Strona główna | Czytelnia | Publikacje | Informator | Zarejestruj się | Zaloguj | Odzyskiwanie hasła | English Version
OMP

Główne Menu

Nasi autorzy

Strony tematyczne

Sklep z książkami OMP

Darowizny na rzecz OMP

Księgarnie z książkami OMP
Lista księgarń - kliknij

Bronisław Wildstein - Całe zło lustracji
.: Data publikacji 16-Wrz-2005 :: Odsłon: 4025 :: Recenzja :: Drukuj aktualną stronę :: Drukuj wszystko:.

Fragment książki Bronisława Wildsteina "Dekomunizacja, której nie było" wydanej w 2000 r. przez Ośrodek Myśli Politycznej i Księgarnię Akademicką w serii Biblioteka Myśli Politycznej

Z dekomunizacją związana jest lustracja, która ma w Polsce dość burzliwą historię. Po upadku komunizmu powszechne było oczekiwanie, że akta tajnej policji zostaną w jakiś sposób udostępnione poszkodowanym, a agenci SB, którzy pełnią publiczne funkcje - napiętnowani.

Zdumienie budziły więc oświadczenia min. spraw wewnętrznych Krzysztofa Kozłowskiego, który twierdził, że najlepiej byłoby akta zniszczyć. Już wtedy pojawił się zestaw argumentów, które służyć będą przeciwnikom lustracji i które powtarzane są do dziś. W skrócie brzmią następująco.

Akta są niekompletne, gdyż duża część z nich została zniszczona przez SB. Poza tym akta mogą być (i były, zdaniem przeciwników lustracji) fałszowane przez funkcjonariuszy. Nie możemy na ich podstawie uzyskać prawdziwych danych, a poza tym to dość odrażająca sytuacja, że arbitrami czynimy esbeków (ponieważ to oni sporządzali akta). Nie jesteśmy zresztą w stanie na podstawie archiwów ogarnąć złożoności sytuacji, które pchnęły ludzi do takich, a nie innych zachowań. Tak w ogóle, twierdzą wrogowie lustracji, agenci byli naprawdę ofiarami, na których przemocą i szantażem wymuszono współpracę (czyli płatne donoszenie), a więc dlaczego do ich dotychczasowych cierpień dorzucać mamy jeszcze ujawnienie. I w ostateczności, dlaczego karać mamy wykonawców, gdy rozkazodawcy pozostają bezkarni.

Ten ostatni argument brzmi w miarę sensownie, choć razi hipokryzją w ustach ludzi, którzy zrobili wszystko, aby do sytuacji takiej doprowadzić. Można przecież odpowiedzieć, że wprawdzie smutne jest, że nie została przeprowadzona dekomunizacja, jednak brak rozliczenia jednych nieprawości nie usprawiedliwia braku rozliczenia drugich.

Uznanie agentów za ofiary, zwłaszcza przez ludzi, którzy ogromną aktywność włożyli w przekonywanie, że diabolizacja PRL jest nieporozumieniem niesie za sobą jaskrawą niekonsekwencję. Trudno bowiem wyobrazić sobie większą diabolizację niż uznanie PRL-u za państwo policyjne, w którym nieomal z każdego funkcjonariusze mogli zrobić agenta. W uznaniu agentów za ofiary majaczy zresztą cień specyficznego ultradeterminizmu społecznego, zgodnie z którym to przestępcy są największymi ofiarami, bo przecież wszystko warunkowane jest przez układ społeczny, a więc człowiek nie odpowiada za swoje czyny. W rzeczywistości PRL, jak wszystkie państwa komunistyczne, był państwem policyjnym, ale rekrutacji do grona donosicieli, jak zawsze, można było uniknąć. Tak się składa, że trafiali doń ludzie o określonych dyspozycjach. Odraza do dawnych funkcjonariuszy policji politycznej (przyznaję: uzasadniona) jakoś nie przeszkadzała wrogom lustracji wystawiać świadectwa moralności i bratać się z ich szefami. Nie przeszkadzała im również domagać się pozostawienia ich jako "fachowców" w policyjnych strukturach nowego demokratycznego państwa. O brzydkim charakterze funkcjonariuszy SB przypominają sobie antylustratorzy wyłącznie w odniesieniu do archiwów, które ci sporządzali na własny użytek. Tymczasem tego typu archiwa są podstawowym dokumentem we wszelkich historycznych badaniach.

Inne argumenty (tak jak do pewnego stopnia poprzednie) w dużo większym stopniu wymierzone być mogą przeciw istnieniu prawa w ogóle. Żadna ludzka działalność nie jest doskonała, stale więc narażeni jesteśmy na pomyłki, archiwa nigdy nie są kompletne itd. Tymczasem w systemie komunistycznym istniała biurokratyczna mania reprodukcji. Wybitny, nieżyjący już historyk rosyjski, badacz archiwów, Natan Ejdelman trawestował Bułhakowa, mówiąc: "archiwa nie płoną". Chodziło mu o nagminne reprodukowanie danych, co pozwala zrekonstruować, wydawałoby się, nieistniejące już ogniwa. Nie zmienia tego fakt, że w Polsce na wielką skalę przebiegał proceder niszczenia akt zapoczątkowany już w połowie 1989 i kontynuowany do końca 1990 roku. Można jednak mieć o to pretensje do pierwszego niekomunistycznego rządu, a to wszak apologeci jego polityki są najbardziej zaciekłymi przeciwnikami lustracji.

