczą, tzn. ze szkodą dla utrzymującego te dwie grupy dużego organizmu - narodu. Ten zamknięty teatr stanowi niebezpieczeństwo dla demokracji jako procesu społecznego (a nie medialnego) i jest beznadziejnie hermetyczny dla jakichkolwiek pomysłów naprawczych.[9] Teza czwarta zatem brzmi: z powodu tej fatalnej symbiozy polska polityka osuwa się w spektakl, a media grają w nim często rolę suflerów ułatwiając politykom intryganctwo i politykierstwo.

W sytuacji, gdzie artykuł w gazecie i kontakt z mediami jest obecnie dla polskiego polityka jedyną szansą polityka na zapoznanie się z ciekawym pomysłem i wiedzą ekspercką, a nawet na nabycie standardowych teoretycznych kompetencji politycznych, szczególnej wagi nabiera przygotowanie merytoryczne pracowników mediów. Tymczasem poziom wiedzy politycznej wśród polskich dziennikarzy jest bardzo niski. Studia dziennikarskie nie cieszą się dobrą opinią wśród medialnych pracodawców. Wyrosła nam co prawda grupa kilkunastu sprawnych młodych politycznych komentatorów, którzy pojęciowym zaawansowaniem i rozumieniem faktycznych mechanizmów dalece przewyższają starą gwardię (post-socjalistycznych) inteligentów, uczących się na nowo polityki po 89 roku. Jednak na palcach jednej ręki policzyć można autorów łączących biegłość w zakresie historii, teorii, instytucji i praktyk politycznych, tak polskich, jak i międzynarodowych. Dominuje bowiem inteligencki, historyczno-literacki typ erudycji, a wśród telewizyjnych gwiazd dziennikarstwa politycznego i laureatów nagród środowiska dziennikarskiego spotkać można nawet absolwentów teatrologii, AWF, czy zootechniki. Niemal nieobecny jest typ wiedzy o polityce określany mianem porównawczej (comparative politics) – szczególnie na temat natury i roli partii politycznych – oraz wiedzy ekonomiczno-politycznej. Innymi słowy, głębokość komentarza politycznego w Polsce odpowiada płyciźnie polskich nauk politycznych.

Ta cierpka uwaga na temat dyskursu nie powinna być odbierana jako snobistyczna ekstrawagancja, ale raczej jako próba uzmysłowienia, że niski poziom wiedzy o polityce odbija się ostatecznie na polityce samej. Jeśli bowiem nie ma dostępu do wiedzy fachowej z kluczowego zakresu funkcjonowania demokracji, to nie może to pozostać bez śladu. Prawnicy bowiem, w naszym kontynentalnym typie prawoznawstwa, zawsze skupiać się będą na legalistycznych aspektach działań politycznych oraz formalistycznych rozważaniach konstytucyjnych. Filozofowie i doktrynerzy poruszają się po dość plastycznym polu idei, posługując się argumentami niewspółmiernymi do argumentów drugiej strony sporu, a w związku z tym przekonujących tylko dla już przekonanych. Socjologowie, z małymi wyjątkami, skupiają się na sondażowych aspektach życia politycznego. Historycy zaś komentując dzisiejsze problemy posługują się mniej lub bardziej trafnymi analogiami z przeszłości. Z tych zaś profesji zbudowano po 89. roku polskie wydziały politologii. (Pomijam tu problem ideowej tożsamości wykładających tam ludzi, która jest zasadniczo mocno liberalno-lewicowa).

W Polsce instytucje zaplecza polityki – czy to fundacje partyjne, czy to tzw. think tanki – niemal nie istnieją. Te, które powstały – często z zagranicznych pieniędzy, a więc i działają wg zagranicznych programów - są rozproszone, rozdrobnione i nie maja odpowiednich zasobów lub są źle zarządzane. A na dodatek pracują w nich najczęściej ci sami ludzie, którzy pracują na uczelniach. Zatem alternatywa dla różnych telewizyjnych ekspertów nie ma często szansy zaistnieć. Jeśli już zaś powstaje – np. w formie Instytutu Sobieskiego – to okazuje się, że dziennikarze nie zwracają na nią uwagi. Najczęściej po prostu szkoda im czasu. Ale również dlatego, że nie są zainteresowani innym punktem widzenia, ponieważ nie nauczono ich mozolnego przebijania się przez bardziej skomplikowane analizy lub po prostu ich intelektualna formacją pozbawiła ich zdolności rozpatrywania poglądów wyraźnie odmiennych od ortodoksji środowiskowych. I właśnie na poziomie intelektualno-towarzyskim rodzi się często przerażająca płytkość polskich mediów. Pewne poglądy po prostu nie są w stanie być dopuszczone, bo są niestosowne. Kiedy najlepszą rekomendacją zawodową młodego dziennikarza jest staż w redakcji „Gazety Wyborczej”, jeśli dalej jest to podstawowe poranne źródło informacji o Polsce i świecie, to trudno się dziwić, że obraz Polski rządzonej przez PiS wyłaniający się z wiadomości telewizyjnych TVN, czy Polsatu był groteskowy lub mroczny.

