Andrzej
Waśko
Modernizacja
kulturowa i jej skutki
(tekst
z książki „Demokracja bez korzeni”, Kraków 2009, pierwodruk: „Nowe Państwo”
2008, nr 4)
Gdyby
zwycięstwo wyborcze Platformy Obywatelskiej w roku 2007 porównać z
mechanizmami, jakie wynosiły bądź utrzymywały przy władzy partie i polityków takich
jak Tadeusz Mazowiecki, Hanna Suchocka, Leszek Balcerowicz czy Aleksander
Kwaśniewski, to przy wielu oczywistych różnicach między PO a Unią Demokratyczną,
łatwo jest zauważyć pewne ważne podobieństwo. Otóż partię Donalda Tuska poparła
w roku 2007 większość interesującej się polityką inteligencji i przytłaczająca
większość polskiego establishmentu kulturalnego. Właściwie tylko bardzo
nieliczne rozstrzygnięcia w polskiej polityce po roku 1989 dokonały się na przekór
tej grupie. Do tych niewielu wyjątków należą, przede wszystkim, utworzenie
rządu Jana Olszewskiego w roku 1991 oraz zwycięstwa wyborcze Lecha i Jarosława
Kaczyńskich w roku 2005. Poza tym siły, z którymi identyfikuje się liberalna
inteligencja, w III Rzeczpospolitej dochodzą do władzy prawie stale, a stan ten
media głównego nurtu przedstawiają społeczeństwu jako stan normalności.
Co
zatem sprawia, że sztafeta formacji politycznych, do której należy Platforma,
zawsze ma większość inteligentów po swojej stronie, a strona przeciwna z reguły
natrafia wśród inteligencji na front odmowy? Z pewnością nie decyduje o tym
jedna przyczyna. Ale spośród wszystkich czynników znanych, nieznanych i
hipotetycznych, które można by tu wskazać, zasługuje na rozważenie jeden,
widoczny zarówno w polskiej kulturze współczesnej, jak i różnego rodzaju
deklaracjach politycznych. Czynnikiem tym jest polityczna absolutyzacja pojęcia
„nowoczesności” pojawiająca się w postawach i wypowiedziach licznych polityków
i komentatorów życia publicznego, utożsamiających się i aspirujących do
reprezentowania inteligencji.
Przez
absolutyzację nowoczesności rozumiem tu, po pierwsze, wyniesienie tego pojęcia
do rzędu wartości najwyższych. Przez jego upolitycznienie rozumiem z kolei przesunięcie
zakresu, w którym pojęcie to jest używane z kontekstu
cywilizacyjno-technicznego w kontekst kulturowy – a już w szczególności w
kontekst wyobrażeń o sytuacji społecznej i potrzebach Polski. To wynoszenie
nowoczesności ponad wszystko, kładące zarazem akcent na modernizację kulturową
– stylu życia, obyczajów, estetyki – przy traktowaniu modernizacji
technologicznej i infrastrukturalnej państwa jako zadania wręcz wtórnego jest
specyficzną cechą myślenia polskiej inteligencji liberalnej, zakorzenioną w
dominującym nurcie kultury polskiej XX wieku. I Platforma Obywatelska zdobywa
popularność dlatego, że szczerze, nieświadomie, więc tym bardziej wiarygodnie,
całym swoim przekazem odwołuje się do wszystkich głównych stereotypów kultury
XX wieku, w tym na pierwszym miejscu do tego typu idolatrii nowoczesności.
