Rozdział książki „Patriotyzm Polaków. Studia z historii
idei”, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2007
Aleksander Kopiński – publicysta m.in. na łamach „Frondy”,
opublikował m.in. Ludzie z charakterami. O okupacyjnym sporze Czesława
Miłosza i Andrzeja Trzebińskiego (2004).
Dwa boomy
U schyłku lat trzydziestych Warszawa coraz bardziej
przypominała wielki plac budowy. W niemałym stopniu działo się tak za sprawą
prezydenta Stefana Starzyńskiego. Wprawdzie zdążył on zaledwie rozpocząć
tworzenie „Wielkiej Warszawy”, jednak – jak się miało okazać – jego program
wyznaczył kierunek rozwoju stolicy na wiele dziesięcioleci. Podstawowe
założenia projektu, który przewidywał budowę kilkunastu arterii
komunikacyjnych, tras mostowych i obwodnic, w dużej części pozostają aż po dziś
dzień nie zrealizowane.
Jednak do intensywnej rozbudowy stolicy pod
koniec dwudziestolecia w stopniu o wiele większym od jej władz przyczynili się
sami mieszkańcy. To wtedy powstały cieszące się obecnie największym prestiżem
zielone dzielnice willowe: Bielany, Mokotów, Saska Kępa, Sadyba. Rozwój
budownictwa jednorodzinnego i spółdzielczego sprawił, że wybudowanie własnego
domku z ogródkiem lub przynajmniej kupno mieszkania znalazło się w zasięgu
możliwości nie tylko urzędników i oficerów, ale także drobnych kupców i
rzemieślników, a nawet robotników. Przykładem rodzice Tadeusza Gajcego, ślusarz
i pielęgniarka, którzy właśnie wówczas z mieszkania przy ulicy Smoczej na coraz
tłoczniejszym i pauperyzującym się Muranowie przenieśli się na Marymont. Całe
północne Śródmieście w szybkim tempie stawało się dzielnicą biedoty, na
Starówce głównie polskiej, a na zachód od niej – żydowskiej, gdyż także
średniozamożni Żydzi wyprowadzali się stąd, zasiedlając okolice linii
otwockiej.
Już wkrótce, w czasie okupacji niemieckiej, nowo
powstałe dzielnice – również z racji peryferyjnego położenia i, co za tym
idzie, nieco mniej bacznego dozoru – stały się głównymi ośrodkami życia
kulturalnego, toczącego się wówczas na poły prywatnie, w domowych pieleszach
pisarzy, muzyków, wykładowców i studentów podziemnych uczelni. Koledzy Gajcego
ze „Sztuki i Narodu”, Wacław Bojarski i Andrzej Trzebiński, w jednej z willi na
odległym Służewie spierali się ostro z Czesławem Miłoszem, który lata wojny
przemieszkał u teściów przy niedawno wytyczonej alei Niepodległości. Wiele
ważnych spotkań i odczytów odbywało się na Bielanach, w mieszkaniach Jerzego
Andrzejewskiego i Jerzego Zagórskiego. Znana jest polityczna i kulturotwórcza
rola społeczności Żoliborza, szczególnie tej z osiedla WSM, choć przesadą jest
opinia o jej wyłącznie lewicowym charakterze, skoro w tej dzielnicy mieszkał i
działał choćby niepodejrzany o tego rodzaju inklinacje Ferdynand Goetel. Jeśli
do tej listy dodać jeszcze Stawisko Jarosława Iwaszkiewicza, to zarys geografii
kulturalnej Warszawy czasów okupacji stanie się właściwie kompletny.
Narastające przekonanie o nieuchronności wojny
stanowiło jeden z głównych impulsów, skłaniających warszawiaków do inwestowania
w nieruchomości. Wobec zbliżania się katastrofy, wskutek której oszczędności
całego życia mogły z dnia na dzień zamienić się w plik bezwartościowych
papierków, kto tylko mógł, wymieniał swój kapitał na naprawdę twardą i zawsze
wymienną, ceglaną walutę. Z dzisiejszej perspektywy widać, że im bliżej
września, tym bardziej zjawisko to się nasilało, tak że wbrew schematycznym
wyobrażeniom wojna totalna rozpoczęła się dla Warszawy nie tylko gruzami oblężenia,
lecz także pospiesznym wykańczaniem wielu nowych domów w trakcie pierwszej
wojennej zimy. Zresztą prace te trwały często jeszcze przez wiele następnych
lat, a budynki pozostawiano nie otynkowane, co w powojennej nowej
rzeczywistości miało nabrać walorów kamuflażu i dostarczyć właścicielom sposobu
na nierzucanie się w oczy ludowej władzy.
Jak się miało okazać, na kolejny tego typu boom
Warszawa musiała czekać ponad 60 lat. Odgórnie sterowana powojenna odbudowa, a
także gierkowska ekspansja wielkopłytowych blokowisk należały przecież do
zjawisk zupełnie innego rodzaju. Dopiero w pierwszych latach obecnego stulecia
doszło do powtórzenia się spontanicznego szału budowlanego na skalę podobną do
przedwojennej, ale zupełnie inna była przyczyna inwestowania w nieruchomości:
tym razem chodziło bowiem o… przystąpienie Polski do Unii Europejskiej. Mniej
więcej od przełomu wieków, a zwłaszcza w obliczu zbliżania się wyznaczonej już
daty akcesji – 1 maja 2004 roku, jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać nowe osiedla
na Natolinie i Kabatach, Tarchominie i Nowodworach, w Ursusie i Wilanowie.