Ale problem nie byłby tak groźny, gdyby nie jeszcze jeden jego wymiar. Jest nią klientelistyczna współzależność liderów politycznych i właścicieli mediów. W obecnej demokracji szefowie mediów to ludzie o pozycji porównywalnej z szefami partii. Dlatego tak wiele zależy z jednej strony od etosu zawodowego i poczucia obywatelskiej odpowiedzialności, ale przede wszystkim od kapitałowej niezależności. Rodziny Sulzburgerów (New York Times), Grahamów (Washington Post), czy Bankroftów (do niedawna Wall Street Journal) uważają się za strażników amerykańskiej demokracji. Rodziny te posiadają uprzywilejowany rodzaj akcji dający im kontrolę nad swoimi gazetami, a misja publiczna jest w nich przekazywana z pokolenia na pokolenie na równi ze sztuką zarządzania. Niedawna oferta kupna WSJ przez Ruperta Murdocha nie była wcale odrzucana z powodów finansowych.

W Polsce ruchy wokół obsady stanowisk redaktorów naczelnych dużych gazet (patrz: Presspublica, Axel Springer), czy mediów elektronicznych (TVP, Polsat) zależne są od koniunktury politycznej. I o tyle tylko możemy je uznać za dobre, o ile wspierają pluralizm. Dziejowym zaś chyba fenomenem był redaktor naczelny dużej gazety, który przez wiele lat dzierżył rząd dusz setek tysięcy wykształceńców i post-socjalistycznych inteligentów oraz pociągał za sznurki w kilku partiach, a którego odejście ze stanowiska dla niektórych warte było zmiany numeru polskiej republiki. W ostatnich zaś tygodniach, dziennikarze „Dziennika”, który wyraźnie zmienił sympatie polityczne po wezwaniu redaktorów naczelnych do Hamburga (siedziby Axel Springer) „na konsultacje”, gorliwie tropią niecne uczynki Patrycji Koteckiej w redakcji „Wiadomości” TVP1, ale milczą o niedawnym zwolnieniu z „Rzeczpospolitej” młodego redaktora Piotra Pałki, autora tekstu o przygotowaniach gdańskiego IPN do publikacji tekstu o Lechu Wałęsie, po telefonicznych naciskach ministrów Grzegorza Schetyny (MSWiA) i Sławomira Nowaka (Gabinet Premiera). Warto dodać, że w opinii Jana Pińskiego - szanowanego dziennikarza śledczego tygodnika „Wprost” – poziom skorumpowania polskich dziennikarzy jest porównywalny do poziomu korupcji w polskiej polityce.[10]

Medialna edukacja polityczna wpływa na poziom wiedzy politycznej obywateli – wszystkich, i tych prostych i tych najlepiej wykształconych. Bo to poprzez media można dziś – prawdopodobnie dalece łatwiej, niż poprzez politykę – wprowadzić w publiczny dyskurs nowe idee i pomysły, interweniować i sugerować dobre rozwiązania. Politycy rozpoczynają dzień od lektury gazet i z nich często czerpią dużą cześć swojej wiedzy. Zatem czas postawić sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Dziennikarze musza pozbyć się pokusy manipulowana polityką, ich szefowie pokusy posiadania swoich partii, a nauczyć się na nowo służby dobru wspólnemu. Dziennikarze są dziś często wobec swoich szefów, a oni wobec komercyjnych właścicieli mediów w podobnej pozycji, jak szeregowi posłowie do swoich liderów – dyscyplina, trzymanie linii obowiązuje. Rzetelność intelektualna i maksymalny możliwy obiektywizm dziennikarza jako esencja służby wobec odbiorców-współobywateli to ostatnio raczej tylko histeryczna retoryka establishmentu dziennikarzy na ceremoniach przyznawania sobie nagród środowiskowych, niż prawdziwa misja. I jest to tym niebezpieczne, że dla dziennikarza nie ma innej obrony przed serwilizmem i byciem zinstrumentalizowanym, jak tradycyjna „naiwna” postawa niezależna. W Polskich mediach – gdy np. porównuje się polska prasę z amerykańską - brakuje szczególnie języka dobra wspólnego. Oczywiście istnieją różne poglądy na temat tego, czym takie dobro jest, ale to daje właśnie pole do polemik. Ten pryzmat pozwoli patrzeć nam wszystkim na Polskę jak na nasze wspólne dobro.

KARTEL, CZYLI NARODZINY NOWEJ SCENY PARTYJNEJ

Czas jednak przejść do tematów wagi ciężkiej, czyli do wzmiankowanego na początku problemu polskiej sceny politycznej. Posłużę się tu przykładem, który pozwoli mi wejść w splot bardzo poważnych, a słabo chyba rozumianych problemów. Podczas transmitowanych w telewizji obrad rady krajowej PO w sierpniu 2007 r., były premier Jerzy Buzek wygłosił znakomite przemówienie w najlepszym amerykańskim stylu. Przedstawił postulat szerokiego otwarcia list wyborczych dla ludzi z różnych środowisk i pochwałę sporów wewnątrzpartyjnych. Gdy schodził z mównicy kamera pokazała znudzone twarze Grzegorza Schetyny i Bronisława Komorowskiego, siedzących koło równie ospałego prezesa Tuska. Przy drugim stoliku na podwyższeniu siedziało kilkoro innych działaczy zarządu, w tym poseł Rokita. Po chwili przy okazji głosowania nad uchwałą dotycząca zasad rozdziału miejsc, prezesowi Tuskowi wymsknęło się, że przecież ten akt i tak nie jest formalnie wiążący, ale – i tu szybko się poprawił - oczywiście będzie on brany pod uwagę. Ta scenka pokazuje jak w pigułce schizofreniczną naturę polskiej polityki.

