Pierwodruk tekstu: „Przegląd Polski”, 1890-91, IV,
s. 222-260, 461-496
Jest w dziejach Polski wypadków wielkich nie mało: czy to
owa wielka praca organizacyjna, dokonana przez Chrobrego,
która na długie czasy tchnęła w młody organizm Polski siłę
życia i siłę rozwoju, czy dzieło zjednoczenia, przeprowadzone przez
Łokietka, które rozbite dzielnice Polski sprzęgło w jedne
całość, czy owa praca gospodarcza i cywilizacyjna wielkiego Kazimierza,
która Polskę podniosła do znaczenia potęgi, czy dzieło Unii
Jagiełłowej, Litwy i Rusi z Polskę, która cywilizacji
zachodniej szerokie na wschód rozwarła wrota, czy
ów pogrom nawały germańskiej, na polach Grunwaldu poczęty,
toruńskim traktatem dokonany, czy zwycięstwa moskiewskie Batorego, czy
wreszcie pamiętna wiktoria wiedeńska Sobieskiego. Ale już to w
zestawieniu tych najjaśniejszych kart historii naszej uderza, że ich
najwięcej przypada na czasy dawniejsze, że od końca wieku XVI nie ma
żadnej tak świetlnej jak tamte, bo i wyprawa wiedeńska, to raczej błysk
wojennego geniuszu wodza i zamierającego już rycerskiego ducha
szlachty, aniżeli korzyść narodu, istotna i w skutkach trwała, taka,
jaką każdy wielki fakt historyczny przynosi ze sobą. W tym więc długim
okresie dwu przeszło wieków, w którym
wypadków wielkich prawie niema, pięknych wcale niewiele, a
smutnych i — czasem wstrętnych, nadto, Konstytucja Trzeciego
Maja, okres ten zamykająca, jest jakoby anomalią, czymś jak gdyby
niespodzianym, zjawiskiem olbrzymim po całym szeregu karłowatych
widoków.
Takie wrażenie sprawia ona już przez samo swoje zjawienie się. Jakież
da nam bliższy jej rozbiór i ocena? Zobaczmy.
---------
W dalekie czasy, głęboko wstecz w wieki średnie sięgając, dostrzegamy w
Polsce zjawisko, tak pospolite w urządzeniach państw
ówczesnych, że je tylko przypomnieć potrzeba: że jeden ze
stanów, rycerstwo - szlachta, używa szerszych
przywilejów, aniżeli inne stany w państwie. Ogół
tych przywilejów i uprawnień, mieszczących się w
ogólnym pojęciu t. z. prawa rycerskiego (ius militare),
obejmuje między innymi prawo do poboru wyższej głowszczyzny i nawiązki,
wolność od świadczeń podatkowych, a w zamian za to obowiązek służby
rycerskiej, odrębną organizację władz, autonomiczną, ziemską, tudzież,
co w ślad za tym idzie, dostęp do urzędów ziemskich, i co
niekoniecznie już z tego wynikało, dostęp do urzędów
państwowych, zastrzeżony dla szlachty. Jako stan najprzedniejszy i
uprzywilejowany, sprawami ogólnymi państwa najbardziej
interesowany, bierze rycerstwo, co prawda nie całe, tylko przez
najwybitniejszych swoich członków, możnowładztwo,
baronów, przeważny udział w ich kierownictwie, bądź to jako
ciało zbiorowe, rada królewska, z najwyższych
dostojników złożone, bądź też z osobna, każdy wysoki
dostojnik państwowy, przez wpływ i władzę, jakie mu nadaje piastowany
przezeń urząd. Mimo to wszystko szlachta nie stanowi wyłącznie
uprawnionego w średniowiecznym państwie polskim elementu; są obok niej
inne stany, nie tyle uprzywilejowane co ona, a jednak znajdujące w
ówczesnej organizacji społecznej i politycznej warunki
zdrowego, potrzebom swoim odpowiadającego rozwoju.
Jest takim stanem przede wszystkim mieszczaństwo. Osiedlone w miastach,
na niemieckim prawie lokowanych, ma ono organizację autonomiczną
miejską, taką samą w założeniu, jaką była organizacja autonomiczna
ziemska dla szlachty; więc naprzód jest osobna rada miejska,
z wolnych wyborów mieszczan wychodząca, od nikogo niezawisła
i nikomu niepodległa, sprawująca rząd wewnętrzny miasta w
najobszerniejszym tego słowa znaczeniu; jest dalej osobna lawa miejska,
z wójta i ławników, również przez
mieszczan wybieralnych złożona, niemniej nikomu niepodległa; jest dalej
organizacja cechowa, dająca pomyślny rozwój przemysłowi
miejskiemu; jest szereg urządzeń, zapewniających miastom swobodny ruch
handlowy; jest wreszcie uznane prawo miast do współudziału w
ważniejszych sprawach państwowych: mają one zapewniony udział w rządzie
tymczasowym w czasie bezkrólewia, wysyłają
delegatów do zawierania traktatów
międzynarodowych, biorą udział w elekcjach
królów, a nawet w zjazdach publicznych
obradujących nad wewnętrznymi sprawami państwa. Są zatem dane warunki
ekonomicznego rozwoju i dobrobytu miast, jest zabezpieczona szeroka
autonomia w zarządzie ich wewnętrznym, jest samoistne, niczym z
zewnątrz nieskrępowana sądownictwo, jest wreszcie przyznany poważny
głos w sprawach ogólno – państwowej doniosłości.
Są też wieki średnie epoką prawdziwego rozkwitu miast polskich;
mieszczaństwo bogate a przedsiębiorcze, dobija się wpływowego
stanowiska; zapominając o swym pochodzeniu niemieckim, zaczyna się
polszczyć i przesiąkać duchem obywatelskim, przedstawia jednym słowem
element silny, materialnie i moralnie zdrowy, który dla
przyszłej, nowożytnej budowy państwa mógł być z wielką
korzyścią zużytkowany.
Nie jest w takim samym stosunku ani też w tym samym zakresie uprawnioną
warstwa najniższa, stan włościański czyli kmiecy, stan,
który wszędzie w Europie czekać musiał XIX stulecia, zanim
prawa jego obywatelskie w pełni uznane zostały. Ale położenie jego
ekonomiczne i prawne jest przecież wcale znośne i w
porównaniu ze stosunkami zagranicznymi niewątpliwie
pomyślniejsze. Wiek XIII i XIV przyniosły z sobą kolonizację na prawie
niemieckim, która objęła nie tylko miasta ale i wsie, a ta
kolonizacja przyniosła ważne korzyści dla stanu włościańskiego.
Osadzony na kawałku gruntu wieśniak stawał się wieczystym
czynszownikiem; obowiązany był, po upływie kilkunastu lat wolnizny, do
opłaty pewnego stałego, niezbyt zresztą wysokiego czynszu na rzecz
pana; w zamian za to, skoro tylko obowiązkowi swemu pod tym względem
uczynił zadość, nie mógł być przez niego wbrew swej woli z
gruntu rugowany. Miał wiec możność, pracując na swój własny
rachunek, a zwiększając intensywność pracy gospodarczej, dorobić się
względnego dostatku, zapewnić byt dla siebie i dla swej rodziny. Grunt
opuścić i przenieść się gdzie indziej miał prawo, byleby w miejsce
swoje podstawił innego, zdolnego do uprawy gruntu kmiecia. Rodziny
chłopskie bardziej rozrodzone, złożone prócz ojca z kilku
synów dorosłych, miały w ten sposób zapewnioną
możność korzystnego zaopatrzenia swego losu; synowie mogli opuszczać
grunta ojcowskie, na których pozostawał dalej ojciec i
szukać sami dla siebie, każdy z osobna, nowych gruntów pod
uprawę, które z łatwością znachodzili wobec wielkiej masy
ziemi, czekającej uprawy, a małej stosunkowo ilości sił roboczych po
temu. A nawet i w tym wypadku, jeżeli kmieć zamierzający opuścić grunt
nie mógł podstawić innego w miejsce swoje, nie była mu
przecież bezwzględnie odciętą możność wychodu, choć, przyznać trzeba,
była już rozmaitymi warunkami utrudnioną. Najważniejszym ograniczeniem
było to, że takich kmieci, według wyraźnego przepisu
statutów Kazimierzowskich, nie mogło wyjść do roku więcej
nad dwu — gdyż inaczej panowie mogliby być narażeni na
wyludnienie swych wsi; a następnie i to, że wychód taki
nastąpić mógł tylko w pewnej oznaczonej porze roku, zwykle
około Bożego Narodzenia. Cokolwiek bądź, widoczna, że ten stosunek
chłopa do ziemi nie ma bynajmniej charakteru przypisania do gleby, że
owszem wolność przesiedlenia się jest w dość szerokim zakresie uznana,
a ograniczenia, jakie w tym kierunku zachodzą, podyktowane są tylko
względem na słuszny i sprawiedliwy interes pana. Pod innymi względami
wolność osobista kmiecia nie jest już niczym ograniczoną; prawa jego
osoby i jego majątku stoją pod ochroną publiczną; za każde naruszenie
praw tych kmieć może pozwać krzywdzącego, choćby nim nawet był własny
jego pan, przed sąd publiczny, ziemski lub grodzki, i uzyskać przeciwko
niemu wyrok pomyślny. W sporach pomiędzy sobą mieli znowu kmiecie
własny swój sąd ławniczy we wsi, złożony z wybieranych przez
nich ławników pod przewodnictwem sołtysa; ten sołtys zaś nie
był bynajmniej zależnym od pana, gdyż sołtystwo swe dzierżył nie z mocy
dowolnej jego instytucji, ale na podstawie kupna, dokonanego przez
siebie lub przez przodka swojego; sołtystwo to było prawem majątkowym,
które pan uznać musiał i które sołtysowi nadawało
niezawisłe wobec pana stanowisko. Był tedy sołtys wobec pana
reprezentantem interesów kmiecych; a sądownictwo ławnicze po
wsiach wykonywane, na zasadzie autonomicznej zorganizowane, z
elementów kmiecych złożone, dawało gwarancję przeciw
nadużyciom, dostarczało pewności dobrego, w granicach prawa
poruszającego się wymiaru sprawiedliwości.