Okazało się, że procedury lustracyjne zastosowane w Niemczech i Czechach były wystarczające do sprawnego przeprowadzenia tego typu działań. Inna sprawa, że większość mediów w Polsce relacjonowała je z podziwu godną stronniczością. I znowu prym pierwszeństwa należy tu się "Gazecie Wyborczej", która z walki z lustracją uczyniła jeden ze swoich sztandarów. Eksponowanie wyłącznie niejasności i potencjalnych błędów, a pomijanie pozytywnych rozstrzygnięć było stałą praktyką przeciwników lustracji.

Proces lustracji nie pociąga za sobą odpowiedzialności kryminalnej, a więc pomyłki (której prawdopodobieństwo nie jest duże, a możliwość naprawy znacząca) przynosiła mniejsze konsekwencje niż w wypadku innego typu pomyłki sądowej.

Natomiast istotne są argumenty za przeprowadzeniem lustracji. Obok realizacji zasady sprawiedliwości, która byłaby już przyczyną wystarczającą, pojawiają się racje natury politycznej. Wiadomo, że funkcjonariusze skopiowali dla siebie pewne dokumenty, i jest prawie pewne, że ich kopie znajdują się w rękach wywiadu rosyjskiego. Nieprzeprowadzenie lustracji otwiera ogromne możliwości szantażu wobec uwikłanych we współpracę z SB polskich polityków. Zresztą w piśmie "Nie", które robione jest w dużej mierze przez byłych esbeków, często pojawiały się tego typu materiały. Jakoś to nie dawało nic do myślenia antylustratorom.

Lustracja ma objąć wyłącznie osoby publiczne, głównie polityków. W demokratycznym państwie oczywistym prawem wyborcy jest wiedzieć, na kogo głosuje. Epizod współpracy z organami represji totalitarnego państwa winien być co najmniej elementem tej wiedzy. Zgodnie z obecną ustawą lustracyjną, były agent nie traci biernych praw wyborczych. Musi tylko przedstawić wyborcom również ten fragment swojej biografii.

A poza wszystkim, dostęp do materiałów, które służyły jego prześladowaniu, powinien być elementarnym prawem obywatela.

Jest coś dwuznacznego w sytuacji, gdy Adam Michnik, jako członek ad hoc powołanej w 1990 roku kilkuosobowej "komisji historyków", akta owe sobie oglądał, a potem wydał decyzję, że lepiej dla społeczeństwa, aby do akt tych dostępu nie miało.

Wbrew tezom antylustratorów lustracja w Niemczech i Czechach miała charakter oczyszczający. Okazało się, że z policją polityczną współpracowała znacząca liczbowo, ale jednak tylko grupa i że większość była w stanie tej współpracy odmówić. Mówił o tym wielokrotnie Joachim Gauck. W Polsce natomiast brak lustracji owocował najdzikszymi plotkami i pomówieniami. Owocował również, bo musiał, absolutną arbitralnością Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, które zwykle bez uzasadnień odmawiało np. historykom materiałów z okresu choćby tuż powojennego.

Konsekwencje braku nie tylko lustracji udokumentować może jeden przykład. Wspomniałem, że podjęte zostało na nowo śledztwo w sprawie Stanisława Pyjasa zamordowanego przez agentów SB w 1977 roku. Dwa miesiące później zamordowany został ostatni świadek, który widział go z obcą osobą. A za kolejne dwa miesiące zginął w tajemniczych okolicznościach człowiek najprawdopodobniej zamieszany w zabójstwo Pyjasa.

Śmierć Pyjasa została uznana za wypadek. Śledztwo ponowione w 1991 roku utknęło z powodu braku dostępu do akt. Co najmniej rok upłynął, zanim prokuratura otrzymała z ministerstwa materiały SB. Nie było w nich jednak akt współpracowników SB, ich meldunków ani fragmentów dokumentów, które mogłyby umożliwić identyfikację agentów. Prokuratorom nie wolno było esbekom zdawać pytań, które mogłyby owych agentów zdekonspirować, itd. Ta troskliwość o agentów jest wzruszająca. W efekcie jednak prokuratura miała związane ręce i musiała raz jeszcze umorzyć sprawę.

