Strona główna | Czytelnia | Publikacje | Informator | Zarejestruj się | Zaloguj | Odzyskiwanie hasła | English Version
OMP

Główne Menu

Nasi autorzy

Strony tematyczne

Sklep z książkami OMP

Darowizny na rzecz OMP

Księgarnie z książkami OMP
Lista księgarń - kliknij

Jacek Kloczkowski - Dlaczego Polska nie ma doktryny integracyjnej?
.: Data publikacji 24-Lip-2005 :: Odsłon: 3867 :: Recenzji: 1 :: Drukuj aktualną stronę :: Drukuj wszystko:.
W toczących się w ostatnich kilku latach dyskusjach na temat polityki zagranicznej Państwa Polskiego wciąż wskazuje się na te same jej słabości: brak gruntownego przemyślenia i wynikającą stąd niespójność, niekonsekwentną realizację itp. Mimo wielu głosów krytycznych i wydarzeń, dobitnie ujawniających wszelkie mankamenty naszej polityki zagranicznej, powtarzane są te same błędy i zaniechania. Najbardziej spektakularnym tego wyrazem jest fakt nieposiadania przez Polskę doktryny integracyjnej.

Od kilku lat Rzeczpospolita aspiruje do członkostwa w Unii Europejskiej. Uzyskanie go będzie jednym z najbardziej doniosłych wydarzeń w historii Polski. Jedni uważają, a jest ich większość, że to szansa na ostateczne przezwyciężenie zapóźnień spowodowanych rządami komunistycznymi. Inni, mniejszość, choć nie margines, obawiają się, iż członkostwo w Unii niczego dobrego nam nie przyniesie. Wszyscy zgadzają się jednak, że konsekwencje przystąpienia do Unii będą dalekosiężne i nieodwracalne. Skoro tak, to oczywistym wydaje się, że już w momencie oficjalnego ogłoszenia aspiracji do uzyskania członkostwa w UE, polskie elity polityczne powinny były wiedzieć po co to czynią, jak chcą członkostwo uzyskać i jak potem z niego korzystać w interesie państwa polskiego. Na te właśnie pytania musi odpowiadać doktryna integracyjna. Rzecz jasna, w miarę rozwoju sytuacji mogłaby być ona modyfikowana, pewne jej wątki uległyby doprecyzowaniu, ale już od samego początku wszystko toczyłoby się według z góry ustalonego planu, mającego przynieść realizację gruntownie przemyślanych celów. Tymczasem, po kilku latach starań o członkostwo w Unii, większość komentatorów przyznaje, że Polska nie ma doktryny integracyjnej. Czy świadczy to o nonszalancji, czy bardziej o intelektualnej niemocy osób odpowiedzialnych za politykę zagraniczną? Czy winą za ten kompromitujący Polskę stan rzeczy obciążać należy wyłącznie klasę polityczną, czy też problem ma znacznie głębsze przyczyny związane z ogólną zapaścią polskiej myśli politycznej, a może nawet całego polskiego życia intelektualnego? Warto na marginesie dyskusji o braku doktryny integracyjnej pokusić się o próbę odpowiedzi na te pytania. Niniejszy tekst stanowi drobny przyczynek do tej debaty.

Słabość polskiej polityki zagranicznej wynika m.in. z kiepskiej kondycji współczesnej polskiej myśli politycznej. Tradycje rozważań geopolitycznych mamy chlubne. Dzieła Dmowskiego, Bocheńskiego, Mieroszewskiego, Dzielskiego, niezależnie od naszego stosunku do ich przemyśleń, przynosiły wizję miejsca i roli Polski na arenie międzynarodowej, wynikającą z aktualnego układu sił, ale i wybiegającą w przyszłość, z propozycjami, jak optymalnie wykorzystać potencjał Rzeczypospolitej, aby uczynić z niej państwo silne i liczące się w Europie. Nieprawdziwym byłoby stwierdzenie, że obecnie nic się na ten temat nie pisze. Przy okazji wspomnianych na wstępie dyskusji pojawiają się teksty wykraczające poza opis bieżących wydarzeń, zawierające propozycje jak definiować polską rację stanu na przełomie stuleci i jakie powinny być dyrektywy dla polityki zagranicznej naszego państwa. Wymienić tu można np. teksty publicystyczne Zdzisława Najdera, który jako jeden z nielicznych potrafi spojrzeć na polską politykę zagraniczną całościowo i chociażby połączyć rozważania o przyszłym członkostwie Polski w Unii Europejskiej z namysłem nad rozwojem stosunków Rzeczypospolitej z Ukrainą. Antoni Z. Kamiński zwraca nam uwagę na doniosłość relacji między ustrojem wewnętrznym Państwa Polskiego a jego polityką zagraniczną. Można by tu wymienić jeszcze kilka nazwisk, ale byłyby to jednak jedynie chlubne wyjątki. Nie ma bowiem w Polsce ruchu intelektualnego, który zasługiwałby na miano polskiej szkoły geopolitycznej lat dziewięćdziesiątych.