Oto w najogólniejszym zarysie obraz społecznego ustroju,
jaki się wytworzył w Polsce w drugiej połowie wieków
średnich. Zasada równouprawnienia wszystkich wobec prawa
była mu oczywiście obcą, jak zresztą nie istniała i gdzie indziej w
Europie: w hierarchii społecznej jeden stan prześcigał drugi, a trzeci
nie dorównywał drugiemu; najwyżej przywilejami swoimi
wznosiła się szlachta, szło po niej mieszczaństwo, które
obszerniejszych używało praw aniżeli chłopi. Ale jest w tej organizacji
przecież przeprowadzona dość wyraźnie zasada równowagi, w
tym pojęta znaczeniu, że każdy stan ma zapewnioną potrzebną dla siebie
samoistność, że prowadzi sam przez się i przez władze z własnych
wychodzące wyborów, zarząd spraw wewnętrznych, że inne stany
nie mają do tych spraw żadnej ingerencji, że każdy ma zapewnioną
potrzebną ochronę prawa i dane przez szereg odpowiednich instytucji
prawnych warunki, które w zakresie potrzeb każdego z nich
zapewniają mu realizację istotnych jego interesów
materialnych i moralnych. Jest stworzony grunt, na którym
stany te swobodnie żyć i rozwijać się mogą jeden obok drugiego, każdy z
korzyścią dla siebie, a bez uszczerbku dla drugich.
Pod koniec wieków średnich, w wieku XV, ten piękny a
misterny gmach organizacji społecznej zaczyna się rysować i słaniać.
Zaczynają się chwiać podstawy, na których oparła się owa
równowaga stanów, tyle w skutkach swoich
pożyteczna i doniosła. Impuls do zmiany wychodzi od szlachty, a zmierza
do stanowczego ograniczenia lub zniesienia dotychczasowych praw innych
stanów; motyw zaś po temu leży głównie i przede
wszystkim w zmianie dotychczasowego systemu gospodarczego, w nowym
dążeniu ekonomicznym, które się zbudziło u szlachty.
Trzeba wiedzieć i pamiętać o tym, że siła majątkowa posiadłości
ziemskiej w wiekach średnich wyrażała się głównie w sumie
czynszów uiszczanych panu przez kmieci. Pewna ilość, zwykle
kilkadziesiąt łanów wiejskich, osiedlonych przez tyleż lub
więcej samoistnych gospodarzy, którzy z każdego łanu lub
półłanku czynsz ten w stałym terminie panu opłacali, dawało
wcale znaczny jak na stosunki ówczesne dochód.
Gospodarstwo rolne, przez samych panów na własną rękę i na
własny rachunek prowadzone, tzw. gospodarstwo folwarczne, było tylko
podrzędnym źródłem dochodu dla dziedzica. Zajęty rzemiosłem
rycerskim, ograniczał się na dochodach z czynszów,
gospodarstwa folwarcznego nie prowadził albo wcale albo na bardzo tylko
nieznaczną skalę, zwykle o tyle, ażeby zaspokoić potrzebę w płodach z
ziemi na wyżywienie własne, swojej rodziny i nielicznej zresztą
czeladzi. Stąd też przy aktach przeniesienia własności na
nieruchomościach podstawą oznaczenia ceny jest nie tyle wartość
gospodarstwa folwarcznego, ile raczej summa czynszów
uiszczanych przez kmieci; stąd przy zastawach zdolność nieruchomości do
amortyzacji długu liczy się również według wysokości
czynszów. Stąd też tłumaczy się, dla czego kmieciowi wolno
było opuścić grunt, jeżeli tylko podstawił innego w swoje miejsce,
dlaczego synom chłopa wolno było za życia ojca porzucić chatę ojcowską
i szukać gdzie indziej chleba; w jednym i drugim razie zostawał na tym
gruncie ktoś, kto go dalej uprawił i płacił czynsze, zaczym też pan
żadnej stąd nie ponosił szkody. Nie chodziło tu o ilość ludności
wiejskiej; chodziło tylko o to, aby każdy pod uprawę przeznaczony kawał
gruntu przynosił należny czynsz.
W tym stanie rzeczy nastąpiła w ciągu wieku XV ważna przemiana. Po raz
pierwszy na większą skalę, na żyznej i urodzajnej glebie Rusi
Czerwonej, przekonała się kolonizująca tę prowincję szlachta polska o
ważności i użyteczności produkcji zbożowej na większą skalę, takiej,
która by nie zmierzała już wyłącznie do zaspokojenia jej
osobistych potrzeb, ale zarazem także do wytworzenia większych
zapasów, przeznaczonych do obrotu zamiennego. Kiedy zaś
pokój toruński z r. 1466 przez przyłączenie Prus
Królewskich oddał w ręce Polski oba ujścia Wisły i dał jej
przez to bezpośrednie połączenie handlowe z Bałtykiem, otworzyła się
dla handlu zbożowego nowa droga zbytu, najdogodniejsza, jaką sobie
można było pomyśleć, bo dająca bezpośrednią komunikację z Zachodem,
który nie mogąc podołać własnej konsumpcji, szukał zboża
polskiego i dobrze za nie płacił. Otwierały się dla gospodarstwa
rolnego w Polsce nowe, świetne widoki, ale urzeczywistnienie ich
wymagało w dotychczasowym jego systemie zasadniczej zmiany. Trzeba było
gospodarstwo folwarczne rozszerzyć, trzeba było produkować jak
najwięcej zboża na własny rachunek, ażeby jak największą jego ilość
przeznaczyć na intratny eksport. Potrzebę tę odczula i zrozumiała
szlachta dobrze; rzuca się ona gromadnie do powiększenia produkcji
rolnej, skomasuje w ręku swoim w miarę możności grunta; o wartości wsi
nie stanowi już jak dawniej ilość opłacanych przez kmieci
czynszów, ale raczej ilość skupionych w ręku pana
gruntów, zdolnych do produkcji zboża. To rozszerzenie
gospodarstwa folwarcznego pociągnęło za sobą ważne następstwa w sferze
stosunków kmiecych. Grunta, zjednoczone w ręku pana,
potrzebowały rąk do uprawy, zadanie, któremu teraz nie mogła
już podołać nieliczna czeladź, dawniej potrzebom tym wystarczająca, a
dla którego z drugiej strony nie można było znaleźć
odpowiedniej ilości najemnika, wobec niedostatecznej, w stosunku do
ziemi, populacji ówczesnej. Nie pozostawało nic innego, jak
tylko przymusić kmieci mieszkających po wsiach do obowiązkowej uprawy
gruntów folwarcznych. W ten sposób zrodziła się
pańszczyzna w Polsce. Wprawdzie czasami już dawniej, w XIII i XIV
wieku, w niektórych przywilejach lokacyjnych zastrzegali
sobie panowie wykonywanie lekkiej pańszczyzny przez kmieci; ale
zastrzeżenia te są wyjątkowe, nie stanowią zasady, ani jej stanowić nie
mogły wobec podrzędnego znaczenia, jakie podówczas odgrywało
gospodarstwo folwarczne. Dopiero ze zmianą, o której
wspomnieliśmy, w ciągu wieku XV, upowszechnia się system
pańszczyźniany, z początku oczywiście w formie łagodniejszej, ażeby
potem przybrać coraz ostrzejszy charakter. Dotykają już kwestii
pańszczyźnianej niektóre ustawy partykularne z XV wieku;
wreszcie statuty: toruński i bydgoski z lat 1519 i 1520
ogólnie stanowią, że chłop z każdego łanu obowiązany jest
odbyć co najmniej jeden dzień pańszczyzny w tygodniu, gdzie zaś
wytworzył się zwyczaj dalej pod tym względem idący, a więc dwa lub
więcej dni pańszczyzny, tam zwyczaj ten i nadal ma być przestrzegany.
