Zdzisław Najder - Polska droga do Unii Europejskiej: bez wizji, ale z kompleksami


Kardynalną wadą polskich wypowiedzi i debat na temat wejścia Rzeczypospolitej do Unii Europejskiej jest pomijanie zarówno problemów wyjściowych, podstawowych, jak również i zagadnień, związanych z przyszłością Polski jako państwa członkowskiego Unii. Jest to tak, jak gdyby budować system matematyczny bez ustalenia ani pełnej listy aksjomatów, ani też celu, któremu system ma służyć. W takim trybie, zaczynając od środka, można dyskutować bez końca, nie mając szans na osiągnięcie jednoznacznych wniosków ani też przekonania nieprzekonanych. Po roku 1989 kolejne rządy, podejmujące stopniowo działania zbliżające nas do Unii, nie przedstawiły ani pełnego obrazu, jakie byłyby konsekwencje podjęcia innej, alternatywnej decyzji, ani też nie zarysowały przed Polakami wizji naszego państwa powiedzmy na ćwierć wieku. Dla urzeczowienia dyskusji wystarczyłaby jedna z tych czynności polityczno - informacyjnych; jak wiemy z logiki, dedukcja działa w obie strony i przyjęcie określonych twierdzeń jako założeń umożliwia dowiedzenie aksjomatów.

Zaniedbanie, trwające nadal ( rozpoczęcie zapowiadanej akcji informacyjnej rządu było już parokrotnie odkładane i nie można się go w bliskiej przyszłości spodziewać ), owocują między innymi również rozhuśtaniem demagogii anty - integracyjnej. To z kolei powoduje i niebezpieczny spadek poparcia dla integracji przy zbliżającym się terminie referendum, i marnotrawienie tak czasu jak i szans na pełne wykorzystanie otwierających się przed Polską perspektyw.

Przemiany, zachodzące w Polsce od lata 1989, dokonywały się na zasadzie wyraźnego odrzucania komunistycznej przeszłości - i szukania po omacku jakiejś lepszej ale niewyraźnej przyszłości. Owa przyszłość określona była jedynie pod dwoma względami: ma być demokratyczna i ma być wolnorynkowa. Mówiono także o niepodległości, ale bynajmniej nie od razu przystąpiono do urzeczywistnienia jej podstawowych wymogów, takich jak wyjście z narzuconego Paktu Warszawskiego. Realizowano więc niepodległość na tejże samej zasadzie wyślizgiwania się spod kurateli - w nieokreśloną przestrzeń. Zarówno w enuncjacjach elit politycznych jak w świadomości społeczeństwa proces przemian nie był ( jak to się działo po roku 1918 ) dążeniom do realizacji jakiejś wizji przyszłości. Można by odpowiedzieć, ze przecież formuła "kosztów transformacji" zakładała jakiś cel, na drodze do którego dokonujemy przekształceń. Cel ten jednak nie został narodowi programowo ukazany. Fatalna w skutkach społecznych formuła posłużyła praktycznie dla przesłania istotnej prawdy, ze olbrzymi wysiłek i ofiary ( "koszta" ) są niezbędne dla wydobycia gospodarki polskiej z zacofania, w które wepchnęły ją rządy PZPR.

Jeżeli obywatele i ich przywódcy mieli jakieś wyobrażenia na temat pożądanego kształtu państwa polskiego i ułożenia przez niego stosunków z Zachodem, wyobrażenia te opierali na anachronicznych przesłankach. W ciągu półwiecza naszego zamrożenia Zachód ewoluował. Funkcje państwa demokratycznego uległy ewolucji, a w stosunkach międzynarodowych dominującą dawniej rolę konkurencji przejęła współpraca. Te prawdy bardzo powoli docierają do świadomości Polaków; zaś elity polityczne nie są bynajmniej dobrymi nauczycielami nowości.

Nieobecną w programach politycznych własną wizję przyszłego państwa polskiego zastąpiły po paru latach "strategiczne cele": wejście do NATO i wejście do Unii Europejskiej ( = "wejście do zachodnich struktur" ). Pozycję środków do realizacji polskich celów zajęły "cele" w postaci instytucji, utworzonych przez inne państwa dla ICH celów. Wywoływało to dwa skutki: 1. Właściwą dla petentów bierność w widzeniu Przymierza Atlantyckiego i Wspólnoty Europejskiej; 2. Narastającą w ostatnim okresie podświadomą i świadomą niechęć do "obcego" projektu, jakim jest Unia Europejska. Przy bardzo niskim stopniu poinformowania Polaków o zasadach i praktyce funkcjonowania społeczeństw europejskich oraz instytucji unijnych polska droga do Europy stała się, jak w tytule świetnej książki Elżbiety Skotnickiej - Iliasiewicz "drogą w nieznane"[1].

