„(...) wolność filozofa skłania
raczej do postawy konserwatywnej, a wolność artysty – rewolucyjnej.”
R. Legutko, Traktat o wolności,
Gdańsk 2007, s. 100.
Niedawno przez łamy dwóch głównych
dzienników przetoczyła się debata dotycząca kształtu polskiej prawicy.
Nie wnikając w konkretne ustalenia i deklaracje, które wyartykuowali publicyści,
poruszony został niewątpliwie istotny temat: jaki powinien być obraz polskiej
prawicy po 19 latach od przełomu? To, na co chcę zwrócić uwagę, może nie jest najważniejsze,
ale wielce symptomatyczne – od dłuższego czasu polska prawica (w tym konserwatywna)
chronicznie cierpi na brak wyartykułowanego zespołu pojęć opisujących kulturę,
a w szczególności sztukę współczesną. Niestety uczestnicy wspomnianej wymiany
argumentów potraktowali tą kwestię po macoszemu. Celem niniejszego tekstu jest
próba wyłuskania z pojęć i wartości konserwatywnych tych, które można by zastosować
do krytyki działań współczesnych artystów.
Na wstępie muszę zaznaczyć, iż mam
świadomość, iż pojęcia lewicowości i prawicowości są dalece nieprecyzyjne i stosuję
je intuicyjnie. Mają racje ci, którzy twierdzą, że sztuka, podobnie jak
korupcja, nie jest ani prawicowa ani lewicowa, nie zmienia to jednak faktu, iż
panuje przekonanie o silnej nadreprezentacji w sferze publicznej lewicowych
artystów i lewicowej krytyki artystycznej. Lewicowość oczywiście nie wynika tutaj
z przyjęcia jakichś konkretnych rozwiązań estetycznych czy zdeklarowanych poglądów
politycznych, a raczej ze specyficznej mody na postępowość odziedziczoną po
awangardzie początków XX w. Motywowana ideologicznie działalność artystyczna
nie jest niczym nowym, jednak polska prawica powinna więcej uwagi poświęcić
kwestiom pluralizmu w sztuce i jej krytyce. Stan, w którym lewicy udało się
wmówić wszystkim, że to ona, dzięki swojemu (rzekomo) wolnościowemu i
antyestablishmentowemu przesłaniu jest najbliżej dobra, doprowadził do sytuacji
bliskiej hegemonii jednej ze stron. Na mechanizm ten nakłada się jeszcze
sytuacja, którą Jerzy Braun jednoznacznie określił jako: „(...) potęgujące się
zjawisko antynomii społecznej, walki na śmierć i życie między (...) obozami, z
których jeden ma za cel główny prawdę, a drugi dobro, [które – przyp. mój.
B.S.] uniemożliwia harmonijny [wyróżnienie w tekście – przyp. mój B.S.]
rozwój kultury.”.
Właśnie w tym kontekście polska prawica powinna zastanowić się nad nowym, przekonującym
językiem, który mógłby posłużyć przywróceniu równowagi. Jednak, również artyści
o lewicowej wrażliwości i ich adherenci powinni być zainteresowani sytuacją, w
której i ich praca była w sposób kompetentny opisywana i recenzowana przez
rzetelnie do tego przygotowanych konserwatywnych intelektualistów.
Prawicowość o sztuce (nowoczesnej)?
Nie ulega wątpliwości, że chcąc
stworzyć kompletną prawicową wizję, opisującą wszystkie sfery życia, konieczne
jest uwzględnienie również sfery działalności artystycznej człowieka. Obecny
stan, w którym polityczni reprezentanci „konserwatywnych” idei znajdują się na dwóch
biegunach wydaje się uniemożliwiać wyartykułowanie spójnej linii krytycznej. Pierwszy
biegun, nazwijmy go „cepeliowskim” – koncentruje wokół siebie ludzi wywodzących
się z prostolinijnych i integrystycznych środowisk tzw. skrajnej polskiej
prawicy. Siermiężność, celowość i użyteczność, klarowność przekazu, brak
zniuansowania to główne cechy dzieł promowanych przez to środowisko. Ponadto,
wydaje się, że nieraz ludzie ci wykazują się zwykłą ignorancją. Ponieważ
szczerze cenią polską tradycję, wszelką innowację uznają za bezzasadną, a tym
samym formułowana przez nich krytyka sprowadza się do komparatystyki i wyszukiwania
na tej podstawie wszystkiego tego, co odbiega od wyidealizowanej przeszłości. Silne
utożsamienie siebie z wyznawanymi wartościami wzmocnione jest instrumentalnym
podejściem do sztuki, co powoduje, że wszelka jej krytyka odwołuje się do
treści, a rzadko, kiedy do formy przekazu. Gdy środowisko to włącza się do
debaty, najczęściej powoduje tylko jej dodatkową polaryzację. Prowadzenie
merytorycznego sporu na temat doniosłości wartości estetycznych staje się
praktycznie niemożliwe. Problem tego rodzaju estetyki dobrze opisał J. Braun w
1933 roku, pisząc, iż: „Antynomia treści i formy ujmowania dzieł sztuki zdaje
się być niepokonana. Gdy jedni eliminują radykalnie treść, uważając ją za
element konieczny może w każdym utworze, niemiej jednak obcy samej istocie
sztuki, drudzy gorszą się na widok dzieł pozbawionych jakiejś określonej
fabuły, problemu, tematyki.”.