Platforma
nie kłamie. Mówi, że jest nowoczesna – i jest. Mówi, że jest partią
inteligencji – i jest partią inteligencji, bo większość inteligencji też jest
nowoczesna i popiera partie nowoczesne. Mówi, że jest partią ludzi młodych – i,
bez złośliwości, też mówi prawdę. Platforma wierzy w to, co mówi, a młodzi,
wykształceni mieszkańcy wielkich miast wierzą w to, co mówi Platforma. Bo
Platforma mówi dokładnie to, co oni myślą. A to, co oni wszyscy myślą, czym są
i w co wierzą, w najmniejszym stopniu nie jest zasługą propagandowego sztabu PO
i jego chytrych sztuczek. Siła przekonywania PO polega na tym, że wszystkie
propagandowe klisze tego ugrupowania pośrednio odwołują się do najbardziej
rozpowszechnionych, uproszczonych wyobrażeń o Polsce i świecie, które
współcześni Polacy wynoszą ze swoich szkół i uniwersytetów. A także i do tych,
z którymi spotykają się na każdym kroku nie tylko w mediach, ale i masowej
rozrywce, w literaturze współczesnej, w kinie, teatrze, na festiwalach kultury,
na wystawach sztuki krytycznej, i wszędzie tam, gdzie tylko może trafić i gdzie
prawie zawsze trafia młody Polak po maturze.
Wszędzie
tam słyszy on, że wszystko to, co nowoczesne jest bezwzględnie najlepsze, że
wszyscy ludzie nowocześni są cool, że on też, jeśli chce wśród nich
zaistnieć, musi być nowoczesny. A jeszcze i to, że w ogóle do „tego kraju”,
trzeba by wprowadzić nowoczesność, co niestety nie jest łatwe, bo… Tak wygląda
w największym skrócie akulturacja przeciętnego młodego człowieka w III RP.
Platforma jest polityczną emanacją głównego nurtu kultury III RP. Podobnie jak
jej poprzedniczka Unia Wolności operuje tymi samymi stereotypami, których nikt
za stereotypy nie uważa, ponieważ operują nimi wszyscy ludzie nowocześni i wykształceni:
autorytety, dziennikarze (polscy i zagraniczni) artyści i literaci, tysiące
ludzi zatrudnionych w instytucjach kultury i jej odbiorców.
W
tych stereotypach dotyczących Polski i jej sytuacji w świecie drugorzędne
miejsce zajmują takie pojęcia jak naród, państwo, niepodległość czy komunizm.
Historia Polski sprowadzona jest do wspólnego mianownika, jakim są dzieje jej
stałego zacofania. Zacofanie to jest też przedmiotem masochistycznej
kontemplacji w obrazie Polski współczesnej. Na tym tle pojawia się pochlebny
obraz własny, ludzi młodych, wykształconych i nowoczesnych, którzy noszą w
sobie chęć zmiany. Wartość swoją upatrują oni nie w tym, że są Polakami, że
mają jakiś rodowód i coś dziedziczą, ale w tym, że chcą zacofaną Polskę
zmienić. Bo dopiero jak ją zmienią, to będą z niej dumni. Na razie są dumni z
siebie, że mają takie szczytne intencje.
Tak
wygląda mentalność inteligenckich zwolenników Platformy Obywatelskiej. Parę lat
temu mentalność taka była spoiwem Unii Wolności i jej elektoratu, wcześniej
królowała w centrum i na lewicy opozycji demokratycznej lat 70-ych i ruchu
„Solidarności”. Do opozycji przenieśli go liberalno-lewicowi działacze,
publicyści i twórcy z tego nurtu oficjalnej kultury PRL-u, w którym większość z
nich uczestniczyła. To samo myślenie, w którym unowocześnienie Polski było
intelektualnym fetyszem i kluczem programu działania występowało też w
liberalnym skrzydle PZPR lat 70-ych, a wcześniej wśród rewizjonistów ery
gomułkowskiej. Ale i to wszystko opierało na kontynuacji. Nawiązywało bowiem do
wykorzystanego w latach stalinowskich, liberalnego dziedzictwa dwudziestolecia
międzywojennego, reprezentowanego przez tę, niewielką ale wpływową część jego
elity, która została przez komunistów zaproszona do współpracy, i która zaproszenie
to przyjęła. Cofając się jeszcze dalej, można by dojść, przez Brzozowskiego i
pozytywizm, aż do samego króla Stasia Poniatowskiego i jego pierwszej, wielkiej
próby zmodernizowania Polski w epoce oświecenia. Wszystko to przypominam nie
bez powodu, gdyż było w szkole i kulturze PRL stale obecne i przedstawiane jako
„pozytywna tradycja narodowa”. To co ukształtowało mentalność współczesnej
inteligencji i stanowi podstawowe źródło kryteriów i kontekst wszystkich jej
politycznych zachowań i wyborów, stało się czynnikiem modelującym jej
świadomość już epoce PRL-u. Pokolenie Platformy, czy o tym wie, czy nie wie,
jest na końcu tego łańcucha tradycji i odcina kupony od jej potencjału i
autorytetu ugruntowanego w PRL w ramach przemyślanej i skutecznej polityki
kształtowania tradycji.