Logicznie rzecz biorąc, układanie podstawowych wytycznych polskiej polityki zagranicznej należało zacząć od zastanowienia się - głośnego zastanowienia, docierającego do świadomości obywateli - jakiego państwa życzymy sobie powiedzmy za ćwierć wieku. Tak się nie stało.

Co gorsza, podejmując praktyczną decyzję zbliżania Polski do struktur europejskich a następnie podpisując Układ Europejski ( czyli umowę stowarzyszeniową ze Wspólnotami Europejskimi, która zakłada przyszłe wejście do Unii ), rządy i stojące za nimi siły polityczne, w przeważnej części deklarujące poparcie dla integracji RP z UE, nie dokonały nawet próby zastanowienia się i powiedzenia społeczeństwu, co oznaczałaby dla Polski rezygnacja z wchodzenia do Unii. I ten podstawowy brak intelektualny ciąży coraz bardziej niepokojąco na naszym myśleniu i sposobach mówienia o integracji.

Jest chyba dla wszystkich całkiem jasne, że droga, którą na początku swojego świetnego rozwoju ekonomicznego przeszły "azjatyckie tygrysy" w rodzaju Korei Południowej czy Singapuru, jest dla Polski nie możliwa. Z wielu powodów, tak geograficznych jak społecznych i technologicznych, nie możemy naszej gospodarki zamknąć na paręnaście lat za murami celnymi, zaciskając mocno pasa i budując potencjał eksportowy. Również autarkia ekonomiczna byłaby w naszej sytuacji absurdem: oznaczałaby dalsze staczanie się w dół zacofania. A skoro tak, to pozostają dwie drogi :samodzielne funkcjonowanie na światowych rynkach finansowych i handlowych - albo wchodzenie do Unii Europejskiej. Samodzielność zalecają niektórzy publicyści z kręgu Radia Maryja, stawiając za wzór Norwegię - zapominając , że nie mamy ani złóż ropy naftowej, ani potężnej floty rybackiej, ani zamożności i nowoczesności technologicznej jako punktu wyjścia ). Polska samodzielność oznaczałaby, ze nasze niewydolne rolnictwo współzawodniczy z Argentyną, Kanadą i Nową Zelandią; nasze górnictwo węglowe pada w konkurencji z Chinami i Indiami; nasze hutnictwo - z Japonią i USA. I nikt nie ma żadnego powodu, aby udzielać nam pomocy w restrukturyzacji tych gałęzi. Skoro nie zamierzamy wejść do Unii, państwa NATO ustalają wschodnią granicę stabilizacji europejskiej na Odrze i Nysie ( nie uświadomiono Polakom rzeczy dla Zachodu oczywistej: przyjęcie Polski do NATO było możliwe tylko dzięki perspektywom naszego wejścia do Unii ! ). Pozostajemy krajem wysokiego ryzyka kredytowego; inwestorzy zagraniczni interesują się naszym obszarem tylko jako strefą taniej a niewykwalifikowanej siły roboczej; nawet Daewoo nie ma powodu, by budować fabryki w oczekiwaniu na wejście na rynek unijny,. Itd., itd.

To, co napisałem brzmi może jak oczywistość, ale jeżeli przyjrzymy się wywodom naszych eurosceptyków, łatwo zauważymy, że traktują oni nie - wejście Polski do UE jako realną alternatywę - nie zdając sobie ( ani nam ! ) sprawy, co taka alternatywa znaczy. A nie wymieniłem jeszcze skutków politycznych dla Polski, pozostającej w zasięgu niewygasłych rosyjskich ambicji imperialnych.