Nieliczne są środowiska, w których toczy się dyskusja o miejscu Polski w Europie. Na lewicy główną rolę odgrywa redagowane przez Mieczysława Rakowskiego pismo "Dziś". Postuluje ono ograniczanie kontaktów z Europą Zachodnią na rzecz bliższych związków ze Wschodem, zwłaszcza z Rosją. Prawicy na łamach "Dziś" stawiany jest zarzut, że nie rozumie znaczenia współpracy z państwami postsowieckimi. W istocie sprawom wschodnim prawica nie poświęca należytej uwagi. Nieliczne przykłady tekstów wychodzących spod pióra utożsamianych z nią autorów jak np. nieżyjący już niestety Kazimierz Dziewanowski, Andrzej Grajewski, Agnieszka Magdziak-Miszewska, Andrzej Nowak, Antoni Podolski czy Wojciech Zajączkowski, nie przesłonią faktu, iż dyskusja o integracji europejskiej zepchnęła na dalszy plan zagadnienia związane z polityką wschodnią. Nie oznacza to jednak, że to środowisko związane z "Dziś" buduje jakąś śmiałą koncepcję geopolityczną. Jego propozycje oparte są przede wszystkim na kalkulacjach ekonomicznych - należy rozwijać kontakty z Rosją, twierdzą autorzy "Dziś", gdyż to się opłaca. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że proponuje się tu de facto "prywatyzację" polskiej polityki zagranicznej tj., podporządkowanie jej interesom firm, które są ściśle powiązane z rynkami wschodnimi. W czasie rządów koalicji SLD-PSL opinię publiczną kilkukrotnie bulwersowały informacje o podpisywaniu umów, które jednoznacznie godziły w polskie interesy, jak np. w 1996 roku polsko-rosyjskiego porozumienia handlowego o wzajemnych dostawach sprzętu wojskowego i techniki wojskowej, kontrowersyjnego z uwagi na nasze aspiracje natowskie i potrzebę dostosowywania sprzętu używanego przez armię polską do standardów NATO. Jeszcze bardziej spektakularne było podpisanie umowy o dostawach gazu z Rosji, która co prawda na wiele lat gwarantuje dopływ tego paliwa, ale zarazem uzależnia nas w tej dziedzinie gospodarki od Moskwy. Jeżeli polska polityka zagraniczna kształtowana byłaby wedle proponowanych przez środowisko "Dziś" zasad, bylibyśmy niewątpliwie świadkami wielu podobnych posunięć, sprzecznych z polskim interesem narodowym.

Środowiska liberalne swą uwagę poświęcają przede wszystkim integracji europejskiej. Stosunek do tego procesu mają one niezwykle pozytywny, by nie rzec entuzjastyczny. Wejście do Unii Europejskiej traktowane jest jako nadrzędny cel polityki polskiej. To liberałowie w znacznej mierze odpowiadają za poziom debaty o integracji Polski z Unią Europejską. Najwięcej na ten temat piszą i mówią, dysponując zarazem największymi możliwościami, aby uczynić swój głos słyszalnym i przez to opiniotwórczym. Śmiało zatem można postawić tezę, że to właśnie liberałowie są najbardziej odpowiedzialni za to, że Polska nie ma doktryny integracyjnej. Zarazem skupiwszy się na problematyce integracji, mało uwagi poświęcają takim zagadnieniom jak polska polityka wschodnia, czy polityka środkowoeuropejska. Ich twórczy wkład w rozważania geopolityczne jest zatem nieproporcjonalnie mały w stosunku do ich medialnych aktywności na obszarze dyskusji o stosunkach międzynarodowych.