Otóż, deputowany Buzek jest typem polityka, którego lubią Polacy. Kiedy mówi, widać, że posiada szerszą wizję, potrafi budować przesłanie, bije od niego entuzjazm, a słuchacz-wyborca ma poczucie, że mówca mówi do niego, a nie do innych polityków. Podobne cechy przekazu uczyniły Kazimierza Marcinkiewicza najpopularniejszym politykiem w Polsce. Zarzut, mówiący, że są to chwyty marketingowe jest trafny, ale de facto nie jest zarzutem. Polityk demokratyczny musi - i wiemy to od czasów antycznej retoryki – mówić zrozumiale i przekonująco. To jest zaleta, nie wada. Ale Jerzy Buzek posiada także inną cechę, która mimo, że podoba się Polakom w polskiej polityce jest już wadą. Jest on naiwniakiem, człowiekiem dobrodusznym, nieco romantycznym, a już na pewno nie da się o nim powiedzieć, że jest kilerem.

Tymczasem tylko ten bezwzględny rodzaj polityków dominuje i odnosi sukcesy w Polsce. I takimi politykami są, znudzeni słuchaniem Buzka, panowie Schetyna, Komorowski i Tusk, wszyscy liderzy innych partii (Giertych, Lepper, Miller), zaś całkowitym politycznym humanoidem wydaję się być Jarosław Kaczyński. I to oczywiście czyni go tak skutecznym. Wszyscy poczciwcy – od Olszewskiego po Mazowieckiego i Bugaja – wypadli ze sceny politycznej. Z kolei ci wewnętrznie rozdarci między subtelnością a skutecznością – tacy jak Dorn, czy Rokita – przeżywają gwałtowne wzloty i upadki. Bardzo ciekawą postacią wydaje się być - zwłaszcza w świetle rewelacji Janusza Kaczmarka - minister Zbigniew Ziobro, kreujący sobie wizerunek czułego twardziela, a będący prawdopodobnie niesłychanie bezwzględnym w niszczeniu swoich konkurentów. Ogólnie rzecz biorąc, zasadniczą kadrę polskich partii stanowią posłuszni żołnierze idący za wodzem. Ludzie niezależni, owszem, funkcjonują, ale tylko w ściśle wyznaczonym dla siebie polu – polu wizerunkowym. Można zatem postawić kolejne tezy o polskiej polityce. Piąta mówi, że w Polsce sukcesy odnosi ten typ bezwzględnych i mało ideowych polityków, których Polacy raczej nie lubią. Szósta zaś, że politycy niezależni i niekonwencjonalni potrzebni są głównie do celów wizerunkowych. Dlaczego tak jest?

Otóż wyjaśnienie tego faktu nie dostarczy nam raczej psychologia, choć bez wątpienia analiza preferowanego typu osobowości byłaby bardzo interesująca, ale raczej analiza konstrukcji dominujących partii politycznych, oraz ordynacji wyborczej, obowiązującej w naszym kraju. Po pierwsze, polska scena partyjna przez 18 lat ostatnich lat przeszła drogę, którą zachodnie partie pokonywały przez ostatnie 150 lat. Można to - w dużym uproszczeniu - przedstawić jako przyspieszoną ewolucję hybryd, które da się w pewnym uproszczeniu podpiąć pod wyróżnione przez Richarda Katza i Petera Maira trzy "czyste" modele partii. Zaraz po 1989 roku dominowały małe, pozbawione rozbudowanych struktur, tzw. kanapowe partie (PC, ZChN, UD) do złudzenia przypominające elitarne partie z końca XIX w, funkcjonujące w realiach demokracji cenzusowej. Następnie przyszedł okres dominacji dwóch dużych koalicji wyborczych (SLD, AWS), opartych o szerokie struktury związków zawodowych, analogiczne poniekąd do socjalistycznych partii masowych z początku wieku XX (analizowanych w klasycznych studiach Moisey'a Ostrogorsky'ego i Roberta Michelsa). To w czym jednak bloki te nie upodabniały się do swojego modelu, to brak ścisłego posłuszeństwa wobec silnych liderów. Ten element zyskał swoją realizację w obecnie dominujących partiach, z wzorcowym przykładem PiS. Jednak dziś funkcjonujące partie zmierzają już ku innemu, zupełnie współczesnemu modelowi – partii kartelowej. Jednym z jej wyróżników jest korzystanie z państwowego finansowania, co daje jej status quasi-agencji rządowej.