Powtarzana chętnie przez tzw. "eurorealistów" formuła: "tak, ale bez pośpiechu, bo się musimy przygotować" również nie jest podbudowana rozważaniem, jakie są konsekwencje takiego stanowiska. Oznacza ono ni mniej ni więcej tylko rezygnację z szybszego korzystania z funduszy tzw. kohezyjnych oraz strukturalnych, parokrotnie wyższych, niż fundusze dostępne państwom kandydującym. Każdy rok opóźnienia integracji należy przełożyć na wydłużenie o 2 - 3 lata czasu, jaki nam zajmie dochodzenie do przeciętnego europejskiego poziomu; kilka lat zwłoki - to utrata takiej szansy przez całe pokolenie. Oznacza także, co nie mniej ważne, opóźnienie w zajęciu pozycji członka Unii, współdecydującego o jej polityce wewnętrznej i zagranicznej. Ponieważ zaś Unia będzie w najbliższych latach musiała wytworzyć wspólną strategię w stosunku do Europy Wschodniej, opóźnienie grozi nam tym, że strategia taka zostanie opracowana bez polskiego udziału.

Powtarza się w Polsce uporczywie hasło o "Europie ojczyzn", chętnie przeciwstawiając je groźnym ponoć zakusom "federalistów" europejskich. Mniejsza już o to, że formuła jest fałszywie przypisywana de Gaulle'owi ( który mówił o "Europie państw", Europe des etats, a nie o Europe des patries ). Ważniejsze jest, że powtarzający nie bardzo wiedzą, o czym mówią - i nie zdają sobie sprawy, że operują pojęciami odmiennymi, niż nasi europejscy partnerzy. "Ojczyzna" nie jest bynajmniej pojęciem jednoznacznym. Dość zauważyć, że język angielski nie ma na nie w ogóle osobnego wyrazu, a niemiecki posiada dwa, Heimat i Vaterland. Heimat to "ojczyzna" w tym sensie, w jakim użył tego słowa Mickiewicz w pierwszych słowach "Pana Tadeusza": kraj, z którym jesteśmy uczuciowo i ideowo związani. I jeżeli na Zachodzie mówi się niekiedy o "Europie ojczyzn", to właśnie w tym sensie. Vaterland natomiast, to ojczyzna w sensie państwowym ( i dlatego, po doświadczeniach dwu wojen światowych, jest ono niechętnie w Niemczech używane ). Oba pojęcia mogą ale nie muszą się na siebie nakładać.

Otóż trzeba zauważyć, że federalna struktura państwa wcale nie jest sprzeczna z istnieniem silnego poczucia tożsamości z "ojczyznami", które wchodzą w jego skład. Przykładem szwajcarskie kantony. W istniejącej od prawie pół wieku Unii Europejskiej poczucie więzi ( i odrębności ) kulturowej Irlandczyków, ale także Szkotów, Bretończyków czy Basków, wcale się nie zmniejszyło. "Europa ojczyzn" może być federacją i dzisiaj mało kto o tym wątpi. Otwartą sprawą pozostaje sposób funkcjonowania "Europy państw". Niektóre aparaty państwowe ( np. unitarnej Francji i zregionalizowanej Wielkiej Brytanii ) odnoszą się niechętnie do przekazywania uprawnień instytucjom ponadpaństwowym - chociaż rzeczywistość końca XX wieku, z jej globalizacją gospodarki i zagrożeń ekologicznych, takie procesy wymusza. Inne państwa, takie jak federalne Niemcy czy unitarne Holandia lub Irlandia, skłaniają się wyraźnie ku Unii jako federacji. Euro już stwarza nową rzeczywistość ponadpaństwowej symbiozy monetarnej.

Nigdzie jednak w Unii dyskusje na ten temat nie łączą się z obawami o "utratę tożsamości". Nasze polskie strachy wynikają nie z zagrożenia zewnętrznego, ale z poczucia wewnętrznego kryzysu, który jest coraz powszechniej uświadamiany. Niedawno zwrócił nań uwagę Marian Piłka, prezes Zjednoczenia Chrześcijańsko - Narodowego.2 Myślę jednak, że niesłusznie ograniczył swoją diagnozę tylko do płaszczyzny politycznej, na której coraz pewniejsze miejsce zajmuje wywodzący się niemal bezpośrednio z PZPR Sojusz Lewicy Demokratycznej. Objawów kryzysu jest znacznie więcej, i głębszych: wyraża się on m.in. w zaniku solidarności zbiorowej ( strajki lekarzy mogą tu być symbolem ), zatarcie pamięci historycznej a także w odnotowanej w ankietach niskiej samoocenie Polaków.