Pomimo kosztownej akcji informacyjnej, jak swoją
ideologiczną agitację lubi nazywać demokracja liberalna, warszawiacy pozostali
nieufni wobec brukselskich komisarzy tak samo, jak wobec Führera. W obu
przypadkach doszło również do znaczącego rozejścia się słów i czynów.
Deklarowany patriotyczny optymizm, którego symbolem stało się Rydzowe „Nie
oddamy nawet guzika”, oraz masowe poparcie akcesji w referendum okazały się
podszyte sceptycyzmem, którego objawem była racjonalność ekonomiczna
mieszkańców miasta. W głębi ducha nie wierzyli oni ani sanacyjnej, ani unijnej
propagandzie. I, dodajmy, dobrze na tym wyszli.
Wojenność i współczesność
Czy jednak tę antynomię postaw ludzkich, łączących gorące
serce i chłodno kalkulującą głowę, można uznać za wciąż żywą istotę polskości
lub choćby warszawskości – wbrew niemal powszechnemu przekonaniu o zerwaniu
ciągłości tradycji w naszym kraju, zwłaszcza zaś w tym mieście? I dalej: czy
podobieństwo tych dwóch sytuacji historycznych może być podstawą do snucia
jakichś szerszych analogii między obiema epokami – wojenną i współczesną, a
wreszcie – między utworami literackimi, które w tej atmosferze powstawały, i
obecnością w nich patriotyzmu?
I czy w gruncie rzeczy łączy te epoki coś więcej
oprócz zainteresowań piszącego te słowa? Nie ma bowiem co ukrywać, że historia
dwóch boomów jest też historią rodzinną dwóch ludzi o takim samym imieniu i
nazwisku, historią mojego pradziadka i moją własną. Historią mojego zupełnie
przeciętnego mieszkania w dzielnicy nowych warszawiaków oraz historią jego domu
na Okęciu, za wielkiego jak na ówczesne potrzeby rodziny, wyrastającego wysoko
ponad okoliczne zabudowania i przez to zwracającego uwagę przewalających się frontów,
które umieszczały w nim kwatery swoich oficerów: latem 1944 roku generała
Güntera Rohra, junkra starego sznytu, który usilnie namawiał gospodarzy, że
wyciągnie ich syna z płonącego na horyzoncie miasta, jeśli tylko powiedzą mu,
gdzie walczy (prababcia wymawiała się od przyjęcia tak dwuznacznej pomocy,
twierdząc, że nie ma pojęcia, gdzie mój dziadek się podział), później zaś
jakiegoś anonimowego lejtnanta RKKA, po którym jako pamiątka została nam cynowa
łyżka, swoją prymitywnością przypominająca muzealne eksponaty z epoki wędrówki
ludów.
Ale jeśli już zaczęliśmy stawiać pytania, to
pójdźmy dalej i zastanówmy się przez chwilę, czym właściwie miałby być
patriotyzm w literaturze. Pokrzepiającą rodaków w trudnym dla nich czasie
wymową dzieła? Manifestacją miłości ojczyzny? Jeśli zaś tak, to czy koniecznie
bezkrytyczną? A może pięknem języka, pielęgnowaniem mowy ojczystej? Na
wszystkie te kwestie odpowiedzi poszukiwano i udzielano już wielokrotnie, by
przypomnieć tylko przedwojenne prace twórców narodowej szkoły
literaturoznawstwa, Ignacego Chrzanowskiego i Zygmunta Wasilewskiego, oraz – z
kompletnie innej parafii – deklarowaną parokrotnie w Miłoszowym Roku
myśliwego dbałością o „gospodarstwo polskiej poezji” lub wręcz o „całe
polskie piśmiennictwo”. Zagadnienia to więc godne osobnej rozprawy
teoretycznej. Ale my tutaj spróbujemy nad tymi problemami niejako przeskoczyć,
tak jak doradza się to czynić śpiewakom z dźwiękami, których jeszcze nie są w
stanie z siebie wydobyć.
Łatwiej sprecyzować przedmiot naszych rozważań.