Ludzie ci, może słusznie, „tęskni za”, i poszukują, „odniesień do” przeszłości.
Ponieważ dosłowność buduje spokój, tej koncepcji sztuki bardzo często
towarzyszy chęć zamknięcia się w „mimetycznym schronieniu” – to, czego nie da
się klarownie zidentyfikować, zmetaforyzować lub odnieść do czegoś wcześniejszego
nie jest sztuką z definicji. Co więcej, jak stwierdza Andrzej Szczerski: „Nawet
wybudowanie kościoła na planie krzyża łacińskiego, jak czyniono to przez
stulecia, nie jest gwarantem, że architektura wyrazi współczesne poczucie sacrum.
Nawet postawienie pomnika z realistycznie ukazaną figurą głównego bohatera,
stojącego na klasycznej kolumnie, nie gwarantuje oddania mu należytego hołdu,
co więcej może sprowadzić nań niezasłużone, obelżywe uwagi.”.
Oczywiście trudno w tym kontekście zrozumieć, dlaczego w Polsce pomimo
powszechnie wyrażanej konsternacji powstało tak wiele kościołów budowanych w
oparciu o modernistyczne projekty architektoniczne. Nie ulega jednak
wątpliwości, że pomiędzy kościołami z cechami eklektyzmu neoklasycystycznego
(uchodzącymi często za wzorcowy sposób godzenia nowoczesności z przeszłością) a
PRLowsko-modernistycznymi (tymi, które uszczypliwie przyrównuje się do bunkrów,
łodzi podwodnych czy silosów rakietowych) istnieje alternatywa. Nowoczesna architektura
ma wiele do zaoferowania w tej materii, dlaczego prawie nikt nie chce częściej korzystać
z jej oferty. Czy powodem są wysocy hierarchowie kościelni pozbawieni
odpowiedniego przygotowania estetycznego? Czy to może jedynie kwestia finansowa?
Na drugim biegunie znajdują się ludzie (nazwijmy
ich umownie: „modernistami”) wygłaszający niepozbawione arogancji opinie, iż „wchodząc
do współczesnej galerii nie byli w stanie odróżnić gaśnicy od eksponatu – w
galeriach sztuki współczesnej na pewno nie znajdzie się już sztuki”. Inaczej
mówiąc, skoro postmodernizm chciał wyprowadzić sztukę na ulicę, a ulicę
wprowadzić do galerii, to na pewno w tej ostatniej już nic ciekawego nie znajdziemy.
Nestor współczesnej myśli konserwatywnej Roger Scruton stwierdza jednoznacznie:
„(...) według modernistów przeszłość nie została zdradzona przez modernizm,
lecz przez kulturę popularną”.
Ta grupa, zazwyczaj jest dobrze wykształcona w zakresie niektórych nauk
humanistycznych. Ich bogata wiedza o wysokiej kulturze powoduje, iż ich
recepcja sztuki sprowadza się do ustalania wspólnych z odległą przeszłością
elementów, nie ma tu za wiele miejsca na nowatorstwo, rzeczy, które nie
przeszły przez próbę czasu są podejrzane, być może są hochsztaplerką. Jednak, jak
stwierdza autor Dehumanizacji sztuki: „Przyjemność płynąca z
oglądania dawnych dzieł sztuki nie jest bezpośrednia, ma charakter ironiczny;
(...) pomiędzy nami a starym obrazem stoi życie owej epoki, w której powstał,
stoją współcześni mu ludzie. Przenosimy się od własnych prawd oczywistych do
innych, obcych, przyjmujemy na niby nową, dziwną osobowość, dzięki której
możemy się rozkoszować dawnym pięknem. Owa podwójna osobowość jest cechą
charakterystyczną wszelkich ironicznych stanów ducha. Jeśli poprowadzimy nieco
głębiej analizę owej archeologicznej przyjemności, to stwierdzimy, że smakujemy
nie tyle sam obraz, co żywy świat, w którym został stworzony, a który znajduje
w obrazie swój szczególny wyraz, albo – dokładniej rzecz biorąc – który jest w
obrazie zamknięty.”.