Nie trudno wskazać na obiektywne przyczyny tego zjawiska: przesunięcie granic państwa, które spowodowało wykorzenienie i utratę lokalnej więzi z przeszłością; przerwanie ciągłości historycznej państwa, odtworzonej w roku 1918 - PRL to była Polska nie tylko uzależniona, ale i wyjęta z historycznego kontekstu; olbrzymie straty wśród inteligencji, duchowieństwa i przywódców robotniczych i chłopskich; emigracja setek tysięcy najbardziej ideowych i przedsiębiorczych; zanik wzorów społecznych i osobowych, których źródłem było dawniej ziemiaństwo i inteligencja.

Ale kryzysu świadomości nie przezwyciężymy przyjmując postawę zachowawczo - obronną. Poczucia tożsamości nie wytworzymy, wznosząc szańce obronne wokół wytworzonej przez kryzys kulturowy próżni. Można ją odbudować jedynie podejmując nowe zadania, mobilizujące społeczeństwo do wspólnych celów. Traktując hasło "ojczyzna" i "naród" nie jako etykietki na konserwach, ale jako wyzwania do realizacji zbiorowych przedsięwzięć.

Zdawałoby się, że możność przekształcenia Polski z państwa, które z najwyższym wysiłkiem ocalało własne istnienie, w państwo, współtworzące nowa Europę, jest wymarzoną okazją do odbudowy poczucia wspólnej i dumnej narodowej misji. Ponad dwieście lat temu pozbawieni własnego państwa nasi rodacy wypisali na swoich sztandarach słowa: "Za wolność nasza i waszą". Stały się one jednym z haseł wiążących ze sobą Polaków, źródłem podziwu innych i podstawą do słusznej narodowej dumy. Dzisiaj, w bezpieczniejszych ( na razie ! ) czasach, nasi przywódcy polityczni, skupieni na doraźności, nie podjęli dotychczas wyzwania historii. Sposób traktowania całej problematyki europejskiej przez polskie elity polityczne odsłania intelektualną i ideowa słabość ich przywództwa.

Wejście Rzeczypospolitej do Unii Europejskiej będzie wydarzeniem, a raczej: procesem, którego znaczenie historyczne porównywalne jest ( pisano już o tym wiele razy ) tylko z chrztem Polski i dwukrotnym odzyskiwaniem przez państwo niepodległości. ( Zestawienie tego przedsięwzięcia ze wstąpieniem do NATO jest nieporozumieniem; dość zauważyć, jak niewiele się zmieniło w naszych siłach zbrojnych i w stopniu obronności państwa od marca 1999 roku.) Jeżeli np. chcemy trwale zmienić nasze wschodnie sąsiedztwo, musimy dać Białorusi i Ukrainie realne możliwości wyboru kierunku: z Europą, czy nie ? Polska sama jest za słaba, by taką możliwość tworzyć. Zarówno skala przemian, związanych z wejściem do UE, jak i centralne położenie Polski na obszarze potencjalnej integracji sprawiają , że dla polskiej klasy politycznej powinno to stanowić problem numer jeden. Ale nie jest.

Gdzież znaleźć zasadnicze programowe wypowiedzi na ten temat, wychodzące poza ogólniki ? Gdzie znaleźć polski odpowiednik memoriałów Karla Lamersa i Wolfganga Scheaublego? "Prawicowi" polscy politycy i publicyści lubią nas straszyć widmem niemieckiej dominacji - ale gdzież są choćby elementy dialogu, podjęto z wyrazicielami niemieckiej wizji przyszłej Europy?

Unia Wolności jest partią najkonsekwentniej "pro - integracyjną". Nie potrafiła jednak wyjść z programem europejskim poza kręgi już przekonanych we własnych szeregach. Jej przywódca podejmuje problematykę integracyjną rzadko i bez zapału; można wyczuć, że jako liberalny doktryner nie lubi "brukselskiej" koordynacji, dopłat wyrównawczych, funduszy strukturalnych i oczywiście Wspólnej Polityki Rolnej - o której napisał, i to w podręczniku dla szkół, że wywołała "spadek popytu na żywność"! Biedni ci Europejczycy, od ust sobie odejmują... W tymże podręczniku Leszek Balcerowicz uspokaja, że "do UE przystępowały już biedniejsze kraje [ niż Polska ], np. Portugalia i Hiszpania".[2] Dowodzi to, że wicepremier nie zajrzał do prostych danych statystycznych, które mówią, że nigdy żadne kandydujące do Unii państwo nie startowało z poziomu zaledwie jednej trzeciej przeciętnego wspólnotowego PKB na głowę, tak jak dzisiaj Polska.