Pokolenie
Platformy dziedziczy z tego zasobu mitów i retoryki coś jeszcze: archetypiczny
obraz wroga postępu i unowocześnienia Polski. Od niepamiętnych czasów wrogami
nowoczesności w Polsce są zawsze te same postacie: ciemny Sarmata z czasów
saskich, warchoł sejmikowy, fanatyczny i nienawidzący wszystkiego co dobre,
piękne i nowoczesne Polak-katolik. Te podstawowe wizerunki wroga są gotowe od
lat. Współcześni specjaliści od pi-aru niczego w tym względzie nie muszą
wymyślać, wystarczy, że do gotowych portretów-atrap dokleją odpowiednie,
aktualne w danym momencie twarze konkretnych ludzi. Ponury mit Polski
sarmackiej, zacofanej i zamkniętej na świat – oraz jej ciągle nowych,
aktualnych „na danym etapie” reprezentantów rozwijany jest do znudzenia przez
dawnych i obecnych zwolenników modernizowania nas na wzór Zachodu. A tkwi on w
polskich głowach tym mocniej, że nie gardzili nim też w PRL komuniści, którzy
chcieli nas modernizować na wzór ZSRR.
Cały
ten zespół stereotypów, rozwinięty i utrwalony w PRL, zasługuje na taką samą
weryfikację, jakiej poddawany jest w IPN obraz historii najnowszej Polski. Dla
kształtu polskiego życia publicznego na dłuższą metę taka weryfikacja ma
znaczenie zasadnicze i jest konieczna. Niestety nie zdają sobie z tego sprawy
ci, którzy na życie publiczne mają wpływ największy: politycy i dziennikarze.
Spróbujmy
jednak wyobrazić sobie, jak taka weryfikacja tradycji postępowej mogłaby
wyglądać. Dlaczego, mimo tylu wysiłków kolejnych pokoleń modernizatorów Polski,
i ciągłego przypominania o potrzebie modernizacji współcześnie, dzieło to idzie
tak opornie? Czemu ciągle pozostajemy tak dalece z tyłu, że modernizacja wciąż
i na nowo jest najpilniejszym zadaniem? Otóż przyczyna tego tkwi niewątpliwie w
tym, jak potoczyła się historia Polski od połowy XVII wieku do lat
pojałtańskich. Ale tkwi też w błędach samych modernizatorów, i w założeniach,
na których najczęściej opiera się ich praktyka. W związku z zacofaniem kraju
lubią oni krytykować odpowiedzialną za to rzekomo polską mentalność, tak jakby
sami jej posiadali jakąś inną. Czy nie jest jednak przypadkiem tak, że
przyczyna nieskutecznej jak dotąd modernizacji Polski tkwi ostatecznie w
mentalności samych zwolenników reform?
Modernizator
porównując Polskę z krajami, które uważa za nowoczesne, dostrzega w niej przede
wszystkim zacofanie. Nowoczesne są w jego mniemaniu kraje posiadające
autostrady, wielkie lotniska, wielkie stadiony, itp. Ponieważ w Polsce tego
wszystkiego nie widzi, uznaje na mocy długiej tradycji zręcznie spopularyzowej
w czasach PRL i odgarzanej po 1989 roku, że winę za to ponosi nasza mentalność,
historia będąca efektem sarmackich wad narodowych i romantycznych mitów, w
ogóle tradycyjna polska kultura i historia. Reżyser teatralny Jan Klata w rozmowie
z Cezarym Michalskim („Europa” 20-21 września 2008) ogłasza, że jego zdaniem
pomniki w Polsce należałoby stawiać budowniczym warszawskiego metra, a nie
powstańcom warszawskim. W jaki sposób uzasadnić sąd, że tradycja powstańcza,
czy szerzej: mentalność i kultura są w stanie zablokować budowę metra i autostrad,
nad tym się nie zastanawia, bo negatywny wpływ mentalności polskiej sarmatyzmu,
romantyzmu, ludowego katolicyzmu itd. na los kraju jest aksjomatem wpojonym mu
przez podręczniki, asystentki z uczelni i całą rzeszę popularnych autorytetów.