Przez literaturę wojenną będę rozumiał utwory pisane podczas wojny i zachowane
w tej właśnie oryginalnej formie. Inne, które wprawdzie zaczęły powstawać w
tych samych latach, ale były później przez autorów przerabiane i zostały
opublikowane w wersji różniącej się od pierwotnej (niezależnie, czy i jakiego
rodzaju cenzura lub autocenzura na to wpłynęła), powinno się już bowiem
zaliczać do powojennej literatury krajowej i emigracyjnej. Poza kręgiem naszych
zainteresowań pozostaną zatem opowiadania okupacyjne Andrzejewskiego i obozowe
Tadeusza Borowskiego, wiersze Miłosza i Zagórskiego, włączone do ich
powojennych tomików Ocalenie i Wieczór w Wieliszewie, szkice Jana
Kotta z Mitologii i realizmu i diariusz Szkice piórkiem Andrzeja
Bobkowskiego, wreszcie Droga donikąd Józefa Mackiewicza, mimo że
fragmenty tej powieści ukazały się już w 1941 roku na łamach wileńskiego „Gońca
Codziennego”, stając się dowodem w sprawie o rzekomą kolaborację pisarza z
Niemcami, rozdmuchanej, co dziś oczywiste, nie bez wpływu sowieckiej agentury
wewnątrz AK. We wszystkich tych książkach wyraźnie zaznacza się refleksja i
optyka właściwa opisowi z zewnątrz i z dystansu czasowego. W gruncie rzeczy
problematyzują one doświadczenie wojny i patriotyzmu z perspektywy, która była
niedostępna samym ich autorom, kiedy zaczynali je pisać, a więc z perspektywy,
która znajduje się poza zasięgiem autentycznej literatury wojennej. Jak zatem widać,
w zakres tej ostatniej siłą rzeczy wchodzą przede wszystkim utwory ogłoszone
jeszcze w czasie wojny (ze względu na ograniczone warunkami konspiracji
możliwości druku są to głównie rzeczy drobniejsze, zwłaszcza wiersze) oraz te,
które wyszły spod piór pisarzy zmarłych i poległych w czasie wojny.
I podobnie ścisły sens ma używane tutaj
określenie „literatura współczesna”: obejmuje ono książki, które powstały
niedawno, powiedzmy – w ostatnich dziesięciu latach. Z całą pewnością bowiem
należy już dzisiaj skończyć z określaniem jako współczesnych utworów powstałych
za czasów PRL-u i dotyczy to zarówno tych wydawanych oficjalnie, jak też
krążących w edycjach drugoobiegowych i emigracyjnych, które poza wąski krąg
czytelniczy podziemia i inteligencji mogły wyjść dopiero w III RP. Literaturą
współczesną będą po prostu książki aktualne, a więc te, o których wciąż jeszcze
dyskutują raczej krytycy niż historycy literatury.
Koleiny romantyzmu
Kwestię obecności patriotyzmu w literaturze
dwudziestolecia międzywojennego rozstrzygnął już u zarania drugiej
niepodległości Jan Lechoń w słynnym wersie swojego Herostratesa: „A
wiosną – niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”. I wydanego wówczas werdyktu nie
unieważniły piłsudczykowskie wiersze jego samego i innych skamandrytów. Pod tym
względem można mówić o ich sojuszu z konkurencyjną grupą awangardystów
krakowskich, którzy głosząc hasło „wstydu uczuć”, przyczynili się do
wyrugowania tematyki patriotycznej, co okazało się zresztą zjawiskiem trwalszym
niż dominacja obu grup w polskiej literaturze. Gdy bowiem w latach
trzydziestych do głosu doszli katastrofiści z pokolenia 1910 roku, wieszcząc
totalny kataklizm, przybierający w ich wierszach mniej lub bardziej wyraźny
kształt zbliżającej się wojny, zatrzymywali się oni na poziomie wysoce
abstrakcyjnej metaforyki, konsekwentnie unikając bardziej bezpośrednich
dopowiedzeń. Nawet w najbardziej bodaj konkretnym utworze z tego nurtu –
poemacie Przyjście wroga Zagórskiego, gdzie apokaliptyczna bestia
nadciąga ze wschodu, od strony Kaukazu, próżno szukać wskazówek, że tym, co
budzi najbardziej realny niepokój, jest po prostu los własnego kraju, a
azjatyckie niebezpieczeństwo (motyw popularny w kulturowo-politycznym
bestiarium międzywojennej Europy) zyskuje oblicze metafizyczne, upodabniając
się do biblijnego Antychrysta.
Tymczasem już kilka lat później, wraz z nastaniem
wojny i okupacji, do poezji polskiej powraca duch patriotyczno-tyrtejski, i to
nierzadko u autorów znanych dotąd z zupełnie innej dykcji. W roku 1942,
zaledwie sześć lat po wydaniu Trzech zim, gdzie dominuje retoryka
filozoficzna, brak zaś bliższych dookreśleń przeczuwanej przez poetę kosmicznej
katastrofy, Miłosz wydaje jedną z pierwszych książek literackich w podziemiu –
antologię poetycką Pieśń niepodległa i podpisuje ją pseudonimem…
Mickiewiczowskiego księdza Robaka! Choć tomik ten, zawierający wiersze wielu autorów
uznawanych już wówczas za wybitnych, jak Broniewski i Tuwim, należał do
najlepszych publikacji poetyckich wydanych w podziemiu, to sam Miłosz uznawał
go po latach za dowód wojennego powrotu kultury polskiej w utarte koleiny
paradygmatu romantycznego i nigdy chyba go nie wznowił.