Paradoksalnie w wirtuozerii intelektualnej tkwi być może bariera, ponieważ: „Ktoś,
komu się dzieło sztuki nie podoba, chociaż je rozumie, czuje się wyższy ponad
nie i nie ma powodów do oburzenia. Natomiast jeśli niechęć spowodowana jest
niemożnością zrozumienia dzieła sztuki, to irytujące poczucie niższości musi
być zrównoważone przez wynikające z potrzeby samoutwierdzenia oburzenie.”.
Z tego zespołu wartości i poglądów nie da się zbudować przekonywującego języka
opisu współczesnej sztuki, ponieważ a priori zamyka się on na chęć jej
zrozumienia, nie wspominając o możliwość „zaprzyjaźnienia się z nią”. Mówienie
w ten sposób o sztuce może utwierdzić w przekonaniu przekonanych, ale wydaje nieadekwatne
dla prowadzenia dyskusji z adwersarzami.
Próba dostrojenia
języka, tak by druga strona była w stanie go wysłuchać nie powinno być
poczytywane jako ustępstwo czy zdrada ideałów
– po prostu, jeśli chcemy mieć możliwość rozmawiać, również o sztuce, razem a
nie obok siebie musi istnieć przynajmniej semantyczna platforma dla wymiany
poglądów. Uda się ją polskiej prawicy stworzyć tylko, dzięki przyswojeniu sobie
wiedzy, która za konserwatywną sensu stricte na pewno nie może uchodzić.
I tutaj wydaje się, pojawia się główny problem związany z potencjalną
niemożnością wyartykułowania konserwatywnej krytyki sztuki.
Warto w tym miejscu
odwołać się do inspiracji, jaką stanowi Nauczanie Kościoła – paradoksalnie są
to treści w opozycji, do których powstaje większość współczesnych dzieł sztuki.
Konserwatyści, którzy swoje działanie chcą opierać na nauczaniu Ojca Świętego
Jana Pawła II muszą pamiętać, że obejmowało ono również dziedzinę sztuki. Nawet,
jeśli obecnie prawica przegrywa w walce o kulturę współczesną nie można
pozwolić sobie na jej ignorowanie. Bowiem, jak pisał polski papież: „Kto
dostrzega w sobie tę Bożą iskrę, którą jest powołanie artystyczne – powołanie
poety, pisarza, malarza, rzeźbiarza, architekta, muzyka, aktora... – odkrywa zarazem
pewną powinność: nie można zmarnować tego talentu, ale trzeba go rozwijać,
ażeby nim służyć bliźniemu i całej ludzkości.”.
Zniechęcić do awangardy?
Oczywiście sami
artyści nie są bez „winy”, ponieważ: „(...) z racji prymitywizujących działań
artystów, sprowadza [się – przyp. mój B.S.] debatę nad nią [sztuką – przyp. mój
B.S.] do poziomu debaty nie estetycznej i zrównuje [się – przyp. mój B.S.]
sztukę z innymi dziedzinami działalności człowieka, gdzie kryteria socjologiczne
mają swoje zastosowania. Tak zresztą będą się zwykle bronić szarżujący artyści,
argumentując jakoby ich przeciwnicy nie byli w stanie zrozumieć odrębności
dzieł sztuki od innych działań społecznych i stąd będą zarzucać swoim przeciwnikom
ślepotę ideologiczną. Z kolei zaś przeciwnicy sztuki będą twierdzić to samo pod
adresem artystów.”.
Kwestią sporną pozostaje sposób, w jaki można polemizować z interpretacją
narzucaną dziełu sztuki przez lewicowych luminarzy. Czy konserwatywną
odpowiedzią powinno być podjęcie „gry” na polu przeciwnika? Inaczej mówiąc, w
sytuacji, gdy ewidentnym celem jakiegoś dzieła jest obrazoburczy atak na to, co
konstytuuje wspólnotę rozwiązaniem jest podjęcie „walki” na płaszczyźnie
ideologicznej motywacji, czy również na poziomie krytyki estetycznej? Skuteczna
odpowiedź wymaga podjęcia działań i podania argumentów na obu polach. W tym miejscu
można posłużyć się słowami Witolda Gombrowicza, który na pytanie o filozofię
(francuską) odpowiedział: „(...) filozofia jest jednak potrzebna: w tym sensie,
że proponuje pewną wizję świata, punkty odniesienia, możliwości spekulacji.