A tego, że zacofanie i dewastacja infrastruktury publicznej w Polsce są, po 20
latach niepodległości, świadectwem troski o kraj okrągłostołowego
establishmentu, powiedzieć nie może, bo wtedy wywiadów mógłby udzielać nie „Dziennikowi”
tylko „Naszej Polsce”. (A do państwowego teatru też nikt by go nie wpuścił,
jako prawicowego oszołoma). Tymczasem, skoro przejazd z Berlina do Wałbrzycha
czy Wrocławia jest dla Klaty takim traumatycznym przeżyciem, to niech sam
siebie zapyta, co dla cywilizacyjnego podniesienia Polski zrobiły przez
ostatnie 17 lat, kiedy niemal bez przerwy były przy władzy, partie przez niego
popierane: unie wolności, kongresy liberalne, AWS-y, lewice i PSL? Kto w końcu
rządził Polską przez ten czas i kto odpowiada za brak autostrad – oni, czy
powstańcy warszawscy?
Miliony
razy powtarzany i nigdy solidnie nie poddany w wątpliwość pewnik, że pierwszą
przyczyną naszych nieszczęść jest charakter narodowy, albo fałszywe mity
utrwalone w naszej kulturze prowadzi do wniosku, że wszelką zasadniczą reformę
należy w Polsce zaczynać od sfery kultury. Że trzeba wykorzenić „gruby
sarmatyzm” albo „złą historię jako nauczycielkę złej polityki”, albo
romantyczne „za waszą i naszą wolność”, albo „demony”, które przetrwały w
komunistycznej zamrażarce. I stąd większość działań reformatorskich otoczonym
największą aureolą zaczynała się i zaczyna w Polsce od uznanej za priorytetową
sfery kulturowej. Zaczynała się, koncentrowała, a czasem, najczęściej, także kończyła.
Przewodnicy liberalnej inteligencji ordynujący Polsce na początku lat 90-ych
hiszpańską drogę demokratyzacji opartą na laicyzacji stylu życia, czemu miało
chyba służyć istne bombardowanie nas filmami Pedro Almodovara, postępowali pod
tym względem niemal tak samo jak stary, poczciwy król Poniatowski, pierwszy,
który też zaczął od reformy teatru.
Wiara,
że wszelka reforma państwa musi się koncentrować na zmianach kulturowych jest u
nas od bardzo dawna inteligenckim przesądem. Stąd najlepsi synowie ojczyzny
szczerze są przekonani, że najpierw trzeba zmienić sposób myślenia zwykłych
Polaków, a potem wszystko inne samo się jakoś zrobi: autostrady same się
zbudują, kolejki w szpitalach i sądach znikną automatycznie, itd. Tymczasem
koncentrowanie się na socjotechnice zmian kulturowych, które głównie
obserwujemy w III RP, jest pierwszą przyczyną nieskuteczności i wręcz
przeciwskuteczności tej drogi działania.
Po
pierwsze bowiem, realizacja tego planu zakłada swoisty podział ról społecznych.