Z podobną krytyką wobec powstającej i
publikowanej na gorąco twórczości występowali już w czasie wojny młodzi
literaci z pokolenia „Kolumbów”. Andrzej Trzebiński na łamach „Sztuki i Narodu”
zarzucił autorom większości wierszy umieszczonych w Pieśni niepodległej
wąsko pojmowany utylitaryzm patriotyczny i grafomanię, przez co „lirycy usypali
w antologii wielki grób awangardzie”. Jego redakcyjny kolega Wacław Bojarski
inny konspiracyjny zbiór, zatytułowany Duch wolny w pieśni, określał jako
„materiał recytacyjny na obchody szkolne”. Obaj SiN-owcy skrytykowali też znane
sobie obszerne fragmenty Kwiatów polskich właśnie za regres do poetyki
czasów romantyzmu, jednej z przyczyn tego zjawiska upatrując w tym, że Tuwim
pisał swój poemat na emigracji, w oderwaniu od realiów okupowanego kraju, co
skłaniało go do odtwarzania modelu poezji sentymentalno-martyrologiczej, której
odległym i czasowo, i pod względem rangi literackiej wzorem pozostaje Pan
Tadeusz.
Wbrew jednak tym deklaracjom własna twórczość
poetów z pokolenia wojennego pełnymi garściami czerpała z rekwizytorni symboli
polskiego patriotyzmu. U Krzysztofa Baczyńskiego to natykamy się na rozmowy „z
cieniami rycerzy”, to znów na „Czwartego pułku czapy i gwery”. W poemacie Widma
Gajcego pojawia się z kolei Traugutt „z pętlicą na krtani”. Prawdziwą kopalnią
motywów romantycznych są prozy poetyckie Zdzisława Stroińskiego, gdzie
znajdujemy „Ród Anhellich”, „dym sczerniałych Grottgerów”, a także formułę „z
Hiobów w Konrady”, od której Tomasz Burek zatytułował swój słynny szkic,
ogłoszony we „Współczesności” w dwudziestolecie powstania warszawskiego – Z
Konradów w Hioby. U każdego z tych trzech poetów liczne są też odwołania do
poszczególnych epizodów kampanii wrześniowej 1939 roku: walk o Westerplatte i
Hel, bitwy nad Bzurą, obrony Warszawy. „Pochłonie nas historia. Młodych,
dwudziestoletnich chłopców. Nie będziemy Mochnackimi, Mickiewiczami, Norwidami
swojej epoki” – to z kolei jeden z najbardziej znanych fragmentów Pamiętnika
Trzebińskiego, na którego kartach niejeden raz drapuje się on w szaty
romantyków. Kilkakrotnie powraca tam także motyw spotykania się z przyjaciółmi
pod pomnikiem Jana III Sobieskiego w warszawskim parku Agrykola, skąd w noc
listopadową 1830 roku wyruszali zbuntowani podchorążowie, w tym szczególnie
ważni dla autora literaci Ludwik Nabielak i Seweryn Goszczyński. Trzebiński
zastanawia się też, dlaczego nie było z nimi wówczas Mochnackiego, by zaraz po
tym zżymać się na kostiumowość tych historycznych analogii, tak ważnych i żywych
w wyobraźni całego pokolenia, a które sam wytykał i za które krytykował innych
poetów. Trzeba wreszcie dodać, że „dwudziestoletni poeci Warszawy” nie stronili
od pisania piosenek partyzanckich, które przekazywali swoim kolegom,
wyruszającym do akowskich oddziałów leśnych, i których bynajmniej nie
traktowali li tylko jako trybutu spłacanego swym politycznym zwierzchnikom z
organizacji podziemnych ani też jako zajęcia niegodnego artysty.
Po stu latach romantyczna geneza nowoczesnej
literatury polskiej okazała się zatem nadal w znacznym stopniu decydować o
obliczu twórczości pisarzy, i to wbrew ich własnym deklaracjom. Trzeba przy tym
pamiętać, że przytaczając powyższe przykłady, nie wyszliśmy poza kanoniczny
zestaw nazwisk poetów najwybitniejszych, czyli że mówimy tu o literaturze
takiej, jaka w istocie nigdy nie istniała. Okupacyjni czytelnicy, sięgając po
druki podziemne, nie kierowali się przecież, jak my dzisiaj, miarodajnymi
opiniami krytyków literackich, publikowanymi w opiniotwórczych periodykach,
lecz byli skazani na lekturę tego, co zbiegiem okoliczności akurat w ich ręce
wpadło. Obok najgłośniejszych tomików „Jana Bugaja” i „Karola Topornickiego”
oraz, co już mniej prawdopodobne, jednego czy dwóch numerów „SiN-u” lub
socjalistycznych „Płomieni”, w schowkach pod podłogą i na strychach
przechowywano ówczesną produkcję literacką lotów średnich lub niskich. A tej
była, jak zawsze, większość i nie wykazywała ona wobec romantycznej dykcji ani
krzty tego krytycyzmu i rezerwy, które były jednak cały czas obecne u
wspomnianych tu autorów.