Do chlubnych tradycji, których najświetniejszym przykładem są prace Adolfa Bocheńskiego, z fundamentalnym wykładem polskiej geopolityki - "Między Niemcami a Rosją" na czele, starają się nawiązać środowiska konserwatywne. W uchodzącym obecnie za wiodące pismo konserwatywne w Polsce "Kwartalniku Konserwatywnym" zagadnienia geopolityczne nie są co prawda zbytnio eksponowane, skupia się ono bowiem głównie na zagadnieniach urządzenia wewnętrznego Państwa Polskiego, niemniej w każdym z dotychczasowych trzech numerów znalazły się teksty o polskiej polityce zagranicznej. Do najlepszych konserwatywnych tradycji odwołuje się dokument programowy "Między Niemcami a Rosją - czyli szanse i wyzwania polskiej geopolityki", powstały w środowisku Ośrodka Myśli Politycznej - Centrum imienia Mirosława Dzielskiego, z którym związany jest i niżej podpisany. Dokument ten jest próbą całościowego ujęcia dylematów polskiej geopolityki lat dziewięćdziesiątych, nie roszczącym sobie ambicji do szczegółowego ich opisania, ale wytyczającym ramy dyskusji o polskiej polityce zagranicznej. Dokument nie wywołał co prawda ożywionej dyskusji w mediach, niemniej stworzył fundament pod dalsze prace, podejmowane przez nasze środowisko.

Sporo uwagi zagadnieniom geopolitycznym poświęcają krakowskie "Arkana". Nazbyt jednak skupiają się one na kwestiach polityki wschodniej, kosztem pozostałych obszarów aktywności polityki polskiej na arenie międzynarodowej, aby uznać, że wokół nich zrodziła się wpływowa szkoła geopolityczna. Wkład innych pism prawicowych w rozważania geopolityczne jest zbyt nikły, aby doszukać się wśród nich choćby zalążków poważnego ośrodka intelektualnego, będącego w stanie wydać z siebie koncepcje, dzięki którym obecny marazm zostałby przełamany.

Dyskusja geopolityczna toczy się więc nad wyraz ospale. Nieliczne głosy myślicieli politycznych z reguły pozostają bez echa. Nie ma gorących polemik. Nie ma wiernych wyznawców określonych szkół myślenia. Nie powstała dotąd żadna książka na wzór dzieła Adolfa Bocheńskiego. Pojawiające się koncepcje są często próbą uzasadnienia działań, nie mających zgoła nic wspólnego w rozważaniami w kategoriach interesu narodowego. Praktyka polityczna wyprzedza myśl polityczną, która coraz częściej odnosi się do faktów dokonanych. Dyskusja o doktrynie integracyjnej jest tego doskonałym przykładem: najpierw Polska zgłosiła chęć członkostwa w Unii, potem dopiero przyszedł czas na poważną refleksję nad tego konsekwencjami.

Opisana sytuacja budzi zdziwienie i niepokój. Zdziwienie, bo wszak jesteśmy świadkami procesów o historycznym znaczeniu dla losów Rzeczypospolitej, które winny być inspiracją dla niezwykle gorącej dyskusji intelektualnej. Niepokój, bo brak gruntownego przemyślenia tych procesów sprawić może, że będziemy ich biernymi uczestnikami, nie wnoszącymi do nich żadnej myśli. Trudno też projektować politykę zagraniczną, jeżeli nie jest ona wyprowadzona z pewnej wizji geopolitycznej, będącej w gruncie rzeczy odpowiedzią na pytanie, jaką rolę na arenie międzynarodowej ma odgrywać Polska.

Nawet jeżeli polska myśl geopolityczna kwitłaby i tworzyła intelektualną podstawę polskiej polityki zagranicznej, to i tak jej wpływ na polityków, mających przekuwać idee w czyn, byłby prawdopodobnie znikomy. Wydaje się bowiem, że polska klasa polityczna w swej większości uodporniła się na kwestie polityki zagranicznej. Wystarczy przejrzeć programy partii politycznych, aby stwierdzić, że zagadnienia te odgrywają w nich marginalną rolę. Pojawiają się zwykle w postaci kilku ogólnych stwierdzeń. Dowiedzieć się możemy co najwyżej tyle, że dane ugrupowanie (takich jest większość) opowiada się za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej i NATO. W bardziej ambitnych programach znajdzie się jeszcze stwierdzenie o konieczności rozwoju współpracy z Ukrainą. To przesuwanie rozważań o polityce zagranicznej na margines myślenia o państwie jest niepokojące, zważywszy, że aby należycie zdefiniować i realizować interes państwa, szczególnie dużo uwagi trzeba poświęcić jego miejscu i roli na arenie międzynarodowej. Brak zainteresowania większości polityków sprawami międzynarodowymi ma swój oczywisty powód. Otóż w przedwyborczych rozgrywkach zagadnienia geopolityczne mają minimalne znaczenie, zatem - takie stanowisko zdają się zajmować polscy politycy - nie trzeba poświęcać im zbyt wiele uwagi. Skoro zdecydowana większość społeczeństwa opowiada się za przystąpieniem do Unii Europejskiej i NATO wystarczy umieścić takie hasło w programie, okraszając je formułką, że realizowany będzie przez to interes narodowy lub w wersji dla nie do końca przekonanych, że interes narodowy będzie przy tym chroniony. Państwo polskie nie ma więc doktryny integracyjnej, bo jej propozycji nie mają polskie elity intelektualne, ani polska klasa polityczna.