W ramach tego podziału jednym, wybranym uczestnikom życia publicznego przypada
rola mentorów, pozostałym rola wiecznie pouczanych żaczków i prostaczków. Ideologiczny
podział na oświecone elity i ciemny naród jest konfliktogenny, tym bardziej, że
nie da się go pomyśleć i zrealizować bez obsadzenia jakiejś części
społeczeństwa w roli zawalidrogi postępu i ubogiego krewnego z prowincji nie dostosowanego
do europejskich form życia. W ten sposób modernizatorzy kulturowi w krótkim
czasie doprowadzają kraj do stanu wojny kulturowej i związanego z tą wojną
politycznego wrzenia. W tych warunkach nikt nie ma czasu zająć się sprawami
gospodarki, infrastruktury i administracji. Wszyscy zaczynają się nawzajem
pouczać o zasadach demokracji, moralności lub stylu, podczas gdy dziedzinę realiów
w coraz większym stopniu wypełniają szare mechanizmy i czarne charaktery.
Tymczasem dziury w drogach mają to do siebie, że jakoś nie chcą się załatać
same.
Innym
objawem kryzysu, do którego prowadzi modernizacja kulturowa, jest pogłębianie
narodowych kompleksów w stosunku do obcych. Zmiana sposobu myślenia Polaków nie
byłaby potrzebna, gdybyśmy uznali, że Polacy są jak na swoje potrzeby wystarczająco
mądrzy. Skoro jednak Polakom zmieniamy sposób myślenia, to usadzamy cały naród
w szkolnej ławie, z tą intencją, że na razie ma słuchać i uczyć się od
mądrzejszych. „Bo my Polacy jesteśmy słabsi, bo niczego innego my Polacy się
nie nadajemy”, jak powiada Jan Klata w cytowanym wywiadzie. Nie dość więc, że
bezustannie daje się ludziom do zrozumienia, że w sprawach państwa muszą
okazywać posłuszeństwo wobec oświeconej elity, to jeszcze okazuje się, że
stosunkach międzynarodowych Polsce przeznaczona jest rola pokornego ucznia,
który najlepiej postąpi, jeśli ograniczy się do odrabiania lekcji zadawanych mu
przez Europę. W ten sposób ideologia modernizacji kulturowej paraliżuje także
samodzielną politykę zagraniczną państwa, motywując w zamian uczniowską
grzeczność wobec tych, których uznaje się za z natury bardziej oświeconych.
Przy
takim nastawieniu sama suwerenność państwowa przestaje być wartością godną
obrony. Logicznie wynika to zresztą z założeń kulturowej modernizacji. Państwo
polskie ze swoją tradycją i strukturą jest przecież instytucjonalną formą
trwania kultury wymagającej unowocześnienia. Nosząc na sobie piętno historii,
stoi z całym swoim partykularyzmem na przeszkodzie uniwersalnym prądom niosącym
nam dobrodziejstwa, o jakich nasi przodkowie nie mieli (podobno) pojęcia.
Ideologia modernizacji nie mówi nic konkretnego o pozytywnej funkcji państwa
narodowego. Wartością jest dla niej ograniczanie jego roli, o czym informuje
się wprost, jako o dobru sui generis, nawet jeśli brakuje uzasadnienia,
na czym owo dobro dostrzegane w umniejszaniu roli państwa na rzecz struktur
ponadnarodowych miałoby polegać.
Od
skutków politycznych modernizacji kulturowej przejdźmy na powrót do jej skutków
stricte kulturowych. I tu rozumowanie modernizatora można by streścić
następująco. Skoro zakładamy, że to nasza sarmacko-romantyczna tradycja
narodowa doprowadziła nas do obecnego stanu, to chyba w ogóle nie warto się nad
nią zastanawiać, pytać o jej źródła, prawdziwy charakter i przyczyny upartego
trwania. Tu liberalny modernizator Polski popełnia swój drugi kardynalny błąd.
Odrzuca własne dziedzictwo narodowe jako coś bezużytecznego dla jego zamierzeń,
jako stertę muzealnych rupieci, które od razu należy odesłać do przysłowiowego
lamusa. Wydaje mu się, że uwalnia się w ten sposób od niepotrzebnego balastu,
gdy tymczasem nie uwalnia się od niczego, tylko po prostu sam siebie ogałaca z
punktów oparcia i doświadczeń, które mogłyby mu pomóc w działaniu.