Powstała w ten sposób zasada przymusowej i bezpłatnej
robocizny dla pana. W pierwszej linii była ona stratą materialną dla
kmiecia, odrywając go częściowo od pracy na własnej roli; ale bardziej
jeszcze doniosłe znaczenie miała ona pod względem prawnym, stanowiąc
pierwszy ważny wyłom w tej względnej wolności osobistej, jakiej używał
dotychczas.
W ślad za nim poszły i inne, a można o nich wszystkich powiedzieć, że
stoją w ścisłym związku z tą przemianą gospodarczą, na którą
wskazaliśmy. Skoro już raz postawiono zasadę pańszczyźnianą, musiano
też całkiem konsekwentnie powiedzieć sobie, że w interesie pana leży,
ażeby ludność wiejska wzrastała w ilość, i ażeby w miarę możności
usunąć wszystko, co by tę ilość umniejszyć mogło. Skoro trzeba było
pańszczyzną obrabiać grunta pańskie, oczywiście tym korzystniej było
dla pana, im więcej było we wsi ludzi, im więcej było rąk do pracy.
Stąd dążność pośród szlachty, uwieńczona pomyślnymi wynikami
na sejmach z końca XV i początków XVI wieku, ażeby prawo
wychodu kmieci jak najbardziej ograniczyć, a choćby nawet zredukować do
zera. Nie tajono się wcale z motywami tej dążności, przyznawano się do
nich wyraźnie w aktach ustawodawczych, podnosząc, że
„szlachta nie może powiększyć swego majątku inaczej jak tylko
przez pracę kmieci,” albo że „szlachta w braku
pracujących kmieci nie znajduje zaspokojenia swoich potrzeb.”
Pod tym hasłem wychodzi statut z r. 1496, stanowiący, że rocznie nie
więcej jak jeden kmieć samoistny może się ruszyć ze wsi, statut
ograniczający pod względem liczebnym analogiczne postanowienie
Kazimierza Wielkiego o dwu kmieciach; na tymże samym sejmie staje i
druga uchwała, wprowadzająca rzecz całkiem nową, że nawet synowie
chłopscy nie mogą opuścić gruntu z wyjątkiem jednego w każdej rodzinie,
i to tylko wtedy, jeżeli to nie jest jedynak; wreszcie całą tę akcję
zamyka ustawa z r. 1532, która ogólnie stanowi,
że żadnemu chłopu nie wolno się ruszyć ze wsi bez zezwolenia pana.
Szereg statutów o zbiegłych kmieciach z nakazami chwytania
ich i odstawiania do panów miał tylko charakter
przepisów wykonawczych do ustaw poprzednich. Upadła zatem do
szczętu średniowieczna swoboda kmiecia; chłop został przypisany,
przywiązany do gleby, węzłem tak ścisłym i trwałym, że nic go już od
niej oddzielić nie zdołało — chyba łaska pańska; ale tanie
często się objawiała.
W ten sposób załatwiła się jedna strona kwestii chłopskiej.
Była jeszcze druga nie załatwiona. Musiał chłop pracować dla pana i dla
tego obowiązku nie wolno mu było ruszać się z gruntu; ale miał jeszcze
swoje autonomiczne sądownictwo we wsi i miał prawo upomnieć się o
krzywdę wyrządzoną przez pana, przed sądem publicznym. To było panom
nie na rękę, bo dawało chłopom pewną samoistność i niezależność na
zewnątrz, przeszkadzało dalszym ich zapędom do coraz większego
ograniczania i wyzysku poddanych. Trzeba było i tę zawadę usunąć z
drogi. Rozpoczęła się więc akcja równorzędna i
współczesna z akcją poprzednią, która w tym samym
mniej więcej czasie do pożądanego doprowadziła wyniku. Najważniejszym
filarem samoistności kmieci w tym kierunku była instytucja
sądów sołtysich, z naczelnikiem jej, sołtysem na czele,
niezależnym wobec pana, opartym na swym niewzruszalnym tytule prywatno
— prawnym dziedzicznego nabycia sołtystwa. Chodziło zatem o
złamanie tego stanowiska sołtysów, a kiedy już raz
postawiono takie żądanie, okazało się, że i tytuł da się wzruszyć.
Zarządzono przymusowy skup sołectw przez panów. Statut
warcki z r. 1423 orzekł, że sołtysi „nieużyteczni lub
oporni” mogą być przez pana skupieni lub zmuszeni do
sprzedaży sołectwa komu innemu. Przepis odnosił się do
sołtysów nieużytecznych i opornych: ale cóż się
pod te wyrazy podciągnąć nie dało! Było to po prostu upoważnienie do
skupu jakiegokolwiek sołtystwa. Nie omieszkali też panowie z tego
upoważnienia skwapliwie korzystać, zyskując przez to dwie rzeczy:
naprzód grunt sołtysi, który do swego
gospodarstwa folwarcznego wcielali, a następnie usunięcie samego
sołtysa, które w ręce ich oddawało sądownictwo nad
poddanymi. Bo pan, który skupił sołtysa, wchodził we
wszystkie jego dawniejsze prawa, stawał się sam sołtysem, a zatem
wykonywał sądownictwo nad chłopami swojej wsi, tak samo jak sołtys
dawniejszy. Niebawem zatraciło się jednak poczucie, że wykonuje je jako
sołtys; na zewnątrz uderzał tylko ten fakt, że wykonuje je pan, skąd
wyrobiło się przekonanie, że panu jako takiemu przysługuje prawo
sądzenia swoich poddanych. Upadło więc samoistne sądownictwo wiejskie,
a na miejscu jego wytworzyło się sądownictwo patrymonialne, prywatne,
wykonywane przez pana jako takiego nad poddanymi. Te sądownictwo
patrymonialne uznane jest już w naszym ustawodawstwie po części pod
koniec wieku XV, a najwyraźniej i ogólnie, jako zasada
powszechnie obowiązująca, w konstytucji z r. 1557. Wprawdzie forma
dawniejszego sądownictwa pozostała nadal taka sama jak przedtem; i
później jeszcze spotykamy po wsiach sołtysów i
ławników, którzy rozsądzają spory kmiece, ale
charakter tych sądów jest już zgoła odmienny; są to już
tylko funkcjonariusze, ustanawiani z ramienia samego pana, każdej
chwili przezeń odwołalni, we wszystkim mu podlegli i od niego zależni,
zwykle z miejscowych kmieci obierani. Nie jest to więc już sąd
autonomiczny wiejski, ale sąd pański, prywatny, mający co najwyżej za
cel wyręczyć pana w jego zajęciach sądowniczych, zresztą w każdym
względzie od niego zależny, według jego woli i wskazówek
wyrokujący, sąd, w którym pan każdej chwili, kiedy chce,
wyrok sam wydać może.
A wyrok ten pański jest wyrokiem niewzruszalnym; nie ma przeciwko niemu
środka prawnego, nie ma instancji, która by go roztrząsnąć i
zmienić mogła. Wola pańska staje się dla chłopa we wszystkich jego
sprawach spornych wyłącznie rozstrzygającą. Jak dalece ta wola sięgać,
czym w procesie rozporządzać może, rozumiało się już samo przez się.
Skoro była jedyną i żadnemu nie podlegała rozpoznaniu, to naturalnie
nie było dla niej granic; mógł więc pan orzekać nie tylko o
majątku, ale i o życiu kmiecia. Ius vitae ac necis leżało już w samej
istocie jurysdykcji patrymonialnej, w ten sposób pojętej, i
kiedy w konfederacji generalnej warszawskiej z r. 1573 przyszło do
ustawniczego sformułowania owego ius vitae ac necis, trafnie
powiedziano, że tu się nie wprowadza nic nowego, ale opiera na
dawniejszym zwyczaju.