Filozofia pomaga sztuce, ale nie jest sztuką.”.
Refleksja polskich konserwatystów nad sztuką nowoczesną powinna opierać się na
potężnym filarze filozoficzno-antropologicznym oraz towarzyszącemu mu (obecnie
rachitycznemu) oparciu w rzetelnej wiedzy na temat współczesnej sztuki i
trendów w niej panujących. Wszystko po to, by spleść z sobą konserwatywne
wartości i nowoczesny sposób ekspresji artystycznej.
Jest to konieczne, jeśli nie chce się obserwować notorycznego sprasowywania
sporów do podziału na tych, którzy bronią wolności i tych, chcących cenzurować
wszystko i wszystkich. Doskonale sytuację tą odmalował Stanisław Rodziński przy
okazji gorącego sporu towarzyszącego aktywności jednej z gdańskich artystek
wpisujących w znak krzyża męskie genitalia: „Przeciwnicy tego rodzaju ekscesów
protestują z reguły w sposób karykaturalny, sądząc, że sztandarami i świętym
gniewem zawstydzą oponentów. Protest przeciwko szydzeniu z religijnych symboli,
tak samo jak przeciwko poniewieraniu ludzkich uczuć i wiary – winien być spokojny
i rzeczowy.”.
Tylko jak mówić o rzeczowości, gdy politycy prawicowi sztukę w ogóle, a
współczesną w szczególności, mają w „głębokim poważaniu” na domiar złego:
„Polacy poznają (...) sztukę współczesną jako obszar skandali i awantur (...)”,
a na dodatek: „Dla zabieganego Polaka, który szuka pracy i patrzy w telewizor,
współczesny artysta to wariat mniej lub bardziej szkodliwy, a sztuka to
kompletny bezsens, na który szkoda czasu.”.
W tym miejscu konieczne jest zaznaczenie, iż nie chodzi mi o umasowienie konserwatywnego
podejścia do sztuki, moim celem jest zwrócenie uwagi na niebezpieczny proces
zaniku prawicowego namysłu nad sztuką nowoczesną wśród prawicowych elit.
Gwałtowne
przyspieszenie – „kompresja” czasu połączona z mnogością nowych zjawisk – z
którym mieliśmy do czynienia po roku 1989 odcisnęło w sposób oczywisty swoje
piętno na współczesnej sztuce.
Wiele z tych zjawisk było i jest oczywiście negatywne. Wydaje się jednak, że największym,
notorycznie popełnianym błędem jest odrzucanie dorobku awangardy en bloc,
bez podjęcia próby odsiania plew (kiczu)
od ziarna. Powodem tego wygodnego uproszenia jest zazwyczaj brak wiedzy. Jest
on szczególnie irytujący, gdy osoby doskonale poruszające się np. w filozofii
czy literaturze przenoszą swoje kompetencje w sposób bezproblemowy na jakościowo
inną dziedzinę, jaką jest sztuka. Na marginesie należy dodać, że rzeczą równie
zdumiewającą jest estetyzacja przenoszona na opis polityki, tak często
„popełniana” przez ludzi sztuki. Lewica wykorzystując instalacje, performance,
happeningi w celu zmiany świadomości prowokuję prawicę do zajmowania się tym,
co obie strony potrafią najlepiej – walczyć o definicję dobra wspólnego.
Odpowiedzią prawicy na lewicowe „zaczepki” w sztuce jest natychmiastowe
sprowadzenie sporu do batalii o wartości. Należy, jednak zadać pytanie, czy
polska prawica, jest w stanie sformułować przekonywujący zespół kontrargumentów
stosowanych na pierwszym etapie recepcji dzieła sztuki – jego krytyki, krytyki
osadzonej jednak w języku typowym dla sztuki, a nie sporu o sens życia.
Czy możliwa jest w ogóle konserwatywna
krytyka sztuki?