Groteska przeciw patosowi
Patriotyzm w neoromantycznej (a właściwie
neoneoromantycznej, jeśli uwzględnić neoromantyzm młodopolski) twórczości czasu
wojny jest zakładany i oczywisty, nie wymaga i zwykle nie znajduje definicji i
doprecyzowania. Wpisany jest weń postulat walki z okupantem i gotowość do
ofiary dla odzyskania przez ojczyznę wolności. Recenzując powieść Aleksandra
Kamińskiego Kamienie na szaniec, prasa konspiracyjna wysuwała
zastrzeżenia wobec jej „wpływu na psychikę młodzieży, chłonącej tego typu
literaturę zachłannie” („SiN”) oraz „postawy wychowawczej”, której książka jest
wyrazem, a która ignoruje „wszystkie przeszkody i załamania, stwarzając
sztucznie wyidealizowany monolit ludzki” („Płomienie”). Ale znamienne, że
nikomu nie przychodziło na myśl kwestionować sensowności dążeń
niepodległościowych. Spór dotyczył nie tego, czy walczyć, lecz jedynie jakimi
środkami i o jaką Polskę.
Podejmowania tej ostatniej kwestii pisarze na
ogół jednak starali się unikać. Oczywiście można by uznać, że już sama
przynależność lub choćby współpraca z którymś z ugrupowań podziemnych albo
wydawanym przez nie periodykiem oznaczała akceptację jego programu – i niekiedy
badacze literatury tego okresu tak postępują. Jednak nie wolno zapominać, że w
warunkach konspiracji o tego rodzaju zaangażowaniu co najmniej równie często,
jak faktyczne sympatie ideowe, decydowały mniej lub bardziej przypadkowe
kontakty towarzyskie. Do tego, że literaci, pisząc o przyszłej powojennej
Polsce, na ogół wystrzegali się konkretnych postulatów ustrojowych i
społecznych, w największym stopniu przyczynił się zapewne naturalny dystans
dzielący ich od tej sfery zagadnień, biorący się z przekonania, że – jak z
celową przesadą pisał Bojarski – „życie państwowe jest bezbarwne i nudne”.
Nieco ironiczny stosunek do problematyki
politycznej i pragnienie, by zachować pewien dystans wobec spraw narodowych,
skłaniały pisarzy z pokolenia wojennego ku grotesce. Posługując się tą formą
literacką i – ogólniej – tonem wypowiedzi, chroniącym przed patosem, poniekąd
szli w ślady Witkacego, którego słabo wówczas jeszcze znana dramaturgia i proza
cieszyła się ich dużym zainteresowaniem. Tak uczyniła Ewa Pohoska w dramacie Schyłek
amonitów. Podobnie Andrzej Trzebiński w Aby podnieść różę, a także w
niedokończonej powieści-pamflecie na liberalizm i totalizm Kwiaty z drzew
zakazanych. Ale najbardziej radykalną realizację tej strategii
dystansowania się poprzez groteskę od patriotycznej dykcji neoromantyzmu
stanowi ostatni wiersz Tadeusza Gajcego, napisany już w trakcie powstania
warszawskiego, na dzień lub – zgodnie z bardziej prawdopodobną wersją – pięć
dni przed śmiercią:
Święty kucharz od Hipciego
Wszyscy święci, hej, do stołu!
W niebie uczta: polskie flaczki
wprost z rynsztoków Kilińskiego!
Salcesonów misa pełna,
Świeże, chrupkie
Pachną trupkiem:
To z Przedmurza!
Do godów, święci, do godów,
Przegryźcie Chrystusem Narodów!
Mimo znacznego postępu brutalizacji gestów estetycznych
dzisiejszego czytelnika nadal szokuje zjadliwość tego szyderstwa z mitu
Rzeczypospolitej jako antemurale christianitatis oraz całej polskiej
tradycji mesjanistycznej i insurekcyjnej. W ten właśnie sposób jeden z
najwybitniejszych poetów swego pokolenia, członek grupy „Sztuka i Naród”,
związanej z Konfederacją Narodu, organizacją głoszącą ideę imperium
słowiańskiego pod przewodnictwem Polski w granicach szerszych niż
przedrozbiorowe, skomentował jeden z najgłośniejszych epizodów powstańczych. 13
sierpnia na staromiejskiej ulicy Kilińskiego akowcy z oddziałów motorowych,
nieumiejętnie posługując się przejętym stawiaczem min, spowodowali eksplozję
transportowanego przezeń potężnego ładunku, powodując śmierć ponad trzystu
osób. (Moja prababka i generał Rohr nie mogli wiedzieć, że do tragedii doszło
tuż przed domem, w którym kwaterował mój dziadek; zaraz po wybuchu wyjrzał
przez okno wychodzące na wewnętrzne podwórze i w tumanach pyłu zobaczył
biegnącą nago kobietę, z której podmuch zerwał ubranie, oraz porozrzucane
szczątki rozerwanych ciał, które zbierano przez następne dni po całej okolicy.)
Przyczyną nieszczęścia było nieposłuszeństwo
wobec wyraźnych rozkazów, dowódców, którzy zakazali wprowadzania pojazdu w
obręb powstańczej enklawy, oraz brak jakiejkolwiek wiedzy o owym
„czołgu-pułapce”, jak się go uparcie nazywa, nierzadko także w publikacjach
naukowych. Znamienne, że nawet Bór-Komorowski wspominał po latach, że „Niemcy
wypełnili wóz pancerny materiałem wybuchowym z czasowym zapalnikiem i porzucili
go w pobliżu naszych stanowisk”. „Pułapkę”, w istocie zastawioną na siebie
przez samych powstańców, można uznać za symbol całego warszawskiego zrywu.