Z zasady sądownictwa patrymonialnego wyprowadziła ówczesna
konsekwencja szlachecka inną jeszcze zasadę. Skoro pan był wyłącznym
sędzią właściwym dla chłopa, to nieprzystojną było rzeczą, ażeby wobec
niego mógł być stroną w procesie. Dawniej, chłop ukrzywdzony
przez pana, mógł go pozwać przed sąd publiczny; obecnie
możność ta ustaje. Chłop nie ma więc środka usunięcia krzywdy,
wyrządzonej sobie przez pana, gdyż pan jest wobec niego i kogokolwiek
innego nieodpowiedzialnym. Wolno mu robić co chce, a chłop musi mu się
poddać, bo nie ma do kogo udać się o pomoc przeciw niemu. Ta zasada
otwierała wrota najstraszniejszemu uciskowi chłopstwa; jakoż jej
głównie zawdzięczać należy, że z biegiem czasu zwiększyły
się daniny chłopskie do bardzo wielkich rozmiarów, że
pańszczyzna gdzieniegdzie doszła do 6 dni w tygodniu, że wreszcie
panowie stanowili formalne dla swoich poddanych ustawy, jak się mają
zachować, w jaki sposób pracować, co świadczyć. Pan kazał,
— chłop nie miał innego wyboru — jak słuchać.
Znośniejszym nieco było chyba położenie poddanych
królewskich, którzy przeciwko swoim panom, tj.
starostom i dzierżawcom, użalać się mogli w sądach asesorskich,
względnie referendarskich.
Na tym stanowisku stanęła sprawa chłopska, już pod koniec wieku XV i w
początkach XVI. Czy w wiekach następnych posunęła się dalej? Nie, bo i
nie mogła się posunąć. Przywiązano chłopa nierozerwalnymi węzłami do
gruntu, wyjęto go z pod wszelkiej opieki prawa, tak, że nie było dla
niego żadnego właściwie prawa, chyba nim nazwiemy wolę pana. Oddano w
ręce pana nieograniczoną dyspozycję osobą, majątkiem, życiem chłopa;
— cóż więcej było mu można jeszcze oddać? Zyskali
panowie wszystko, czego tylko zapragnąć mogli; nic więcej nie dało się
zdobyć, bo nic nie było już do zdobycia. Na przełomie wieków
średnich i nowszych przybrała więc sprawa chłopska jasno określone,
skrystalizowane kształty, i w tej formie przetrwała już bez zmiany cale
dalsze dwa wieki z górą. Kwitł handel zbożowy Polski w
stuleciu XV, XVI i XVII, ale ten sukces ekonomiczny trzeba było okupić
niewolą całego, miliony głów liczącego stanu. Nad tym
strasznym zjawiskiem niewiele bolała szlachta polska.
„Szlachcic szczycić się może, iż wiosek i poddanych swych
niejako udzielnym jest monarchą,” pisał z lekkim sercem
moralista XVII wieku, Fredro. Był więcej niż monarchą, był —
właścicielem.
Po sprawie chłopskiej, przyszła kolej na sprawę mieszczańską.
Stan miejski urósł w Polsce w wiekach średnich do wielkiego
znaczenia; stał się potęgą, która w dalszym życiu narodu
mogła stać się niebezpieczną współzawodniczką dla szlachty.
Choć nie tak uprzywilejowane jak szlachta, miały przecież miasta przez
szereg odpowiednich instytucji prawnych zapewniony prawidłowy i
bezpieczny rozwój, opiekę i poparcie swoich
interesów ekonomicznych. Rozkwit handlu, jaki nastąpił w
wiekach średnich, dal nadto miastom to, czego zbywało większości
szlachty. Pośród niej, nieliczne tylko rody możnowładcze,
zdoławszy skupić w swym ręku większe kompleksy posiadłości ziemskich,
doszły do bogactwa i materialnej potęgi; szlachta drobniejsza, na
jednej tylko wiosce albo na pomniejszych działach siedząca, ograniczona
w dochodach swych głównie do czynszów kmiecych,
ciągłą służbą rycerską od roli odrywana, działami spadkowymi majątkowo
wycieńczana, przedstawiała słaby zasób ekonomicznej siły,
nie mogła się równać z bogatym, dostatnim mieszczaństwem
polskim. Ta przewaga ekonomiczna mieszczaństwa mogła się stać z czasem
zgubną dla szlachty, a zwłaszcza w tej chwili, kiedy dawniejsze
gospodarstwo czynszowe po wsiach zaczęto przemieniać w gospodarstwo
folwarczne, kiedy otworzyły się widoki rozwinięcia handlu zbożowego na
większą skalę. Mieszczaństwo rozporządzając kapitałem,
którego nie miała szlachta, mogło się w wielkiej masie
rzucić do kupna dóbr ziemskich, w dobrach tych urządzić
produkcję rolną na większą skalę i w ten sposób nowemu
dążeniu ekonomicznemu szlachty stworzyć niebezpieczną konkurencję.
Zazdrosna o to szlachta czuła konieczność przecięcia drogi konkurencji,
i oto jako wynik jej usiłowań pojawia się na sejmie r. 1496 zakaz,
ponawiany później niejednokrotnie, a zwłaszcza z cala
stanowczością r. 1538, zakaz nabywania dóbr ziemskich przez
mieszczan czy to tytułem dziedzicznym, czy zastawnym, czy jakimkolwiek
innym, połączony z nakazem wyprzedania dóbr, jakie dotąd
mieszczanie posiadali. Ten zakaz utrzymany został przez trzy prawie
dalsze wieki istnienia Rzeczypospolitej; wyjątki, jakie dla
niektórych najważniejszych miast, jak Krakowa, Lwowa, Wilna
itp. czyniono, nie miały szerszego znaczenia.
Już w tym zakazie leżało walne dla szlachty zwycięstwo i stanowcza
porażka mieszczan. Prócz najbliższego celu, usunięcia
konkurencji mieszczan, uzyskała szlachta jeszcze cel dalszy:
ograniczenie sfery działalności ekonomicznej mieszczan, zamknięcie jej
w ścisłych granicach handlu miejskiego, upośledzenie mieszczaństwa pod
względem prawnym, a wreszcie odgraniczenie obu stanów co do
ich zajęć gospodarczych, z których jeden miał już niejako z
góry wskazane zajęcie na roli, a drugi handel i przemysł
miejski. Było to już tylko prostą konsekwencją tej polityki, kiedy w r.
1633 orzeczono wyraźnie, że szlachcie, który w mieście
łokciem i kwartą mierzy, traci z tego powodu szlachectwo.
Ten zakaz nabywania dóbr ziemskich nie byłby wszakże jeszcze
sam przez się spowodował upadku miast, gdy by się na nim ograniczono.
Mogła szlachta na przyszłość uprawiać wyłącznie rolę, a miasta zajmować
się samym przemysłem i handlem; jeden i drugi stan w obrębie
wyznaczonej sobie sfery mógł jeszcze znaleźć warunki
pomyślnego rozwoju. Ale trzeba też było każdemu w sferze tej pozostawić
swobodę mchu, nie ścieśniać go dalszymi ograniczeniami. Stało się
inaczej. Nie poprzestano na samem tylko oddzieleniu
zakresów, sięgnięto w dziedzinę pozostawioną mieszczaństwu,
ścieśniono lub zniesiono swobodę, jaka mu tamże jeszcze pozostała. A
trzeba powiedzieć, że stało się to z niskich, małostkowych,
egoistycznych pobudek.