Po drugie, w Polsce toczy się mętna i niemrawa debata co do zasadności zmiany ordynacji wyborczej z proporcjonalnej na większościową. Tymczasem w tym kontekście jest to sprawa absolutnie kluczowa. Należy rozumieć konsekwencje płynące z faktu, że pewien zestaw reguł – jakim jest ordynacja – wytwarza matrycę interesów, kar i nagród, które sprawiają, ze pewnego typu zachowania są opłacalne, a inne nie. Jeśli zrozumiemy, jak nasza ordynacja wyborcza kształtuje model partii i ich relacje ze społeczeństwem dostrzeżemy głębokie źródło naszego niezadowolenia z polityki. Otóż, obowiązująca w Polsce i wpisana do polskiej konstytucji, proporcjonalna ordynacja wyborcza preferuje różnorodność i reprezentatywność ponad siłę reprezentacji i jasne rozstrzygnięcia. Mamy zatem sytuację, w której ordynacja, kładąca nacisk na reprezentatywność wyborów, a nie na wyłonienie jasnej siły rządzącej, prowadzi do zachowań takich, jak kupowanie posłów, czyli zachowań wewnętrznie racjonalnych, bo prowadzących do zbudowania większości, ale moralnie degradujących i podważających zaufanie społeczne dla polityki. Teza siódma brzmi zatem: politycy są racjonalni, zachowując się destrukcyjnie - robią to, co premiuje zły system reguł i instytucji.

Okazuje się, że choć obowiązuje w Polsce jedna z najgorszych w Europie ordynacji, której kształt rodził się w trakcie targów między grupami interesów kształtującymi realny ustrój IIIRP, bardzo ciężko jest ją zmienić. Jest tak dlatego, że do parlamentu dostaje się wiele partii i zmiana reguł dla każdej może oznaczać poważne straty. Z kolei dla wyłonienia większości konieczne są negocjacje koalicyjne, a następnie oglądamy dramaty nieufności, w których efekcie przez 18 lat rządy mniejszościowe rządziły niemal tak samo długo, jak koalicyjne. Partia, która liczy na samodzielne rządy, jak niegdyś SLD a dziś PO, wróży sobie z fusów – zawsze może jej zabraknąć jednego głosu i kryzys parlamentarny murowany. Co więcej, głosując na kandydatów poszeregowanych wg miejsc na listach wyborczych – stawiając krzyżyk przy nazwisku na kartce poświęconej danej partii - oddajemy wielką władzę w ręce liderów partyjnych, ponieważ to oni ustalają kolejność na listach wyborczych, a ta prerogatywa daje im całkowitą kontrolę nas swoimi partiami. Dlatego Jerzy Buzek może sobie przemawiać o dyskusji wewnętrznej i szerokim otwarciu, ale walka i tak rozegra się w trójkącie Schetyna-Komorowski-Tusk.

Proporcjonalność ma oczywiście ten podstawowy dla nas w Polsce feler, że zmusza do głosowania na partie, a nie na ludzi. Okazuje się zatem, że dobry poseł, który wykonując swój mandat aktywnie przyczynia się do rozwoju swojego regionu, licząc na poparcie swojej constituency, prawdopodobnie kolejny raz do parlamentu się nie dostanie, jeśli jego partia pikuje w dół – ponieważ liczy się poparcie ogólnopolskie. Zadziwiający jest tu przykład Przemysława Gosiewskiego, który lobbując za peronem we Włoszczowie zachował się niejako wbrew nieformalnym regułom tej ordynacji, ale jak najbardziej zgonie z regułami preferowanej przez Polaków ordynacji większościowej, za co został przez media niemal rozstrzelany. Inną konsekwencją i zasadniczym problemem, bardzo w Polsce wyraźnym, jest fakt, że przy ordynacji proporcjonalnej interesy partii bardzo wyraźnie odrywają się od interesów wyborców, co może prowadzić do zachowań bardzo destrukcyjnych dla realizacji interesu ogółu. W ten sposób długoterminowy plan Jarosława Kaczyńskiego budowania silnej, szerokiej formacji prawicowej poprzez połknięcie przystawek i rozbicie PO musiał nieuchronnie wchodzić w kolizję z cywilizowaną współpracą na rzecz dobra wspólnego. Zamiast zmienić ordynację na brytyjską – mocno polaryzującą scenę (3 partie – dwie dominujące, jedna aspirująca), ale zapewniającą dyscyplinę dzięki władzy lidera umieszczania kandydatów w określonych okręgach - Kaczyński gwałcił sumienia swoich wyborców koalicjami, a pozostałym obywatelom fundował oglądanie parlamentarnych jatek i przez dwa lata uprawiał skuteczną, ale bardzo ciężkostrawną politykę moralnego stanu wyjątkowego.