Naciskany przez grupę przyjaciół zamordowanego i media, które zainteresowały się śledztwem, a w efekcie nawet przez niektórych polityków i monitowany, aby przekazał wszystkie materiały (zobowiązanym przecież do tajemnicy śledztwa) prokuratorom, minister Milczanowski odmówił raz jeszcze. Oświadczył, że osobiście wewnątrz ministerstwa przeprowadził już dochodzenie i może zapewnić, iż nic ważnego się w tych materiałach nie znajduje. W 1995 roku został jednak zobowiązany do udostępnienia w celu śledztwa owych dokumentów. Okazało się, że na ich podstawie można nie tylko znowu podjąć śledztwo, ale i wysunąć akt oskarżenia.

Tak więc troska o to, aby nie pojawił się lustracyjny (i to w bardzo szczególnym sensie) precedens, jest dla wrogów lustracji wystarczającym powodem uniemożliwienia dochodzenia sprawiedliwości w wypadku zbrodni.

A to tylko jeden przykład.

Pod koniec maja 1992 roku Sejm podjął uchwałę zobowiązującą ministra spraw wewnętrznych do ujawnienia tajnych współpracowników SB, którzy w III Rzeczypospolitej pełnili funkcje publiczne. Rząd był już wówczas zagrożony upadkiem. Gdy minister Macierewicz przekazał najwyższym osobom w państwie listę osób, które w archiwach figurują jako współpracownicy, rząd został odwołany. Wokół sprawy tej narosło mnóstwo mitów i nieporozumień.

Podstawowym błędem była nieprzemyślana decyzja Sejmu, który w formie uchwały bez przygotowania jakichkolwiek procedur (w tym również odwoławczych) narzucił wykonanie lustracji, ze strony zaś ministerstwa, które przygotowywało się już od jakiegoś czasu do lustracji, doszło do zaniedbania przygotowania jej prawnych podstaw. Poprzez pojawienie się wcześniej przecieków w Sejmie można było traktować lustrację jako element gry o pozostanie przy władzy rządu Olszewskiego. Pośpiech, z jakim została ona wykonana, motywowany był niepewną sytuacją rządu i jednoznaczną postawą prezydenta Wałęsy, który podjął zdecydowane działania przeciw lustracji, znajdując dla nich spore grono stronników w Sejmie23.

Jednak oskarżenia ze strony przeciwników lustracji, w tym głównie Lecha Wałęsy, o przygotowanie zamachu stanu przez premiera Olszewskiego i ministra Macierewicza okazały się absolutną nieprawdą. Specjalna komisja sejmowa dla zbadania wykonania uchwały lustracyjnej, której szefem został radykalny przeciwnik lustracji, Jerzy Ciemniewski z UD, nie znalazła żadnych wykroczeń ani śladów przygotowania zamachu. Wprawdzie postraszyła enigmatycznie, że: "istnieją podstawy do rozpatrzenia odpowiedzialności konstytucyjnej" Olszewskiego, Macierewicza i Naimskiego (wiceministra spraw wewnętrznych), ale nikogo nie usiłowano nawet do niej pociągnąć. Również nic nie wykazało śledztwo w tej sprawie, wszczęte przez Prokuraturę Warszawskiego Sądu Wojskowego, udowodniło natomiast, że wszystkie oświadczenia o postawieniu w stan gotowości bojowej jednostek MSW były wyssane z palca. Również pomówieniem okazały się stwierdzenia o świadomym fałszowaniu list.

Okazało się, że nieuniknione przy tego typu trybie działania pomyłki są raczej rzadkie. Jedna została od razu skorygowana przez Macierewicza. Trzy inne rozstrzygnął sąd lustracyjny w 1999 i 2000 roku.

Nie przeszkodziło to jednak w podtrzymywaniu swojej wersji gazetom zaangażowanym w budowanie legendy "nocy długich teczek", co było subtelną aluzją do "nocy długich noży", podczas których Hitler wymordował swoich konkurentów z SA. Adam Michnik powtórzył wielokrotnie, że w Polsce rządzonej przez Olszewskiego i Macierewicza nie czuł się bezpiecznie: "nie był pewien, że kimś budzącym go nad ranem może być tylko mleczarz". Tymczasem do żadnej próby naruszenia demokratycznego porządku ze strony atakowanego rządu nie doszło (sprawą zupełnie inną jest ocena jego merytorycznych dokonań). W tym kontekście stwierdzenia, iż tak się stało, przybierają znamiona oszczerstw. Szczególnie, gdy są konsekwentnie używane po dziś dzień i gdy jako pozytywnego punktu odniesienia używa się "nienagannej" postawy postkomunistów.

Niefortunna akcja lustracyjna stała się epicentrum walki wewnątrz obozu postsolidarnościowego. Wzajemne oskarżenia i pomówienia nadwyrężyły i tak nadszarpnięty autorytet polityków tego obozu i przyczyniły się do sukcesu postkomunistów w rok później.

.: Powrót do działu Polityka polska :: Powrót do spisu działów :.

 
Wygląd strony oparty systemie tematów AutoTheme
Strona wygenerowana w czasie 0,066880 sekund(y)