Jednak o tym wszystkim nic jeszcze nie mógł wiedzieć Tadeusz Gajcy, przelewając
na papier swoje gorzkie szyderstwo. Czy było ono zaledwie echem jego własnej
frustracji, że z powodu braku broni ustawicznie trzymany jest na tyłach i nie
może brać udziału w walce, o czym marzył, czy też może wyrazem rodzącej się już
szerszej refleksji nad powstaniem? Na to pytanie nigdy już nie poznamy
odpowiedzi. Pozostajemy bezradni wobec tego dowodu ostatecznego triumfu
groteski nad patosem.
Trzy patriotyzmy: gatunku,
wspomnień i krajobrazu
Jeszcze przed kilku laty trudno byłoby mówić o obecności
patriotyzmu we współczesnej polskiej literaturze. Wraz z samodemontażem
komunizmu doszło bowiem do swoistej tabuizacji tematyki narodowej i społecznej,
której autorom aspirującym do miana twórców literatury wysokiej po prostu nie
wypadało podejmować. Charakterystyczne dla tego zjawiska były dwa bardzo znane
wiersze czołowych przedstawicieli pokolenia „bruLionu”: …ska Marcina
Świetlickiego i Akslop Miłosza Biedrzyckiego. W obu autorzy
manifestowali swój dystans wobec przeklętych polskich problemów, a jako
tytułami posłużyli się: jeden połową, a drugi anagramem słowa „Polska”, które
podobnie jak „naród” i „ojczyzna” stało się niemożliwe do wypowiedzenia.
Przyczyny tego można upatrywać między innymi w zużyciu się symboliki
patriotycznej w latach osiemdziesiątych, kiedy to nad obiema stronami konfliktu
społecznego powiewały biało-czerwone sztandary. Patriotyzm w wydaniu reżimowym
raził jako próba socjotechnicznej manipulacji i zabieg czysto instrumentalny,
niemniej w połączeniu z nim także retoryka podziemia solidarnościowego
przyczyniała się do wyczerpania odbiorcy oraz osłabienia samych treści, których
nośnikiem była tradycja narodowa. W tej sytuacji naturalną reakcją było
odrzucenie romantycznego kostiumu, okazją po temu stała się zaś transformacja
PRL-u w III RP.
Na przestrzeni ostatnich lat wiele zjawisk
wskazuje jednak, że znajdujemy się u progu renesansu patriotyzmu, a zwiastuny
jego powrotu do łask zaobserwować można także w literaturze. Właśnie w ten
sposób należy bez wątpienia odczytywać wzrastającą popularność powieści historycznej
– gatunku literackiego, który, jak się wydawało, stracił rację bytu, odkąd
możliwe stało się nieskrępowane prowadzenie i publikowanie wyników badań
naukowych oraz mówienie o współczesnych zjawiskach politycznych wprost, bez
uciekania się do aluzji z przeszłości. Tymczasem po około dziesięcioletnim
okresie spadku zainteresowania niegdysiejszymi białymi plamami dziejów
najnowszych sprawa katyńska i działalność komunistycznego aparatu terroru
zaczęły znów pojawiać się wśród tematów głośnych książek, by wskazać tylko Milczących,
niepokonanych Włodzimierza Odojewskiego i monumentalny cykl powieściowy
Janusza Krasińskiego, który po wydaniu Przed agonią przybrał formę
tetralogii. Jednak oprócz autorów o ugruntowanej pozycji i eksplorujących
obrane przez siebie już dawno obszary rzeczywistości historycznej, ten swoisty
patriotyzm gatunku, w polskiej tradycji na trwałe wpisany w zadania powieści
historycznej, zaczyna przyciągać także nazwiska na scenie literackiej nowe. Mam
tu na myśli przede wszystkim Wacława Holewińskiego i Marka Harnego, którzy
swoimi najgłośniejszymi książkami (odpowiednio: Lament nad Babilonem i Urodzony
z wiatru) wprowadzili do prozy dotąd w niej nieobecny temat zbrojnego
podziemia antykomunistycznego. Ich bohaterowie (jeden z przywódców NSZ Tadeusz
Danilewicz oraz słynny podhalański partyzant Józef Kuraś „Ogień”) nie są
wprawdzie ukazani w sposób pomnikowy, nie ulega jednak wątpliwości, że pisarze
chcieli swoim piórem ocalić i upowszechnić pamięć o nich. Wreszcie ostatnim
ważnym zjawiskiem w tym nurcie literatury jest Warunek Eustachego
Rylskiego, którym autor podejmuje ponadstuletni topos napoleoński, wywodzący
się jeszcze od Wacława Gąsiorowskiego, na którym zresztą Rylski, jak sam
deklaruje, się wychowywał. Rzecz jasna, dzisiejsza powieściowa wersja epopei
roku 1812 z konieczności przefiltrowana jest przez całą literaturę minionego
stulecia, w przypadku Warunku szczególnie przez Gombrowiczowską
koncepcję gry „gąb”, konstytuującej „kościół międzyludzki”, i do swych
XIX-wiecznych antenatek nawiązuje na dobrą sprawę jedynie luźnymi skojarzeniami
historycznego kostiumu.