Te dwa czynniki, czyli proporcjonalność i głosowanie na posegregowane nazwiska należy uzupełnić trzecim – finansowaniem publicznym. Jest to rozpowszechniająca się na świecie forma odcięcia polityki od pieniędzy bogatych grup interesu, kupujących realizację swoich priorytetów. Taki model sceny politycznej występuje w Austrii i przy mieszanej ordynacji wyborczej w Niemczech. Stamtąd też zaczerpnięto wzorce dla polskiego rozwiązania. Jednak bardzo znaczące są różnice, które sprawiają, że o ile w Austrii na 12 kadencji parlamentu, 10 odbywało się przy zawiązanej wielkiej koalicji. W tych krajach bowiem partie tradycyjnie są instytucjami społecznej integracji i mają konstytucyjny monopol na działalność polityczną. Oznacza to, że tradycyjnie zrzeszały one miliony członków i były kanałem przez który społeczeństwo korporacyjne – związki zawodowe, korporacje zawodowe, związki branżowe itp. - artykułowało swoje interesy. W Polsce tymczasem partie stają się właśnie elementem państwa, quasi-agencjami rządowymi, ale zupełnie oderwanymi od społeczeństwa. Nie wiadomo na pewno, kogo reprezentują poza samymi sobą.

Reguły polityczne w ostatnich 18 latach zmieniały się bardzo często a ich stawką były często dosłownie losy Polski. Wprowadzenie państwowego finansowania, którego miało upodobnić Polskę do krajów niemieckich dokonało się w 2001 roku z inicjatywy Ludwika Dorna i można powiedzieć, że było to genialne posunięcie polityczne. Pozwoliło to bowiem odciąć SLD od pieniędzy oligarchów, a PiS zebrać fundusze na efektowną kampanię wyborczą. Obecnie PO nalega na zniesienie tego elementu wiedząc, że bez państwowych dotacji PiS nie będzie w stanie dorównać jej możliwościami finansowymi. Istnienie lewej kasy wyborczej w każdej partii jest w dużej mierze tajemnicą poliszynela, ale ta ograniczona hipokryzja w dużej mierze wyrównuje szanse poszczególnych konkurentów.

Jednak w nie tak dalekiej perspektywie z kombinacji tych trzech czynników wyłoni się fatalny system partii kartelowych. Właściwie już mamy do czynienia ze sceną polityczną, na której trwale i w sposób niemal niezagrożony funkcjonować będą 3-4 partie, w pełni sprofesjonalizowane i hyper-zdyscyplinowane, ale nie rywalizujące ze sobą nazbyt energicznie, ponieważ dysponujące stałymi i znaczącymi dochodami. Utworzy się polityczny kartel, w którym pojawienie się nowego głosu będzie niezmiernie trudne, ponieważ wiąże się to z koniecznością przekroczenia progu 3% poparcia wyborczego. A tego wszak nie da się dokonać bez pieniędzy, czego ilustracją były próby ratowania się przed zagładą poprzez koalicję z SLD niedawnych renegatów z SdPl i wyjałowionych demokratów.pl. Można zatem sformułować ósmą tezę o polskiej demokracji parlamentarnej: polska ordynacja jest nieefektywna, nie transmituje woli i zaufania wyborców oraz jest niezgodna z (republikańską) tradycją i kulturą polityczną, preferującą wybory spersonalizowane. Oraz dziewiątą: jeżeli pozwolimy okrzepnąć temu systemowi partyjnemu, zamieni się on w kartel partii wodzowskich.

Ostateczną konsekwencją wyłaniania się polskiego ponowoczesnego systemu partii kartelowych jest coraz większa rola marketingu politycznego. Modelowe partie tego typu nie mają bowiem rozbudowanych struktur regionalnych, ich tożsamość ideologiczna zaciera się, bo swoją ofertę kształtują one na podstawie badań rynkowych. Kampanie są coraz bardziej efektowne, a w spektaklu bardzo łatwo zaciera się przesłanie. Oczywiście zaawansowane oddziaływanie psychologiczne jest tendencją ogólnoświatową – niepokojącą, ale nieuchronną. Jednak w Polsce ma ono szczególny charakter. Partie i politycy bowiem gros swoich posunięć podporządkowują wymogom wizerunkowym, całkowicie niemal rezygnując posunięć strategicznych, często trudnych albo zbyt skomplikowanych. Programy polityczne mają w Polsce w najlepszym wypadku kształt broszurek luźno związanych z realiami (PiS), albo są atrapami (słynne 12 stron PO) zastępującymi realny, ale ukryty, bo niemedialny program. Co więcej, poziom planów i analiz strategicznych dostępnych politykom na najwyższym szczeblu jest często bardzo mizerny. Teza dziesiąta brzmi zatem: w czasach nierozerwalnego uwikłana władzy i wiedzy, polska polityka nie posiada żadnego solidnego zaplecza analitycznego – nie jest nim ani sieć think tanków (taka nie istnieje), ani administracja (nie ma w niej policymakerów, tzn. menadżerów publicznych), ani uniwersytet (archaiczny moloch). Polskie partie nie korzystają z usług think tanków, czyli niezależnych instytutów studiów zawansowanych, propagujących swoją wiedzę dla publicznego pożytku.[11] Nie mają też swoich fundacji analitycznych – dostarczających im raportów na temat kluczowych problemów. Partie mimo zapisów ustawowych pieniądze na analizy z dotacji publicznych przeznaczają na instytuty badań marketingowych. To bowiem jest kluczem do doraźnego sukcesu.