Organizacja przemysłu miejskiego opierała się w Polsce średniowiecznej,
podobnie jak gdzie indziej współcześnie, na organizacji
cechowej. Przymus cechowy w znaczeniu podwójnym: jako zakaz
wykonywania rzemiosł bez przynależności do cechu i zakaz nabywania
wyrobów od nie-członków cechu, stwarzał wprawdzie
stan rzeczy zgoła odmienny od tego, jaki widzimy dzisiaj, pod rządem
wolnej konkurencji, ale jak na stosunki ówczesne był on
rzeczą konieczną, warunkiem istnienia i rozwoju przemysłu. Ograniczając
ilość produkcji każdego cechowego z osobna, usuwały wprawdzie cechy
możność wielkiego bogacenia się jednostek, ale w zamian za to uchylały
także niebezpieczną dla innych współtowarzyszy konkurencję;
czuwały nad tym, ażeby zarobek rozdzielał się mniej więcej jednakowo
pomiędzy wszystkich członków cechu, dawały każdemu prawo do
pracy. Starając się w ten sposób z jednej strony o dobro
rzemieślników, spełniały i drugą jeszcze funkcję: starały
się o dobro konsumentów. Wyznaczały miary i wagi towarom,
ażeby zapobiec nadużyciom, a wydając przepisy co do materiału, z
którego, i sposobu, w jaki wyroby sporządzać należy, mając
gwarancję, że wyroby ze względu na swą jakość jednakową będą
przedstawiały wartość, mogły też z góry wyrobom tym stanowić
ceny. Nie była ta rzecz uciążliwą dla konsumentów miejskich,
ale wydała się uciążliwą dla szlachty. Szlachta, zakupując znaczną
część wyrobów w miastach, uważała, że miary i wagi są
niesprawiedliwe, że ceny są zbyt wygórowane. Czy w istocie
tak było? Trudno dziś na to pytanie odpowiedzieć dokładnie, ale chyba
przypuścić wolno, że było inaczej; bo cechy, choć miały monopol
rzemiosł w mieście, nie miały go po za miastem: niesprawiedliwość miar,
wag i cen, musiałaby zatem kupujących przerzucić do jakiegoś innego
sąsiedniego miasta i wskazywała cechom konieczność zachowania miary w
ustanawianiu cen. Chodziło więc szlachcie widocznie o coś innego, o
uzyskanie dla siebie najniższych możliwie cen, bez względu na koszta
produkcji wyrobów, choćby nawet poniżej tych
kosztów. A że cechy tego uczynić nie chciały i nie mogły,
uderzono w nie od razu obuchem: postanowiono (w r. 1423, 1538, 1550 i
kilkakrotnie później), że cechy mają być zniesione, że nie
mają być w miastach cierpiane. Co prawda, przepisy te pozostały
niewykonane, gdyż przemysł ówczesny, nie znajdując innych
form bytu, musiał zachować organizację cechową, jeżeli miał istnieć
dalej; utrzymały się więc cechy i nadal, a przepisy owe pozostały tylko
charakterystycznym objawem polityki szlacheckiej, praktycznego nie
przynosząc rezultatu. Ale rezultat taki przyniosła inna zasada,
którą w ustawodawstwo nasze wprowadzono, widząc niemożność
osiągnięcia celu tamtą drogą: postanowiono, że miary, wagi i ceny
towarów w miastach mają być periodycznie ustanawiane przez
starostów lub wojewodów i innych
urzędników ziemskich. Te przepisy, od pierwszej polowy wieku
XV wielokrotnie powtarzane, weszły ściśle w wykonanie. Uzyskała
szlachta, czego pragnęła: miała miary i wagi dobre a ceny niskie, bo je
stanowili urzędnicy szlacheccy; ile na tym stracił przemysł, podnosić
nie potrzeba. O rzeczach tych decydowali teraz ludzie,
którzy o nich wyobrażenia dokładnego nie mieli, ludzie, dla
których interes rzemieślników leżał na najdalszym
planie. Był to cios zabójczy dla przemysłu polskiego, gdyż
wobec minimalnych cen towarów, które nieraz nie
wyrównały nawet kosztom produkcji, rzemieślnicy ubożeli,
podupadli, lub porzucając dawniejszy swój zawód,
szukali innych środków do życia. Wprawdzie, począwszy od
drugiej polowy wieku XVI stanowiono, że ceny towarów
wyznaczać ma wojewoda lub starosta wraz z rajcami i ławnikami, a więc z
reprezentantami i obrońcami mieszczaństwa, wszelako przepis ten
przyszedł w czasie, kiedy ci urzędnicy miejscy stracili już wobec
wojewodów i starostów samoistność i niezależność,
kiedy zatem glos ich nie miał już w tej sprawie wielkiego znaczenia.
Nie lepiej poszła rzecz z handlem. Pierwszym taranem, który
silnie weń uderzył, były ustawy z r. 1496 i 1507, na mocy
których szlachcie przyznaną została wolność od ceł, ceł w
rozumieniu ówczesnym, tj. opłat za przewóz
towarów, uiszczanych nie tylko na granicach państwa, ale i w
kraju samym, na rozmaitych komorach celnych. Szlachcic,
który produkty własne, a więc głównie produkty
rolne i bydło, wyprowadzał celem sprzedaży, miał być wolny od opłaty
cła; niemniej miał być wolny od tejże opłaty i wtedy, jeżeli dla
własnej swojej potrzeby sprowadzał jakikolwiek towar. Na
pozór był to tylko jeden przywilej więcej, dodany do szeregu
innych, jakie już w wiekach średnich posiadała szlachta; w
rzeczywistości był to ciężki cios, zadany mieszczaństwu i handlowi
polskiemu. Zwolnienie celne, dane produktom eksportowanym przez
szlachtę (głównie zbożu), powodowało, że szlachta mogła je
taniej sprzedawać za granicę, aniżeli mieszczaństwo, które
takiego zwolnienia nie posiadało; skąd poszło, że cudzoziemcy
niechętnie zawierali o nie interesy z mieszczanami. Co było jeszcze
bardziej niebezpiecznym i szkodliwym, to dalsze postanowienie tych
ustaw: że szlachcic, sprowadzający jakikolwiek towar dla własnej
potrzeby, wolny jest od opłaty cła. Postanowienie to wytrąciło z ręki
mieszczaństwa polskiego handel przywozowy. Kupiec polski,
który sprowadzał towar z zagranicy, musiał oczywiście
policzyć w jego cenie cenę kupna, opłacone cła i odpowiedni dla siebie
zysk; szlachcic, posiadając zwolnienie cłowe, wolał tedy zakupić towar
u cudzoziemca, gdyż cena towaru mniejszą była o wysokość cła, a cła
tego sam nie był obowiązany płacić. Przybywali cudzoziemcy z towarami w
wielkiej liczbie do Polski, i mogli mieszczaństwu krajowemu robić przez
to znaczną konkurencję. W wiekach średnich zabezpieczono się przeciw
temu przez tzw. prawo składu, na mocy którego cudzoziemcy w
ważniejszych miastach musieli towary swe przez pewien czas wystawić na
sprzedaż, przy czym obowiązywała zasada, że mogli je pozbywać tylko
hurtownie. Oczywiście, hurtowych zakupień nie uskuteczniała publiczność
zwykła, ale kupcy miejscowi, którzy ten towar
później w mniejszych sztukach i miarach odsprzedawali dalej.
Przez to w ręce kupców miejscowych oddaną była znaczna część
zysku z handlu przywozowego. Usunięto jednak i to ograniczenie;
postanowiono (r. 1507 i 1538), że cudzoziemcom wolno na targach
sprzedawać sztukami. Był oto to przejście systemu do wolnej
konkurencji, za wczesne, jak na stosunki ówczesne.
Pozostawała jeszcze jedna gałąź handlu, handel wywozowy. Z
produktów jakich dostarczała bogata ziemia polska,
powstawały po stosownym przerobieniu w miastach rozmaite rodzaje
wyrobów, które nie tylko na miejscu przez ludność
krajową, ale i przez zagranicę były poszukiwane. Eksport tych
towarów za granicę otwierał zatem kupcom polskim drogę do
zysku i wzbogacenia się. Ale szlachta w małostkowej swojej polityce
ekonomicznej obawiała się, że przez znaczniejszy zbyt tych
towarów za granicą, podskoczą ceny ich w kraju, że więc ten
zysk kupców polskich wyjdzie na szkodę
konsumentów miejscowych, tj. głównie szlachty.
Zapomniała o tym, że zbyt zagraniczny nie tyle byłby spowodował
podwyższenie cen, ile raczej powiększenie produkcji miejscowej,
rozwój przemysłu. Nie dostrzegając tych korzyści, a
obawiając się ciągle o siebie, przeprowadziła szlachta na sejmie z r.
1565 postanowienie, ponowione w r. 1629, że kupcom polskim
towarów miejscowych za granice wywozić nie wolno. W historii
gospodarstwa społecznego całej ludzkości jest to wypadek ponoś zgolą
odosobniony, a na scharakteryzowanie wartości samego postanowienia,
wyrazy: nierozum, niedorzeczność, są z pewnością za słabe. Dziwniejsza
to, że równocześnie uchwalono, iż cudzoziemcom wolno kupować
towary polskie i wywozić je za granice. Przypuszczano snąć, że te kupna
nie stworzą wielkiej konkurencji, a nie spostrzeżono się, że oddano
przez to cały handel wywozowy w ręce cudzoziemców, ze szkodą
dla kupiectwa miejscowego, bez istotnej korzyści dla siebie.
Podcięto więc jedną po drugiej wszystkie arterie przemysłu i handlu;
żywy i zdrowy niegdyś organizm wycieńczono i zniszczono. Przyszły
wcześniej i później zewnętrzne jeszcze przeszkody i ciosy:
upadł w połowie XV wieku Konstantynopol, upadły osady genueńskie na
Morzu Czarnym i Archipelagu, a przez to przecięte zostały stosunki
handlowe Polski ze Wschodem, z których tyle przedtem
ciągnęła zysków; przyszły potem wojny kozackie i najazdy
szwedzkie, przyszły w wieku XVIII stacje i przechody obcych wojsk,
przyszły pożary i zarazy morowe. Wszystko jak gdyby się sprzysięgło na
upadek miast; cóż dziwnego, że nie wytrzymały pod tymi
ciosami! Mieszczaństwo zubożało, miasta się wyludniły, kupiec
— jak powiedziano trafnie — stał się kramarzem,
rzemieślnik partaczem; wielkie domy patrycjuszowskie miejskie,
rozporządzające niegdyś krociowymi fortunami, przetrzymują zaledwie
wiek XVI, w XVII upadają i one. Ruina, nicość miast w wieku XVII i
pierwszej połowie XVIII, oto ostateczny wynik nierozumnej polityki
ekonomicznej szlachty.