Ogołocony
z własnej tradycji ma z reguły dość blade pojęcie o tradycjach innych narodów,
które mu imponują. Albo więc zaczyna wchodzić w obce kultury, wykorzeniając się
do reszty z własnej i dochodząc do postawy kosmopolitycznej – albo po prostu
emigruje. Jeśli zaś nie emigruje i pozostaje na poziomie powierzchownej
fascynacji obcymi wzorami, zaczyna je przenosić na polski grunt. Nie przejmuje
się przy tym ani miejscowymi uwarunkowaniami, które go nie interesują, bo są
częścią kultury zacofanej, ani oryginalnym znaczeniem poszczególnych wzorów,
które chce importować, w kulturach, z których one pochodzą, a których też nie
ma czasu poznać, zajęty modernizowaniem własnej. W ten sposób zamierzona
modernizacja w praktyce okazuje się mechanicznym kopiowaniem rozwiązań wybieranych
na niejasnych zasadach a jej efektem jest zalewanie modernizowanego kraju masą
heterogenicznych podróbek kulturowych nie tworzących żadnego funkcjonalnego
systemu.
Zwolennicy
takiej imitacji używają często argumentu, że Polacy nie mogą wszystkiego
wymyślać sami i od nowa. Jest to argument demagogiczny, bo po pierwsze nikt
tego nie twierdzi, a po drugie wiadomo, że większa część każdej kultury
narodowej składa się z zapożyczeń. Chodzi jednak o to, że zapożyczenia tylko
wtedy są funkcjonalne i trwałe, jeśli pasują do realnie istniejących
uwarunkowań, potrzeb i tradycji danej wspólnoty. Tymczasem ten, kto na wstępie
odrzuca pozytywną analizę własnego dziedzictwa, nie może nic wiedzieć o
rzeczywistych potrzebach swojego kraju. Stąd sukces lub klęska jego działań
zaczynają zależeć od ślepego przypadku.
Odrzucenie
narodowego dziedzictwa i odmowa jego studiowania, która jest stałą cechą
myślenia polskich modernizatorów, sprawia ponadto, że każdemu z nich wydaje
się, że on, czy też jego pokolenie jest pierwszym, które wpadło na pomysł, że
Polskę trzeba unowocześnić. Dlatego fatalna cecha modernizacji polega na
wiecznym zaczynaniu od początku. Po pierwsze, postrzeganie stanu wyjściowego
kraju wyłącznie w kategoriach zacofania, uniemożliwia pozytywne nawiązanie do
tego, co pozostało z pracy poprzedników. Ponieważ ich doświadczenia należą do
tradycji polskiej, a więc tej zacofanej, z góry zakłada się, że pozostały po
nich tylko jakieś rudery wymagające uprzątnięcia przed przystąpieniem do nowej
budowy. W ten sposób mentalność modernizacyjna blokuje i w efekcie realnie
zakłóca mechanizm kumulowania osiągnięć i wyników prac poszczególnych pokoleń.
Ironią losu jest w tej sytuacji fakt, że większość krajów, które tak imponują
polskim modernizatorom, doszła do swego sukcesu właśnie na drodze procesu
rozwojowego o charakterze kumulatywnym… Poza tym programowe odwrócenie się od
tradycji nie pozwala modernizatorom wyciągać wniosków z doświadczeń ich
poprzedników i uczyć się na ich błędach, co prowadzi do powtarzania tych samych
błędów w każdym kolejnym pokoleniu.
W
Polsce takie zerwania tradycji, do których nawołuje imitatorski nurt naszej
kultury, nakładały się dodatkowo na zaburzenia ciągłości rozwoju wynikające z
wojen, rozbiorów, zmian granic a przede wszystkim z największego kompleksowego
zerwania tradycji, jakim był półwieczny okres okupacji i rządów
komunistycznych. Po roku 1989 kraj potrzebował gwałtownie ponownego spojenia
pozrywanych żył i zrastania się połamanych kości. Potrzebował też pilnie
naprawy dróg i budowy autostrad. Zamiast tego jednak zwycięscy liberałowie wraz
z lewicą zafundowali nam, na początek, kolejny seans postępowego biczowania
„polskiej mentalności”.