Skoro obecne reguły polskiej polityki mają tak charakter spirali opadającej (vicious circle), to należy się zastanowić, w jaki sposób przy możliwie niskich kosztach da się przejść do otoczenia instytucjonalnego wytwarzającego proces o charakterze spirali wznoszącej (virtous circle). Można na przykład rozważać, czy na obecnym etapie optymalnym rozwiązaniem byłoby utrzymanie państwowego finansowania, które (a.) pozwala przeciąć związek poglądów i interesów ludzi od ich zamożności i które (b.) można uzasadnić jako ekonomiczną nagrodę za zdobycie poparcia wyborców, ale tylko przy zmianie ordynacji na większościową. Oznaczałoby to sytuację, w której obecne partie staną się owszem stałym elementem sceny politycznej (wydaje się, że obecny stosunek ich sił jest w dużej mierze reprezentatywny), ale politycy zyskają silną motywację do nasłuchiwania woli wyborców. Niestety istnieje niebezpieczeństwo, że to rozwiązanie może (choć wcale nie musi) utrwalać inny bardzo poważny problem polskiej polityki, a mianowicie dużą rotację parlamentarną, która nie sprzyja profesjonalizacji polityków.

Tak czy owak, stara lekcja amerykańskich Founding Fathers mówiąca, że dobro wspólne musi dzięki instytucjom leżeć w prywatnym interesie, w Polsce musi zostać odrobiona przez jakąś przyszłą konstytuantę.

Po co się rządzi?

Kluczowym pytaniem, jakie rządzący w demokracji muszą sobie zadawać brzmi: „po co rządzę?” W wypadku PiS odpowiedź zapewne oscylowałaby pomiędzy walką z układem i budową silnego państwa, modernizacją solidarnościową, czy odtworzeniem silnej wspólnoty narodowej, a pośrednio także obejmowałaby ukryty cel, czyli zbudowanie wielkiej partii ludowej. Jednak próba jednoczesnej realizacji celu partyjnego i celu państwowego, postawiła dziś PiS w sytuacji, którą Jadwiga Staniszkis nazwała w „Ontologii socjalizmu” martwą strukturą. Partia Jarosława Kaczyńskiego ugrzęzła w populizmie socjalno-rozliczeniowym, który ma niewiele wspólnego z solidarnością, jeszcze mniej z modernizacją, za to pozwolił przypodobać się wyborcom tzw. przystawek koalicyjnych. Próbując zatem realizować projekt budowy wielkiej partii, PiS podważył fundamenty swojego najlepszego wizerunku moralistycznej partii inteligenckiej. Ta martwa struktura tworzyła się także na głębszym poziomie, między dyskursem politycznym, głoszącym pochwałę energicznego działania, a realnym ustrojem, który takie działania uniemożliwia (przy czym debata o ustroju z udziałem opozycji się nie toczy). Pokazuje to, że kategorie myślenia i wiedza, które kształtują działania prezesa Kaczyńskiego a pochodzą z czasów jego studiów prawniczych, prowadzą dziś do działań zwiększających chaos w polityce. Sposobem zaś radzenia sobie z tych chaosem jest polityka silnych tożsamości – ideologicznych i narodowych. Dochodzi zatem do paradoksalnej sytuacji, w której politycy o rodowodzie piłsudczykowskim wpadali w dyskurs endecki.

Najgłębszym źródłem tego chaosu jest niezrozumienie natury ponowoczesnej polityki i władzy. Dziś celem rządu powinno być stworzenie zdolnego do osiągania założonych celów państwa w sytuacji strukturalnej nieobecności momentu władczego. Tego rodzaju rządzenie zakłada przede wszystkim bardzo dużą kompetencję polityków, rozbudowany i profesjonalny system wsparcia analitycznego oraz otwarcie na pragmatyczne współdziałanie z opozycją. Możliwości polityki mocno się skurczyły zatem politycy muszą posiadać (1) zdolność współpracy z silnie autonomicznymi sferami niepolitycznymi oraz (2) zdolność wymuszania, ale przez reguły, procedury i negocjacje, realizacji interesu ogółu poprzez ustanawianie bezstronnych (fairness) formuł organizujących te sfery oraz (3) rozumieć potrzebę kreowania kontraktowej przestrzeni dla swobodnego działania partnerów społecznych. Wszystko to ma sprawić, że system jako całość stanie się mechanizmem generowania wiedzy o sobie samym, która zapewni mu samokontrolę w sytuacji chaotycznego otoczenia. Silne państwo zatem to nie państwo o zunifikowanej i skoncentrowanej władzy, ale państwo rządne (zdolne do określania celów), sterowne (realizujące je) i elastyczne (dostosowujące się do szybkich zmian). Państwo ma bowiem być instrumentem wspólnoty politycznej służącym realizacji jej interesu jako całości.