Drugi nurt we współczesnej literaturze, który
koresponduje z tezą o renesansie patriotyzmu, wiąże się z konfrontacją
wspomnień z czasów pierwszej „Solidarności” i konspiracji okresu stanu
wojennego z realiami Polski demokratycznej. W najbardziej znanych powieściach
podejmujących ten temat: Sile odpychania i Jeziorze radykałów
Cezarego Michalskiego, Farciarzu i Umoczonych Andrzeja Horubały, Jest
i Nic Dawida Bieńkowskiego czy Ciele obcym Rafała Ziemkiewicza,
dominują barwy zdecydowanie ciemne i nieprzypadkowo chętniej komentowane są one
przez socjologów i publicystów politycznych niż recenzowane przez krytyków
literackich. W oczach dziś mniej więcej czterdziestoletnich prozaików postkomunistyczna
III RP jawi się jako kraj rządzony przez mafie biznesowe, polityczne i po
prostu kryminalne, a dawni działacze podziemnej opozycji jako ludzie
przegrywający z własnymi słabościami, które okazują się silniejsze niż
przywiązanie do solidarnościowego etosu. W tej mrocznej, depresyjnej, pełnej
zgorzknienia prozie pod wierzchnią warstwą jawnej rezygnacji lub fasadowego
kabotyństwa bohaterów kryje się jednak na ogół wyraźne odautorskie przesłanie
moralne. Klęska książkowych postaci nie jest usprawiedliwiana, a one same
konstruowane są w taki sposób, żeby zniechęcić do siebie czytelników, na ogół
skłonnych do identyfikowania się z powieściowymi bohaterami. Tak silnym
antywzorcom nie przeciwstawia się jednak w tych książkach pozytywnych
przykładów ocalenia wyznawanych wartości w czasach po przełomie. Być może
dzieje się tak dlatego, że w kontraście z ich soczystością i, co tu dużo mówić,
po prostu autentyzmem ich antytezy musiałyby wypaść blado i sztucznie. W ten
sposób jednak postulowane (przez zaprzeczenie) cnoty patriotyczne i
obywatelskie przybierają kształt młodzieńczych mrzonek, które dorosłe życie
weryfikuje, a raczej falsyfikuje.
O tym, co literatura może w sposób wiarygodny
ocalić, opowiadają utwory tworzące trzeci nurt, którego istotę za Józefem
Mackiewiczem można by określić jako patriotyzm krajobrazu. Tego rodzaju postawa
charakterystyczna jest dla pisarzy kreujących mit swej małej, odziedziczonej
lub przybranej ojczyzny, a zatem dla Jarosława Marka Rymkiewicza z jego
kosmicznym ogrodem w Milanówku, dla Andrzeja Stasiuka i jego próz galicyjskich,
a później środkowoeuropejskich, dla Wojciecha Wencla, sławiącego kaszubską
Matarnię, Artura Fryza z jego Kutnem, a nawet dla Wojciecha Kuczoka jako
niewątpliwie – pomimo wszelkich ambiwalencji – twórcy nierozerwalnie związanego
z rodzinnym Górnym Śląskiem. U każdego z autorów tego nurtu (a lista ta
obejmuje tylko kilka przykładowych nazwisk i daleka jest od kompletności)
przywiązanie, sentyment, wreszcie miłość do własnej okolicy objawia się inaczej.
Raz jest ona deklarowana i sama autonomizuje się jako osobny temat twórczości,
kiedy indziej zaś maskuje się ją pozornym chłodem opisu i bezwzględnością w
obnażaniu jej niedostatków. W każdym jednak przypadku sprawdzianem może być
pozostający nam po lekturze wyraźny, a więc pieczołowicie kreślony przez autora
obraz przestrzeni swojskiej. Jeśli zaś wziąć pod uwagę to kryterium, to czy nie
należałoby do nurtu patriotów krajobrazu włączyć również pisarzy, których
książki oswajają czytelników z ziemiami poniemieckimi i przyswajają je literaturze
polskiej? Ich sztafetę chronologicznie otwiera już przed bez mała 20 laty Paweł
Huelle z Weiserem Dawidkiem, ale prawdziwy rozkwit następuje dekadę
później, wraz z postępującym jego gdańskimi śladami Hanemannem Stefana Chwina
i wrocławską powieścią E.E. Olgi Tokarczuk. Linię tę kontynuują zaś
ostatnie, arcydzielne zbiory opowiadań mazurskich Kazimierza Orłosia, Drewniane
mosty i Dziewczyna z ganku, kołobrzeski tom prozy Jerzego
Sosnowskiego Tak, to ten, wreszcie nieco lżejszego kalibru poemat
opolski Tomasza Różyckiego Dwanaście stacji i wrocławski cykl kryminalny
o komisarzu Mocku pióra Marka Krajewskiego. Żadnej z tych książek nie można
postawić zarzutu polonizowania terenów, które albo nigdy, albo od bardzo dawna
do Polski nie należały, a do których anektowania doszło z przyczyn od Polaków
niezależnych. Czy jednak sam fakt powstawania i popularności literatury
traktującej o nich właśnie jako o ziemiach jeszcze do niedawna zupełnie obcych
nie jest świadectwem specyficznego poczucia „pewności swego”? Bo czyż do
wyobrażenia jest wydanie i trafienie na listy bestsellerów litewskich czy
ukraińskich powieści o przedwojennym polskim Wilnie czy Lwowie?