Osłabione, a następnie zniszczone materialnie mieszczaństwo, nie ma już
dość siły, ażeby stawić czoło w dalszej walce ze szlachtą o uprawnienia
polityczne. Szkoda, że go nie stawiło w czasie, kiedy było jeszcze
silnym, a była i wtedy sposobność po temu. Pod koniec wieku XV i w
samych początkach XVI, kiedy instytucja sejmów była właśnie
w stadium tworzenia się, są ślady niewątpliwe, że mieszczanie mieli
sposobność zapewnienia sobie w nich udziału, wyzywani przez
królów do obesłania sejmów swoimi
delegatami. Mogło się w ten sposób wytworzyć ciało
parlamentarne, w którym obok szlachty także i miasta miałyby
zapewnioną reprezentację, jak ją miały np. w sejmie rzeszy niemieckiej,
w parlamencie angielskim. I są znowu dowody na to, że, odliczając pewne
wyjątki, miasta z tych wezwań królów nie
korzystały; ufne w swoją potęgę materialną, zajęte i w całości oddane
pracy handlowej i przemysłowej, lekceważyły sobie to prawo udziału w
sejmach. Przeszła więc szlachta, a i królowie sami do
porządku dziennego nad tą sprawą; i kiedy w r. 1505 stanęła wreszcie
ustawa organizująca sejmy polskie, w szeregu stanów,
którym przyznano udział w sejmie, nie znalazło się już
miejsce dla mieszczaństwa. Późniejsze wypadki,
które wykazać mogą czasy Zygmuntów
Jagiellonów, gdzie posłowie niektórych miast
ważniejszych, mianowicie Krakowa, biorą od czasu do czasu udział w
sejmach, są zgoła wyjątkowe i nie powtarzają się później, a
udział tych posłów w elekcji, albo raczej podpis ich na
akcie elekcyjnym, który utrzymał się w zwyczaju do końca
istnienia państwa, był tylko czczą formalnością, która
praktycznego znaczenia nie miała żadnego.
Ten brak wszelkiej reprezentacji miast w sejmach, pociągnął za sobą
najgorsze następstwa. Sejmy wykonując prawodawstwo a po części i rząd w
kraju, stanowiły teraz o miastach bez miast; szlachta miała możność
przeprowadzenia wszelkich swoich wobec nich zamysłów, a nie
było w sejmie nikogo, kto by w imieniu mieszczan wystąpił, kto by
stanął w obronie ich interesu, kto by zwrócił uwagę
sejmujących na szkodliwe skutki ich polityki w tym kierunku. Czy znane
nam ustawy ekonomiczne, przeprowadzone za obu ostatnich
Jagiellonów byłyby przyszły do skutku, gdyby na sejmie
znajdowali się reprezentanci miejscy, trudno przesądzać, ale można
przynajmniej wypowiedzieć przypuszczenie, że mogłoby się było stać
inaczej. W innych kierunkach nie skąpił sejm także swojej opieki
miastom: wyręczając starostów i wojewodów,
stanowił generalne cenniki towarów, nakładał podatki na
miasta w dowolnej wysokości, znosił lub zmieniał według upodobania ich
przywileje, okrawywał i ścieśniał ich samorząd wewnętrzny. Że przy tym
wszystkim dobrobyt i rozwój miast nie zawsze mu leżały na
sercu, podnosić nie potrzeba, a i tego także, jak dotkliwie uderzały
one często w interes miast.
W jednym mianowicie punkcie, ustawodawstwo sejmowe, a po części nowe
zwyczaje przez sejm tolerowane, przyniosły nie obliczoną szkodę
miastom: ścieśniły samorząd miejski, a wreszcie i obaliły go niemal
zupełnie. Wyrazem i dźwignią tego samorządu były w wiekach średnich
dwie głównie władze: rada miejska, jako urząd
administracyjny, i ława miejska, jako urząd sądowniczy. Za dawnych
czasów wykonywały one pełnię przekazanej im władzy w całym
obrębie miasta. Więc przede wszystkim w sprawach sądowych, mieszczanie
jako pozwani, odpowiadali przed ławą miejską, choćby nawet powodem był
szlachcic. Taki stosunek wydał się uciążliwym dla szlachty,
która wolała w sprawach z mieszczanami sądzić się w sądzie
szlacheckim, grodzkim lub ziemskim; już więc w połowie wieku XV (1454)
i później (1538) przeprowadziła ustawę, że wszelkie sprawy o
zabójstwo i zranienie szlachcica lub jego kmiecia przez
mieszczanina, należą do sądu ziemskiego lub grodzkiego. Było to
pogwałcenie odwiecznej zasady: actor sequitur forum rei, uczynione
gwoli szlachcie, dla zapewnienia surowszego wymiaru kary na
mieszczanach. Na odwrót: jeżeli szlachcic popełnił kryminał
na mieszczaninie, nie oddawano go pod sąd miejski, ale tylko pod sąd
mieszany, złożony z reprezentantów miejskich i starosty
(statut toruński 1519 r.). Była to jednak rzecz podrzędniejszego
znaczenia wobec innej, która niebawem nastała. Jeszcze w r.
1550 zastrzeżono wyraźnie, że szlachta, kupująca grunta miejskie,
podlega z tych gruntów sądownictwu miejskiemu; aliści
niebawem wytworzyła się przez nadużycie zasada, że takie grunta i domy
miejskie przez szlachtę posiadane, wraz z osobami tamże mieszkającymi,
wolne są od sądownictwa miejskiego, a podlegają tylko sądom ziemskim.
To wytworzenie się tzw. jurydyk było ciężkim ciosem dla sądownictwa
miejskiego, a zarazem patentem dla szlachty do nadużyć wobec miast,
które jej do odpowiedzialności pociągać nie mogły. W
właściwych sprawach miejskich, między mieszczaninem a mieszczaninem,
istniał niegdyś osobny tok instancji, urządzony w ten
sposób, że od zwykłych sądów ławniczych szły
odwołania do sądów wyższych w ważniejszych miastach,
następnie do sądu wyższego na zamku krakowskim, wreszcie do tzw. sądu
sześciu miast. Wszystkie instancje były zatem złożone z
reprezentantów mieszczaństwa. Z biegiem czasu podupadły te
sądy wyższe, a przede wszystkim sąd najwyższy sześciu miast,
którego słabe ślady działalności nie sięgają po za połowę
XVII wieku. W jego miejsce stalą się najwyższą instancją w sprawach
miejskich asesora, w której miasta nie miały żadnej
reprezentacji.
Bardziej jeszcze aniżeli władze sądownicze, straciły na znaczeniu rady
miejskie. Dwa na pozór niewinne i rzekomo dobrą intencją
wobec innych miast tchnące postanowienia z lat 1565 i 1567 dały po temu
sposobność i pochop. Jedno z nich orzekło, że miasta mają się
„poprawować” i z tego liczbę czynić przed starostą;
drugie, że miasta z dochodów swych zdawać powinny rachunek
staroście. Na tych postanowieniach oparci, starostowie uchwycili w swe
ręce kontrolę nad całym zarządem wewnętrznym miast, a przede wszystkim
nad sprawującą ten zarząd radą miejską, podali ją w bezpośrednią od
siebie zależność, zniszczyli dawną jej samodzielność. Istniała więc
wprawdzie nadal rada miejska, ale przestała być organem samorządu
miejskiego, stała się posłuszną wykonawczynią woli starościńskiej;
miastem rządził właściwie starosta, nie rada. A rządził zwykle
najgorzej, o rozwój miasta dbał najmniej, najwięcej zaś o
wyciąganie dochodów, do czego mu wyraźnie przyznane prawo
kontrolowania rachunków miejskich najlepszą dawało
sposobność. Podupadłe materialnie już z innych powodów
miasta, niszczały do szczętu pod tym uciskiem starosty. Powiedziano
trafnie, że starosta gorszym był nieprzyjacielem miast od Kozaka i
Szweda.
Cóż wtedy pozostało miastom polskim? Zabito w nich handel i
przemysł, zniszczono je materialnie, usunięto od udziału w sprawach
publicznych, zniesiono samorząd, wzięto je pod kuratelę
urzędów szlacheckich. Została chyba tradycja i wspomnienie
dawnej świetności, zostały co najwięcej formy urządzeń dawnych, poza
którymi nie było już żadnej treści.