Nie znaczy to, że brakuje polityków zainteresowanych polityką zagraniczną. Zajmowanie się nią, szczególnie dyplomacją, jest ze wszechmiar interesującym, czasem nader przyjemnym zajęciem. Uznanie zdobywają zwłaszcza salony unijne (Unii Europejskiej). Dla niejednego młodego człowieka szczytem marzeń jest kariera dyplomaty (urzędnika) w Brukseli. Istnieją szkoły (zarówno tworzone specjalnie w tym celu, jak również działające w ramach innych uczelni wyższych) przygotowujące Polaków do pracy w strukturach Unii. O to, czy jest to potrzebne, nie ma się oczywiście co spierać. Niech nas tam będzie jak najwięcej, jak najlepiej przygotowanych, na jak najwyższych stanowiskach. Czy jednak polskie szkolnictwo kształci przyszłych polskich pracowników w Unii czy też przyszłych unijnych urzędników, którzy akurat, przypadkiem pochodzą z Polski? Niestety rodzi się obawa, że zachodzi ten drugi przypadek. Zachłyśnięcie się "unijnością" przez rzesze młodych ludzi, którzy są często bardziej "unijni" niż sama Unia, jest bardzo niepokojącym zjawiskiem. Jak jednak ma być inaczej, skoro, powtórzmy, współczesna polska myśl polityczna ledwo wegetuje, a do chlubnych tradycji zbytnio się nie odwołujemy, woląc dyskutować o ideach Ojców-Założycieli?

Czy na takim gruncie wyrosnąć mogą nowe pokolenia myślicieli politycznych, zdolnych sformułować oryginalne, oparte na polskich realiach i służące polskim interesom, koncepcje polityczne? Ponownie podkreślmy, znajomość myśli politycznej niemieckiej, francuskiej, hiszpańskiej, amerykańskiej czy każdej innej, jest ze wszechmiar potrzebna. Nie wolno jednak marginalizować własnych tradycji. Tymczasem np. uniwersyteckie programy nauczania kierunków humanistycznych spychają dyskusje o polskiej myśli politycznej gdzieś na ubocze. Zresztą uniwersytety polskie już dawno przestały być miejscem ożywionych dyskusji intelektualnych i honoru polskich nauk humanistycznych bronią tylko nieliczne wybitne indywidualności. Ów kryzys intelektualny niesie ze sobą wiele negatywnych konsekwencji dla życia kulturalnego, społecznego i politycznego w Polsce. Jedną z nich jest uwiąd doktryny geopolitycznej i brak koncepcji integracyjnej.

Rozważania o przyczynach braku doktryny integracyjnej rozpocząłem od zwrócenia uwagi na złą kondycję polskiej myśli politycznej. Jednak nawet gdyby była ona w rozkwicie, to i tak pożytek inny niż intelektualny byłby z tego niewielki. Jak to zostało powiedziane, owocami refleksji myślicieli politycznych politycy polscy raczej nie są zainteresowani. Lecz nie dość na tym. Kolejnym wielkim problemem jest brak rozbudowanego zaplecza analitycznego, a więc instytucji i osób, które gromadziłyby i analizowałyby informacje niezbędne do prowadzenia polityki zagranicznej państwa. Zaplecze to tworzą placówki badawcze uczelni wyższych, organizacje pozarządowe i wreszcie odpowiednie agendy rządowe. O tym, jak istotna jest informacja we współczesnym świecie nikogo nie trzeba chyba przekonywać. Jeżeli więc staramy się o członkostwo w Unii Europejskiej, winniśmy posiadać jak najwięcej informacji na jej temat. Są one nieodzowne chociażby w naszych negocjacjach z Komisją Europejską. Potrzebne są one również do należytego prowadzenia naszej polityki wobec poszczególnych państw - członków Unii. I tu także powody są oczywiste. Na podstawie analizy tych informacji powinny być tworzone możliwe scenariusze rozwoju sytuacji na arenie międzynarodowej i w poszczególnych państwach. W oparciu o nie należy budować taktykę dla poczynań dyplomatycznych. Tymczasem nie ma w Polsce ośrodka studiów europejskich z prawdziwego zdarzenia. Oznacza to, że nie jesteśmy w stanie w pełni wykorzystać swojego potencjału negocjacyjnego, skoro poruszamy się chwilami nieomal po omacku.