W lipcu 1999 zaś, po wizycie w Brukseli, z wizytą zapoznawczą u Romana Prodiego, Leszek Balcerowicz stwierdził, ze nie jest prawdą, jakoby o przyjęciu Polski miały decydować względy polityczne - jego zdaniem motywy gospodarcze są ważniejsze. Pomijając już wątpliwą wartość merytoryczną tego twierdzenia ( dlaczegóżby bowiem Unia miała się spieszyć z włączaniem nas do swoich struktur, skoro będzie wówczas znacznie więcej do nas dopłacać? ) - teza musiała zostać przez polskich eurosceptyków odebrana jako potwierdzenie ich przestróg: oto Unia chce nas wchłonąć, by łatwiej wysysać. I tak z faktycznej nieprawdy rodzi się samobójczy polityczny straszak.

Psychologiczne i informacyjne przygotowanie społeczeństwa do integracji z Unia powierzono w Polsce agendom rządowym ( które dotychczas bardzo niewiele w tej dziedzinie zdziałały ) oraz organizacjom i instytucjom społecznym, słabo jeszcze u nas rozwiniętym i docierającym zwykle tylko do już przekonanych. W innych państwach obok silnego i zakorzenionego Ruchu Europejskiego hasła integracyjne podjęły przede wszystkim partie polityczne: to one wpływały na treść i zasięg akcji informacyjnych i debat. Jest zrozumiałe, że SLD nie kwapi się do podejmowania tematu, jeszcze niedawno przez własnych dzisiejszych członków surowo tępionego. Ale - poza "realistami" ( = kunktatorami ) i "sceptykami" ( = wrogami integracji ) politycy głównego ugrupowania rządzącego, AWS, z reguły nie wypowiadają się wcale albo pływają w mętnych formułach. Programowe wypowiedzi na temat całościowego przekształcenia polskich obszarów wiejskich znaleźć można w publicystyce Edmunda Szota w Rzeczypospolitej , ale nie w przemówieniach polityków.

Stad zgryźliwy ton tytułu tego tekstu. Tak oceniam drogę, jaką przeszliśmy od irracjonalnego ale dużego ( ok. 80 % ) poparcia dla wejścia RP do UE - do sytuacji dzisiejszej, kiedy przewaga popierających mieści się w granicach błędu statystycznego. Jednocześnie zaś społeczeństwo, za wyjątkiem młodzieży, wcale nie stało się lepiej poinformowane, tylko tak to sobie wyobraża. ) Polskiej drodze do Europy grozi, ze stanie się drogą do nikąd. W tym sensie, że w najlepszym razie zostaniemy dopuszczeni jako biedni i bierni uczestnicy do wielkiego przedsięwzięcia czynnych i bogatych.

Ale państwa Unii nie mają powodu się kwapić z przyjęciem pozbawionego zapału partnera. IM się opłaca potrzymać nas w przedpokoju; a skoro i my sami chcemy tam siedzieć, to nasza sprawa. Względy polityczne nakazują maksymalny pośpiech w rozszerzeniu Unii ( kryzys gospodarczy, polityczny i społeczny na wschód od nas i pogłębia się ) - ale tylko Polska jako aktywny i chętny sojusznik będzie sojusznikiem wartościowym.

Stoimy przed egzaminem. Niejedno pokolenie Polaków marzyłoby o możliwości zdawania takiego egzaminu. A nam grozi sromotne oblanie.

Lipiec 1999


[1] Elżbieta Skotnicka - Illasiewicz, Powrót czy droga w nieznane? Europejskie dylematy Polaków. Warszawa 1997, wyd. II 1998. Warto w tym miejscu dodać, że dobrych książek naukowych z problematyki europejskiej ukazuje się w Polsce coraz więcej i wymienianie najciekawszych zajęłoby parę stron druku. Ale publikacje te nie wpływają niestety na podniesienie poziomu polskich debat politycznych na tematy europejskie.

2 "Kryzys polskiej tożsamości", Życie 19 VII 1999.

3 Europa na co dzień. Podręcznik ucznia. Warszawa 1997, cz. A - V, s 1 - 2.



2005 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/