W ten sposób załatwiono sprawę obu niższych
stanów. Pozostawała jeszcze jedna klasa społeczna, wobec
której ta sama polityka eksterminacyjna nie dała się już
zastosować — duchowieństwo. Powołaniem, majątkiem,
wykształceniem, inteligencją i nauką, stało duchowieństwo zanadto
wysoko, ażeby można było pomyśleć o jakimś dalej sięgającym
ograniczeniu jego praw. Nie było zresztą powodu po temu, gdyż
duchowieństwo składało się przeważnie z szlachty, z krwi i kości tego
stanu, który ujął ster wypadków w swoje ręce i
kształtował je odpowiednio do swoich celów. Ale nie składało
się przecież wyłącznie. Zawsze jeszcze nieszlachcic, który
się oddał naukom i celował zdolnościami, mógł doprowadzić do
wysokich godności kościelnych. To było solą w oku szlachty,
która wyraźnie przyznawała się do tego, iż
„prebendy duchowne służyć winny za chleb synom
szlacheckim”, a nadto widziała w tym silną zaporę przeciw
dążności swojej upośledzenia warstw niższych. Usunęła więc zaporę na
tym samym pamiętnym sejmie 1496 r., który w tylu innych
względach przyniósł jej zwycięstwo i tryumf. Stanęła
uchwala, wzbraniająca nie szlachcie przystępu do kościołów
katedralnych, z wyjątkiem kilku kanonikatów, zastrzeżonych
dla doktorów teologii, praw i medycyny. Tak więc z wyjątkiem
kleru parafialnego i zakonnego, cale wyższe duchowieństwo, to,
które w sprawach państwa udział znaczniejszy brało, w
kościele rząd prowadziło, i na duchowieństwo niższe stanowczo wpływało,
zostało zeszlachcone. Duchowny taki czuł się tak samo jak jego świecki
brat szlachcicem, szlacheckie dążności wyznawał i do ich
urzeczywistnienia zmierzał. Były wprawdzie między duchowieństwem a
szlachtą zatargi i spory, o wiarę na przykład, jak w wieku XVI, o
dziesięciny i inne podobne kwestie; ale były to tylko sprawy ich
wewnętrzne, takie same w zasadzie, jak wiele innych podobnych pomiędzy
szlachtą świecką; na zewnątrz, kiedy chodziło o interesy
stanów innych, albo o atrybucje rządu, była solidarność
przekonań i jednolitość dążeń. Nie był to tylko przypadek, że w sejmie
polskim reprezentacja duchowieństwa nie stanowiła osobnego ciała,
osobnego kolegium, jak n. p. w francuskich stanach generalnych, że
biskupi i arcybiskupi razem z świeckimi dostojnikami tworzyli razem
senat, wspólnie obradujący i głosujący. Łączność
interesów duchowieństwa i szlachty znalazła zewnętrzny wyraz
w organizacji sejmowej.
Poczuwała się szlachta do solidarności tylko z duchowieństwem
łacińskim, a kiedy po żywym dość ruchu informacyjnym w pierwszej i w
początkach drugiej polowy XVI wieku, wróciła do katolicyzmu,
chciało nieszczęście, że w wieku XVII przyszedł spaczony na wskroś
system wychowania, który umysły szlachty przejął duchem
nietolerancji wobec innych wyznań. Po uchwale konfederacji generalnej
warszawskiej z r. 1573, która dysydentom zapewniła
pokój i swobodę wyznania, przyszły ustawy, jak u. p. ustawa
konfederacji tarnogrodzkiej (1717), która kościoły
dysydencie zwalić nakazała, kazań i śpiewów wzbroniła,
nabożeństwo tylko prywatne odprawiać dozwoliła. Upośledzono nie tylko
wyznania, ale nawet i odmienne obrządki tej samej katolickiej wiary.
Kiedy pod koniec wieku XVI przyszła do skutku Unia brzeska, nasuwała
się najlepsza sposobność zapewnienia dostojnikom kościoła unickiego,
władykom, a przynajmniej metropolitom udziału w sejmie, obok
biskupów i arcybiskupów łacińskich; o ten udział
dobijał się episkopat unicki przy zawarciu samej unii, robił o niego
starania w wiek później Szumlański, przyjmując unię w
metropolii lwowskiej; uchwały komisji hadziackiej z r. 1658, wyraźnie
nawet przyznały metropolicie kijowskiemu i czterem władykom krzesło w
senacie; — wszystko na próżno. Starań nie
uwzględniono, uchwał nie przyjęto, episkopat unicki od wszelkiego
udziału w sejmach polskich wykluczono. Zrobiono tylko połowę w dziele
unii; porozumiano się w rzeczach religii, nie umiano ocenić wartości
synkrazji społecznej i politycznej. Mieli przynajmniej unici zapewnioną
możność sprawowania funkcji poselskich, jak ją dawniej mieli zapewnioną
i dysydenci; tym ostatnim odebrano jednak r. 1733 activitatem na
sejmach i w trybunałach.
Rzućmy raz jeszcze okiem na te przemiany w organizacji społecznej,
które dotąd śledziliśmy w szczegółach. Dokonały
się one głównie z końcem wieku XV i w pierwszej połowie XVI;
wszystko, co potem następuje, jest już tylko epilogiem, uzupełnieniem
tego, co poprzednio przeprowadzono. Myśl przewodnia i zasadniczy
charakter tych przemian, są jasne. Szlachta, aż dotąd stan
uprzywilejowany, ale nie wyłącznie uprawniony, postawiła i
urzeczywistniła program wyłączności praw i przywilejów;
zagarnęła je wszystkie dla siebie, odebrała je wszystkie innym; stany
niższe, które nie miały dość sił, ażeby jej stawie
opór skuteczny, stan kmiecy i mieszczaństwo, poniżyła i
upośledziła i sobie je podległymi uczyniła; stan inny,
którego zwalczyć nie mogła, duchowieństwo, ściśle ze sobą
spoiła i w sobie go niejako rozpuściła. Z kilku odrębnych,
nierównie silnych, ale współrzędnie
funkcjonujących elementów społecznych średniowiecznej
Polski, pozostał jeden, nadmiernie wybujały, inne przygniatający i
niszczący. Zasada równowagi, średniowiecznemu ustrojowi
społecznemu właściwa, upadła bezpowrotnie; na jej gruzach stanęła
zasada wyłączności szlacheckiej. Idea szlacheckości stanowi też
zasadnicze znamię nowożytnego układu społeczeństwa w Polsce. Kto
szlachcic, ten ma prawo — kto nie szlachcic, plebejusz, ten
go nie ma. Nie było w tym wielkiej przesady, kiedy szlachtę, z
pominięciem innych warstw społecznych, nazywano narodem polskim; jeżeli
naród jest sumą jednostek mniej lub więcej uprawnionych, to
nie było prawie w Polsce innego narodu prócz szlachty.
Dokonała się jednym słowem wielka ewolucja socjalna, która
dawniejszy ustrój przeobraziła z gruntu i z gruntu zachwiała
podstawami dalszego życia narodu.
Jakie przyniosła ze sobą niebezpieczeństwa i szkody pod względem
społecznym, staraliśmy się już poprzednio okazać. Tkwiło w niej jednak
niebezpieczeństwo w innym jeszcze kierunku: dla ustroju politycznego, a
zwłaszcza dla organizacji rządu. Z chwilą, kiedy się dokonała, kwestie
te były już właściwie przesądzone z góry: nie mogło ulegać
wątpliwości, że cała organizacja polityczna przesiąknie elementem
szlacheckości, że rząd wobec tego elementu, nie zdoła sobie zapewnić
bezpiecznej podstawy i oparcia. Stała się szlachta jedyną siłą, jedyną
potęgą w państwie; nie było innego żywiołu, któryby jej
przeciwstawić, na którym by się oprzeć można; jak w sferze
społecznej zwichnęła się i upadla równowaga, tak i w
zakresie organizacji politycznej równowagi takiej stworzyć
nie było można; była tylko przewaga, świadoma swej siły i znaczenia,
kształtująca wszystko według własnego uznania, druzgocąca wszystko, co
jej stało na zawadzie.
Walka szlachty, ogółu szlachty, o stanowczy wpływ i udział w
sprawach politycznych, poczęła się mniej więcej równocześnie
z walką jej społeczną przeciw stanom niższym, w połowie wieku XV.
Poprzednio udział w tego rodzaju sprawach, miała tylko najprzedniejsza
część rycerstwa, możnowładztwo urzędnicze, w mniejszym stopniu za
Piastów, w większym za obu pierwszych
Jagiellonów. Gromadzili je królowie na zjazdy, z
nim omawiali sprawy publiczne, z nim je ostatecznie rozstrzygali.