Pytanie, choć brzmi prowokacyjnie, powinno
zostać postawione. Przede wszystkim, należy się zastanowić, czy można
zachowując nienaruszoną tkankę myśli konserwatywnej, zastosować ją w sposób
adekwatny do opisu współczesnej sztuki? Na pewno nie uda się tego uczynić przy
zachowaniu bezkrytycznej akceptacji dla mimetyzmu. Przeciętny „konserwatywny”
zjadacz chleba na pewno nie ma zbyt wiele czasu ani bodźców, które mogłyby go
zachęcić do „zaprzyjaźniania się” z nowoczesnym obliczem sztuki. Osobną kwestią
jest sam proces recepcji działa, w tym miejscu wystarczy przywołać słowa J. O.
Y Gasseta: „ (...) dla większości ludzi przyjemność estetyczna to taki stan
umysłu, który nie różni się zasadniczo od ich zwykłego zachowania. (...)
Przedmiot, na którym skupiona jest cała uwaga, i co za tym idzie, także cała
aktywność umysłowa, jest ten sam, co w życiu codziennym: ludzie i namiętności.
Sztuką jest dla nich cała gama środków zapewniająca im kontakt z interesującymi
ludzkimi sprawami. Właściwe formy artystyczne, takie jak fikcja czy fantazja,
tolerowane są tylko o tyle, o ile nie przeszkadzają w śledzeniu ludzkich
postaci i losów.”. Dalej autor Buntu mas dodaje, iż „ (...) przedmiot
sztuki jest artystyczny dopiero wtedy, kiedy nie jest rzeczywisty.”.
Drugim czynnikiem, który utrudnia gotowość konserwatyzmu do dialogu ze sztuką
współczesną, jest stale obecna obawa o bycie „wystrychniętym na dudka”, czy to przez
instalacje, czy happeningi. Spotęgowana ignorancją, obawa ta powoduje przemienienie
się niemal każdej rozmowy w bezrefleksyjny odruch negacji. Ze smutkiem należy
skonstatować, że ten sposób obcowania z nowoczesną sztuką przybrał już
behawioralne stadium charakterystyczne dla przysłowiowego „psa Pawłowa”. Wydaje
się, że mechanizm ten z kolei wzmacniany jest podskórnie przez niechęć do tendencji
artystów skupienia się na formie, czyli abstrakcji, przeciwstawianej
bezpieczeństwu, jakie daje dosłowność. Ogólny problem celnie wskazuje Tadeusz
Makowski: „Deformacja kształtów w sztuce razi ogół, tymczasem nie ma sztuki bez
deformacji, tam gdzie zaczyna się ona – zaczyna się sztuka.”.
Po mimo to, konieczne jest by polska prawica była w stanie w sposób kompetentny
pomóc w rzetelnym zrozumieniu, tym z odbiorców sztuki nowoczesnej, którym nie
obce są przekonania konserwatywne.
Jeśli przyjąć, iż
dzieło sztuki istnieje, na co najmniej dwóch płaszczyznach: zrealizowanej oraz
zinterpretowanej, to krystalizują się potencjalne pola, na których można
prowadzić debatę na temat konkretnych dzieł sztuki. Rozwijając i uzupełniając
tę myśl można by postawić pytanie, czy zadaniem polskiej, prawicowej elity
kulturalnej nie powinno być również umiejętne wbijanie klina – pomiędzy
zrealizowane zamierzenia, a ich interpretację. W ponowoczesnym świecie gdzie
każdy próbuje wprowadzić swoją interpretację jest też miejsce na konserwatywną,
przełamującą dotychczasowe odczytania egzegezę. Być może niektórych współczesnych
eksperymentów ze sztuką nie trzeba potępiać w czambuł, być może da się o nich
opowiedzieć własną (oby) bardziej przekonywującą historię? Może nawet taka
prawicowa krytyka będzie w stanie wyciosać miejsce dla prężnej prawicowej
sztuki nowoczesnej? Za podpowiedź, jak uskuteczniać te zabiegi, można
potraktować słowa Kazimierza Wyki z jego znanego eseju – mowy obrończej Hansa
van Meegerena:
„ ‘Oni wiedzą – powiada van Meegeren – stojąc pod podrobionym Vermeerem, że to
nie jest autentyczne, i ta wiedza ułatwia im sąd’. Prowadzi ich sąd. Kiedy
przed płótnem, stają bez tej wiedzy, ich sąd idzie jedynie za sugestią dzieła.
Prawda nie jest sprawą prostą. Prawda bywa również funkcją intencji.”.
J. O. Y Gasset,
Dehumanizacja sztuki [w:] Tenże, Dehumanizacja sztuki..., s. 180.
T. Makowski, Pamiętniki,
Kraków 2003, wpis z 30 kwietnia 1913 r., s. 55.