Być może niedługo można będzie mówić o jednym
jeszcze obliczu patriotyzmu w literaturze współczesnej, związanym z recepcją
pontyfikatu Jana Pawła II, którego zwiastunem jest debiutancka minipowieść
Piotra Czerskiego Ojciec odchodzi. Ukazany tutaj Kraków w ostatnich
dniach życia papieża jest kwintesencją Polski katolickiej albo wręcz
dewocyjnej, nade wszystko kochającej Ojca Świętego, a zarazem nie słuchającej
go i lekceważącej jego naukę. W niewielkim tylko stopniu przerysowany obraz
rodzimego bałwochwalczego „wojtylianizmu” nie jest jednak li tylko prozatorską
ilustracją diagnoz, co do których zgadzają się postępowi i konserwatywni
krytycy Kościoła posoborowego, gdyż kreśli go narrator świadomy własnej
grzeszności i braku, a raczej zaniedbania wiary. Jego zdolność do zachowania
szacunku wobec religijnego języka i tradycyjnej, polskiej, katolickiej
perspektywy widzenia świata, z której szydzą towarzyszący mu w niekończącym się
imprezowaniu znajomi z kręgów młodoliterackich, jest jeszcze jednym świadectwem
przeciwko twierdzeniom o nieodwracalnym zerwaniu ciągłości historycznej i nieuchronnym
zmierzchu patriotyzmu.
Polska dwoistość
Błędem jest bowiem twierdzenie, iż dusza polska znajduje
się pod wyłączną dominacją paradygmatu romantycznego, ten zaś odchodzi właśnie
do lamusa. Właściwie zresztą nigdy tak nie było, a istota polskości pozostaje
niezmiennie dwoista. Uczuciowa romantyczność łączy się w nas z chłodną
racjonalną kalkulacją, imperatyw powstańczy przeplata z pozytywistycznym
zdrowym rozsądkiem i to jeden, to drugi bierze górę, lecz tylko chwilowo. W
ciągu ostatnich dwustu lat zawsze obok Druckiego-Lubeckiego występował
Mochnacki, naprzeciw Jarosława Dąbrowskiego stawał Wielopolski, a Dmowski
spierał się z Piłsudskim.
W literaturze ubiegłego stulecia oba te przeciwstawne,
ale wewnątrzpolskie stanowiska bez wątpienia najpełniej wypowiedzieli Zbigniew
Herbert – z własnej woli dziedzic tradycji „poległych poetów”, którym spłacał
hołd po wielekroć, od swego pierwszego tomu Struna światła, aż po
ostatni publiczny występ w Teatrze Narodowym, w którym nie zdołał już wziąć
udziału osobiście, a jego słowa odtworzono z nagrania – oraz Czesław Miłosz, zwłaszcza
jako autor Traktatu poetyckiego ze słynnym passusem o „dwudziestoletnich
poetach Warszawy”, którzy „Nie chcieli wiedzieć, że Coś w tym stuleciu / Myślom
ulega, nie Dawidom z procą”. Kwestią wymagającą osobnego studium byłoby
zbadanie, czy ta antynomia herbertowsko-miłoszowa nie znalazła swego
rozwiązania w twórczości Witolda Gombrowicza, w jego krytyce polskości i
swoistym literackim projekcie modernizacyjnym, ale zarazem w jego sprzeciwie
wobec zaściankowego, prowincjonalnego w istocie zakompleksienia względem
Zachodu, ślepego pędu do naśladownictwa i pogardy dla wszystkiego, co tak
naprawdę najbardziej własne i oryginalne, czyli najcenniejsze w naszej historii
i kulturze.
Może jednak najwyraźniej objawia się owa polska
dwoistość w kontrastach życia codziennego. Chociażby w zaskakującym fakcie, że w
tej samej Warszawie – symbolu wyścigu szczurów, pogoni za sukcesem i bezwzględnej
konkurencji – setki tysięcy osób odwiedzają Muzeum Powstania; że od lat panuje
tu nie słabnąca moda na poznawanie przeszłości tego miasta, wskutek czego każda
szanująca się księgarnia prowadzi osobny dział varsavianistyczny; że z roku na
rok liczniejszy staje się udział mieszkańców w oficjalnych obchodach świąt narodowych.
Patetyczna wzniosłość i nikczemna małość oraz, co za tym idzie, pycha i
zjadliwa autoironia stale ze sobą w polskiej duszy i w polskiej literaturze sąsiadują.
I może właśnie dzięki dynamice tych wewnętrznych zmagań nie czujemy się jeszcze,
w odróżnieniu od większości Europejczyków, narodem starym i wyczerpanym?