Myślenie o polityce zagranicznej musi być myśleniem całościowym. Jest to stwierdzenie oczywiste, ale warte ciągłego powtarzania, skoro np. dyskutując o naszym przyszłym członkostwie w Unii Europejskiej, zdajemy się zapominać, jak doniosłe będą tego konsekwencje dla naszych stosunków z partnerami spoza Unii. A przecież już teraz trwać winny intensywne studia nad oceną zagrożeń i szans dla tych stosunków i przygotowywane powinny być propozycje rozwiązań, jak zagrożenia minimalizować a szanse wykorzystywać.

Jako że w Polsce nie ma odpowiedniego instytutu rządowego, który zajmowałby się sprawami europejskimi, główny ciężar pracy na rzecz polityki polskiej na tym odcinku spoczywa na organizacjach pozarządowych i ośrodkach akademickich. Z tego zadania nie wywiązują się one, m.in. z powodów finansowych. Rzetelne studia nad stosunkami międzynarodowymi wymagają dużych nakładów środków, których szkoły wyższe i organizacje pozarządowe nie posiadają. Nie ma polskich funduszy na tego typu działalność. Bazować trzeba przede wszystkim na pomocy fundacji zachodnich. Profil prac przez nie finansowanych podporządkowany jest ich wymaganiom, czemu trudno się dziwić. Działające w Polsce fundacje jak chociażby Eberta, Naumanna czy Schumana jako jeden ze swych głównych celów traktują edukację pro unijną. Finansują one zatem spotkania, które mają jednoznacznie, przynajmniej w założeniach, pro unijny charakter. Korzystają z tego głównie środowiska entuzjastycznie zapatrujące się na nasze możliwe członkostwo w Unii. Są to zarazem środowiska przeważnie nie zainteresowane poważną dyskusją o relacjach między polskim interesem narodowym a uzyskaniem przez Polskę członkostwa w strukturach europejskich i dalszym funkcjonowaniem w ich ramach. Trudno liczyć na to, że z pieniędzy fundacji pro unijnych zostaną sfinansowane badania nad np. alternatywnymi wobec członkostwa w Unii możliwościami funkcjonowania Polski na arenie międzynarodowej, a takie analizy są przecież potrzebne. Podobnie fundacje niemieckie nie będą wspierać działań, których cele byłyby sprzeczne z interesami niemieckimi. Tak samo uczynią fundacje amerykańskie, angielskie czy francuskie. Jest to zrozumiałe. Oczywiście nie ma nieusuwalnej sprzeczności między przygotowaniem projektu służącego interesom polskim a sfinansowaniem go przez którąś z fundacji zachodnich. Pewne poczynania Polski na arenie międzynarodowej mogą być zgodne lub przynajmniej nie pozostają w sprzeczności z interesami państw zachodnich. Naiwnym byłoby jednak stwierdzenie, że wszystkie aktywności Państwa Polskiego spełniają ten warunek. Tak nie jest i tak być nie może. Musimy dbać o swój interes narodowy i dostępnymi nam środkami realizować go. Niezbędnym tego elementem jest możliwość prowadzenia prac eksperckich nad wszelkimi aspektami polskiej polityki zagranicznej. Tylko środki polskie pozwolą na pełną samodzielność w określeniu kierunków badań, ich charakteru i stawianych przed nimi celów. Jest to jeden z najbardziej lekceważonych składników suwerenności naszego państwa. Jak dotąd perspektywy pojawienia się rodzimych, znaczących źródeł funduszy są bardzo nikłe.