Jeśli teraz porównamy ten modelowy obraz z realiami rządów PiS ukaże się nam cały dystans między stanem obecnym, a pożądanym. PiS bowiem zaprowadził funkcjonalny autorytaryzm, próbując zrekonstruować państwo o hierarchicznej, jednolicie racjonalnej strukturze władzy, które można znaleźć już tylko polskich w podręcznikach prawa. Ta próba odtworzenia momentu władczego, rozciągnięcia hierarchii suwerennej władzy na sfery już jej nie podlegające, musi w dzisiejszych czasach generować strukturalny chaos i niesterowność. Geniusz polityczny Jarosława Kaczyńskiego pozwalał mu używać również kontrolowanego chaosu w polityce parlamentarnej do obezwładnienia opozycji. Ta jednak odpowiadała wówczas ostrą ofensywą retoryczną (ta silna retoryka ma narzucić jakikolwiek porządek chaosowi), co nieuchronnie kończyło się rozkręceniem się spirali wojny medialnej. Dobrym arsenałem propagandowej amunicji była historia najnowsza, która w interpretacji politycznej prowadziła do delegitymizacji opozycji i niezależnych instytucji państwa w duchu paranoicznego myślenia „układowego” (np. ataki na Rokitę). Dramatyczny poziom nieufności do instytucji sprawiał, że PiS, nawet rozumiejąc ich istotność, nie był zdolny do ich zręcznego używania. Partia Kaczyńskich mając określoną wizję modernizacji chciała być jej głównym dyrygentem (bo przecież, jak miał powiedzieć premier „wszyscy fachowcy są z układu”). Skoro zaś uprawia się politykę w kategoriach dosłownie pojętej Schmittowskiej dychotomii wróg-przyjaciel (co wynika z założeń dziejowych) nie można prowadzić polityki polegającej na, opartym na zaufaniu, harmonizowaniu logik poszczególnych instytucji i dziedzin w celu ustanowienia ich samoregulacji, co pozwala maksymalnie wykorzystać aktualną w danym momencie koniunkturę rozwojową.

Schodząc na niższy stopień abstrakcji można stwierdzić, że był to dwa lata rządów niezrównoważonych: w 3-4 resortach następowały spore obiecujące zmiany reguł (Min. Sprawiedliwości, Obrony, Rozwoju Regionalnego Ministerstwo Gospodarki), w resortach takich, jak Ministerstwo Infrastruktury i MSWiA dokonywało się sprawne zarządzanie i próbowano przygotować skomplikowane projekty dużych inwestycji, których efektów nie da się ocenić przed ich realizacją. W MSZ mocno introwertyczna Minister Fotyga prowadziła wojnę na śmierć i życie z kosmopolitycznym[12] lub postsowieckim[13] korpusem dyplomatycznym, co dla zewnętrznego obserwatora wyglądało jak zadziwiający spektakl burzenia/tworzenia, którego celów i efektów nie da się zrozumieć. Z kolei była cała grupa ministerstw takich, jak Skarb, Edukacja czy Min. Pracy, w których dobre decyzje przeplatały się z nierozsądnymi. Do tego dochodzi bardzo nieudolny i źle komunikujący się prezydent. Chaotyczność jego posunięć spowodowana jest oprócz dość chimerycznej osobowości, hermetycznym otoczeniem i źle dobranymi współpracownikami. Jednak szczególnie niepokojący jest fakt, że prezydent Lech Kaczyński, w przeciwieństwie do swojego brata nie ma zdolności uczenia się.

W przypadku PO mamy dziś do czynienia z nieco innym problemem. Donald Tusk, który z niezrozumiałych względów nie umie przestać marzyć o prezydenturze podporządkował kształt swojego rządu realizacji tych marzeń. Oddał ministerstwa ludziom nieraz zupełnie przypadkowym (MON, Bogdan Klich), ludziom bez własnego zaplecza (MSZ, R. Sikorski), bardzo słabym politycznie (MEN, K. Hall) lub ważnym politykom, ale takie urzędy, na których mu nie zagrożą (Kultura i Dzedzictwo, B. Zdrojewski lub Min. Infrastruktury, C. Grabarczyk). Najsilniejsze (MSWiA, G. Schetyna) i najbardziej wrażliwe (Min. Skarbu, A. Grad; Ministerstwo Sportu, M. Drzewiecki) ministerstwa dostali politycy bardzo mu bliscy. Niczego nie zamierzam przesądzać, ale zastanawiające jest, że akurat te ministerstwa są dziś najbardziej „wrażliwe” na nadużycia finansowe w związku z informatyzacją administracji, dużymi prywatyzacjami i budowami przed Euro 2012. Jednak ponownie tym, co grozi nam w najbliższym czasie jest chaos. Bez reform i lepszego opłacania administracji rządowej, przy tak sterroryzowanej partii, a przede wszystkim bez programu (lub na końcówkach projektów PiSu) nie da się długo pozorować rządów. A przecież nadzieje społeczne i żądania korporacyjne zostały niesłychanie rozbudzone. Z czasem nawet tak potężny sojusznik, jak wielkie prywatne media musi się odwrócić od Tuska w imię swoich własnych interesów. Na pewno także Jarosław Kaczyński i wielki klub opozycyjny PiS nie będzie pozostawał bierny.

Czeka nas zatem prawdopodobnie, niestety, kolejne kilka lat administrowania popularnością i rządów tymczasowych w stylu gabinetu Marka Belki. Prawdopodobnie do czasu kiedy Donald Tusk - ostatni, najmłodszy polityk pierwszego pokolenia polityków III RP spełni swoje marzenia o prezydenturze. Wówczas dopełni się chyba cykl wymiany pokoleniowej w polskiej polityce. Jeżeli nie nastąpi jakaś zmiana reguł na lepsze – a obecnie nie ma raczej na to perspektyw - to nadzieję na poprawę stanu polskiej polityki stanowić będzie tylko większa profesjonalizacja klasy politycznej – wyższy poziom merytoryczny i zwiększenie jej zdolności do kompromisu. Polscy parlamentarzyści wbrew pozorom często nie mieli dotąd okazji odbyć dłuższego, niż jedna kadencja stażu w polityce z powodu dużej rotacji. Profesjonalizacji sprzyjać będzie również coraz większa rola w partiach polityków z samorządowym doświadczeniem w dużych miastach w typie Bogdana Zdrojewskiego. Oni to bowiem przede wszystkim myślą dzisiaj o Polsce w kategoriach długofalowego rozwoju i uczą się skutecznego wykorzystywania potencjału uczestnictwa w Unii Europejskiej.

Choć marzy mi się nowa, republikańska konstytucja…



[1] „Jarosław Kaczyński ugryzł żubra. Rozmowa Jarosława Marka Rymkiewicza z Joanną Lichocką” [w:] Plus-Minus, Rzeczpospolita, 25. VIII 2007, http://www.rzeczpospolita.pl/dodatki/plus_minus_070825/plus_minus_a_5.html

[2] por. „Chciałbym zapytać wszystkich ludzi, którzy żyją teraz w Polsce, czy ktoś z nich - ktoś z tych pokoleń, które są obecnie na świecie - widział kiedykolwiek Polskę zasobniejszą, spokojniejszą, bezpieczniejszą i szczęśliwszą niż teraz. Nikt nie widział.”, Tamże

[3] por. “ Bracia Kaczyńscy muszą mieć strasznych i potężnych wrogów, ponieważ ktoś, kto pragnie, żeby w Polsce było lepiej i pragnie tu coś zmienić na lepsze, musi natknąć się na potężnych ludzi, którzy chcą, żeby było gorzej. [...] Więc wcale mnie nie dziwi, że Jarosław Kaczyński ma potężnych wrogów. Ludzie, którzy robili coś dobrego dla Polski, zawsze ich mieli. Kanclerz Jan Zamoyski, ksiądz Hugo Kołłątaj, książę Adam Czartoryski - wszyscy byli nienawidzeni. To jest poprostu jakaś reguła życia. Nie mogę współczuć księciu Adamowi, który był straszliwie lżony. Chciał zostać królem Polaków, nawet był królem de facto - więc musieli go lżyć. Jarosławowi Kaczyńskiemu też nie współczuję.”, Tamże

[4] Richard Hofstadter, “The Paranoid Style of American Politics”, Harper’s Magazine, November 1964, ss. 77-86

[5] Za szacunkami OBOP prezentowanymi w czasie wieczoru wyborczego w TVP1.

[7] Wg ankiety na stronie internetowej PO czynnikiem najmocniej przemawiającym w kampanii do wyborców była postawa D. Tuska w debatach (14071 głosów) oraz wsparcie prof. Bartoszewskiego (3019 głosów)

[8] To określenie nie miało pierwotnie pozytywnego wydźwięku i odnosiło się do wyboru Warrena Hardinga na oficjalnego kandydata partii republikańskiej na prezydenta 11. VI 1920 r. w Hotelu Blackstone w Chicago, czyli poza oficjalną konwencją partyjną. Hotel ten gościł największą ilość prezydentów USA w historii i miał dla nich specjalny pokój otoczony pustymi ścianami, w których mogli działać agenci Secret Service.; por. http://en.wikipedia.org/wiki/Blackstone_Hotel#History

[9] Ostatnia decyzja Ludwika Dorna jako Marszałka Sejmu, ograniczająca poruszanie się dziennikarzy po budynku parlamentu, wywołała zrozumiałą w tym kontekście nienawiść dziennikarzy do polityka PiS, ale powinna być uznana za wyjątkowo słuszną.

[10] Za: referat na konferencji IV. Ogólnopolski Zjazd Środowisk Konserwatywnych i Obywatelskich, Warszawa, Collegium Civitas, 11. XI 2007

[11] Z wyjątkiem bodaj Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych i Instytutu Sobieskiego nie chyba w Polsce instytucji tego typu. Por. znakomity tekst prezydenta American Enterprise Institute, Ch. DeMuth, ”Think-Tank Confidential”, Wall Street Journal, October 11th, 2007

[12] Duża część polskich dyplomatów to tzw. Geremkowcy – ludzie mający specyficznie uniżony stosunek do Zachodu, ale przede wszystkim szczególnie mikromańską wizję roli Polski w Europie.

[13] W MSZ z 800 czynnych zawodowych dyplomatów, aż 400 jest absolwentami moskiewskiej MGiMO. Jeśli porównamy ten stan z desowietyzacją polskiej generalicji, okaże się, że dyplomacja pozostała daleko w tyle za korpusem oficerskim.

Tekst ukazał się w 78. numerze Arcanów



2007 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/