Wprawdzie pieniądze są niezbędne do stworzenia i funkcjonowania instytucji badawczych, ale nie zapewnią one ich wysokiego poziomu merytorycznego. Do tego niezbędni są eksperci, a nie mamy ich zbyt wielu. Jest to przede wszystkim rezultat słabości nauk politycznych w Polsce. Warto zwrócić uwagę, że wśród czołowych ekspertów z dziedziny stosunków międzynarodowych niewielu jest politologów. Dziwić się temu nie należy, w Polsce nie ma bowiem tradycji nauk politycznych. Do 1989 roku politologia podporządkowana była służbie reżimowi komunistycznemu, stanowiąc obok prawa bodaj najbardziej zidologizowany kierunek studiów. Po 1989 roku nauki polityczne w niewielkim tylko stopniu odpowiedziały na stojące przed nimi wyzwanie: zbudowania eksperckiego zaplecza dla polityki polskiej. Inaczej być nie mogło, skoro zwłaszcza w pierwszych latach III Rzeczypospolitej kadra naukowa opierała się na sprawdzonych w minionym okresie pseudoautorytetach naukowych. Część z nich przeobraziła się z orędowników realnego socjalizmu i radzieckich koncepcji rozbrojeniowych w piewców liberalizmu, szczególnie chętnie zajmując się teraz procesami integracji europejskiej. Trudno było oczekiwać, że poddadzą je wnikliwej analizie. Neofici nie są do tego zdolni. Tak oto brak dekomunizacji politologii polskiej, co w praktyce oznaczałoby kadrową rewolucję, sprawił, iż dla polityki odrodzonej Rzeczypospolitej pożytek jest z niej niewielki. Nie wydaje się, aby w najbliższym czasie coś mogło się w tej materii zmienić. Brak światłych autorytetów odbija się na formacji ideowej i kwalifikacjach kolejnych roczników studentów kończących nauki polityczne. Wśród nich właśnie szukać należy przyszłych ekspertów ds. polityki zagranicznej. Częstokroć wpojone w czasie studiów schematy myślenia, uniemożliwiają im podołanie wyzwaniu, jakim jest praca w nowoczesnej instytucji badawczej, zajmującej się stosunkami międzynarodowymi. Mamy tu do czynienia z mechanizmem błędnego koła: oto wątpliwej klasy eksperci nie mogą zostać zastąpieni przez młodszych, lepszych, gdyż ci pierwsi pilnie baczą, aby wychowywać swych następców na swój obraz i podobieństwo.

Skoro kompetentnej dyskusji o stosunkach międzynarodowych nie doszukamy się na uczelniach wyższych, pozostają nam organizacje pozarządowe. Wśród nich wiele zajmuje się sprawami integracji europejskiej. Zorganizowały one cały szereg konferencji, seminariów, szkoleń poświęconych tej tematyce. Przewinęły się przez nie tysiące ludzi. Wydano na nie olbrzymie kwoty, pochodzące od fundacji, z funduszów Unii Europejskiej, od sponsorów prywatnych. Jak więc doszło do tego, że państwo, gdzie tak wiele mówi się o integracji, nie ma doktryny integracyjnej? Problem polega na wielosłowiu i ubóstwie myśli. Czasami można odnieść wrażenie, że większość spotkań odbywa się tylko po to, aby mógł zostać rozliczony kolejny grant, i organizator miał okazję odnotować kolejną realizację projektu, co pozwoli mu uzyskać następne fundusze. Podczas owych sowicie opłacanych spotkań te same osoby mówią o tym samym. Ich rezultaty intelektualne są więc znikome.

Powyższy przegląd błędów i zaniechań jedynie sygnalizuje pewne problemy, jednakże i tak wyłania się z niego niezwykle ponury obraz. Dowodzi on poważnej zapaści polskiej myśli politycznej i w konsekwencji słabości naszej polityki zagranicznej. Brak doktryny integracyjnej jest najbardziej spektakularnym przykładem tego kryzysu, ale czy skądinąd możemy mówić, że Polska posiada pomysł na politykę wschodnią czy też środkowoeuropejską? Co gorsza, kryzys zdaje się pogłębiać, zaś perspektywy, aby nastąpił przełom są nader mgliste. Czy impulsem do refleksji nad tym, dokąd i po co jako naród zmierzamy, ma być dopiero groźba Komisji Europejskiej, że brak przygotowania koncepcyjnego naszego członkostwa w Unii, może nam zamknąć drogę do niej?
.: Powrót do działu Integracja europejska :: Powrót do spisu działów :.

 
Wygląd strony oparty systemie tematów AutoTheme
Strona wygenerowana w czasie 3,175606 sekund(y)