Szlachta zwykła, dostojeństw nie piastująca, w zjazdach tych udziału
nie miała, zarządzeniom króla wespół z radą jego
wydanym poddawać się musiała. Przyszedł czas, w którym to
odsunięcie od spraw publicznych wydawało się jej krzywdą; przyszła
niebawem i sposobność upomnienia się o nowe prawo. Zgromadzone na
polach Nieszawy r. 1454 pospolite ruszenie rycerstwa, groźbą
zaniechania wyprawy przeciw Krzyżakom, wymogło na królu
przywilej, w którym znalazło się postanowienie, że
król na przyszłość ani nowych praw stanowić, ani ziemian na
wyprawę wojenną ruszać nie będzie, bez zwołania sejmików w
poszczególnych ziemiach. Zyskała szlachta od razu
uprawnienie, sięgające dalej, niż je miała dotychczas rada
królewska: zyskała glos stanowczy w rzeczach ustawodawstwa,
którego prawnie nie posiadała rada, choć faktycznie zdanie
jej najczęściej rozstrzygało. Po różnych przejściach, z obu
tych elementów, rady królewskiej i
sejmików, wytworzyła się w drugiej połowie XV wieku
wspólna, centralna władza prawodawcza, sejm walny koronny, w
ten sposób, że rada, z najwyższych dostojników
państwowych, ziemskich i duchownych złożona, utworzyła w nim izbę
senatorską, sejmiki zaś przez swoich delegatów
reprezentowane były w izbie poselskiej; za trzeci
„stan” w sejmie, uważany był król. Miał
każdy z tych składników początkowo tyle tylko praw w sejmie,
ile ich miał przed wytworzeniem się sejmu; nie miał zatem senat głosu
stanowczego, tylko doradczy; dopiero radomski statut z r. 1505
stawiając wymóg wspólnego zezwolenia (communis
consensus) posłów i senatu, porównał stanowisko
prawne obu izb sejmowych.
Przywykliśmy, mówiąc o sejmie, nazywać go ciałem
parlamentarnym, reprezentacją narodu. Jeżeli do tych nazw przywiążemy
znaczenie ścisłe, dzisiejsze, to trzeba je będzie chyba zarzucie. W obu
izbach sejmowych zasiadali tylko reprezentanci jednego stanu, szlachty,
w jednej reprezentanci szlachty zwykłej, w drugiej członkowie
możnowładztwa; że pośród tych ostatnich znajdowali się
dostojnicy duchowni, nie zmienia stanu rzeczy, gdyż duchowieństwo, jak
widzieliśmy, ściśle zespoliło się z szlachtą i osobnego kolegium w
senacie nie tworzyło. Nie było natomiast w sejmie reprezentacji
mieszczan, stanu, który według pojęć
współczesnych, na Zachodzie w praktyce urzeczywistnionych,
miał zdolność brania udziału w zgromadzeniach prawodawczych. Nie była
to reprezentacja narodu w znaczeniu dzisiejszym, jak zresztą
reprezentacji takiej nie było nigdzie indziej współcześnie;
była to tylko reprezentacja stanowa, taka sama w zasadzie, jak gdzie
indziej na Zachodzie, tym jednak od zachodniej stanowczo
różna, że nie łączyła w sobie kilku stanów, ale
tylko jeden, szlachecki. Zasada wyłączności szlacheckiej odbiła tedy
wyraźne swe piętno na organizacji sejmu. Był chyba sejm reprezentantem
„narodu” w ówczesnym pojętego znaczeniu,
tj. samej szlachty. Ale i tutaj trzeba zrobić jeszcze jedno
zastrzeżenie. Poseł sejmowy nie czuł się z mocy swego stanowiska
powołanym przestrzegać dobra całego państwa, działać w interesie
ogółu; a gdyby nawet chciał, częstokroć nie mógł
tego uczynić. Był związany instrukcją przez sejmik wydaną, musiał się
do niej ściśle zastosować, nie mógł jej bez upoważnienia od
braci przekroczyć: z czynności swoich zdawać musiał sprawę na sejmiku
relacyjnym (od 1589 r.) i za nie wobec swych mocodawców był
odpowiedzialnym. Był zatem tylko reprezentantem sejmiku, pośrednikiem w
objawieniu jego woli; izba poselska nie była izbą parlamentarną w
znaczeniu dzisiejszym, ale kongresem pełnomocników
kilkudziesięciu jakoby udzielnych państewek, z których żadne
nie poczuwało się do obowiązku poddania jakiejś uchwale, jeżeli jej
dobrowolnie nie przyjęło samo. Już w tej organizacji sejmu tkwiła
zasada liberum veto. Nie dała mu sankcji ustawa radomska z r. 1505,
gdyż w ustawie tej, może z umysłu, wcale nie dotknięto kwestii
jednomyślności, a postawiono tylko zasadę wspólnego
zezwolenia obu izb sejmowych; sankcja ta leżała już w statucie
nieszawskim, który do uchwalenia nowej ustawy żądał
przyzwolenia wszystkich bez wyjątku sejmików. I stąd się
tłumaczy, dlaczego liberum veto, kiedy z biegiem czasu nabrało
znaczenia, wykonywane być mogło tylko w izbie poselskiej, nie w
senacie. Senatorowie, każdy z osobna, nie byli mandatariuszami woli
jakiejkolwiek samoistnej jednostki ustawodawczej; wole tę reprezentował
każdy z osobna poseł. Dla tego senat tylko jako ciało zbiorowe
mógł się sprzeciwić ustawie; w izbie poselskiej posiadał to
prawo każdy jej członek. Zdrowy zmysł szlachty nie od razu wyprowadził
wszystkie najskrajniejsze konsekwencje z owej zasady; bywały w wieku
XVI częstokroć niezgodności instrukcji, bywały spory pomiędzy posłami;
zwykle jednak starano się i umiano je załagodzić, robiono wzajemne
ustępstwa, przekraczano czasem instrukcje, biorąc na siebie
odpowiedzialność wobec braci; jeżeli sejm zerwano, to tylko dla tego,
że poważna większość była jakiejś myśli przeciwną. Dopiero w wieku
XVII, kiedy przyszedł upadek moralny i umysłowy szlachty, liberum veto
zaczęło się rozwielmożniać w całej swojej nagości i w całej okropności.
Co prawda, i teraz jeszcze nie należy go brać całkiem dosłownie, jako
możność zrywania sejmów głosem jednego przeciw woli
wszystkich bez wyjątku. Są znane wypadki, że taki zgoła odosobniony
opór jednostki nie przynosił rezultatu; sejmujący nie
zważali nań wcale, albo pozbywali się opornego; kończyło się na srogim
proteście w aktach jakiegoś grodu; sejm dokonywał rozpoczętego dzieła,
ustawy wydawał i wykonanie im zapewniał. Był oto liberum veto
niebezpiecznym wtedy, jeżeli poza zrywającym posłem, stała jakaś grupa
zwolenników; ci kładąc nacisk na zasadę „wolnego
głosu” tamowali czynności sejmu, nie dopuszczali do powzięcia
uchwał. Było zatem liberum veto środkiem, za pomocą którego
mniejszość sejmowa mogła terroryzować większość, ale i w tej formie
było ono najzgubniejszą zasadą politycznego ustroju Polski. Było
zgubnym już przez to samo, że dawało mniejszości możność paraliżowania
zamysłów większości, że w sejmowanie polskie wprowadziło i
na pierwszym planie postawiło ideę negacji, że wreszcie negacji tej
utorowało najłatwiejszą drogę zwycięstwa. Były sprawy i dążenia, tak
czasem brudne i nikczemne, że żadna mniejszość czy większość nie
odważyłaby się do nich przyznać otwarcie; gdzie indziej spraw tych nie
można by było podnosić, a tym mniej bronić i przeprowadzać; w Polsce
potrzeba było tylko wyszukać jednego posła, któryby miał
dość cynizmu stanąć w ich obronie i zrobić użytek z liberum veto, a
sukces był zapewniony: sejm się zrywał; oponenta trafiała często
wzgarda i nienawiść społeczeństwa, ale ci wszyscy, co za nim stali,
dopiąwszy celu, wychodzili czysto i bez szwanku. Stało się też liberum
veto, nazywane powszechnie „źrenicą wolności” a w
konstytucji z r. 1718 „najprzedniejszym klejnotem wolnego
narodu tej Rzeczypospolitej”, nie tyle palladium wolności
obywatelskiej i dobra pospolitego, ile raczej schroniskiem i twierdzą
niecnych aspiracji, podłego egoizmu, zgangrenowanego moralnie ducha.
Miała Polska, szczęśliwym zrządzeniem Opatrzności, nawet w czasach
największego upadku, wielu ludzi celujących inteligencją i najlepszą
dla sprawy publicznej chęcią; ich usiłowania i prace byłyby mogły
przynieść naprawę Rzeczypospolitej, częściową czy całkowitą, usunięcie
złego, jakie się zagnieździło. Ale miała i mieć musiała, jak każde inne
społeczeństwo, a zwłaszcza takie jak nasze w XVII i pierwszej połowie
XVIII wieku, garść ludzi złych, naprawie złego przeciwnych, w nieładzie
i nierządzie korzyści szukających, osobiste swoje widoki nad dobro
publiczne stawiających; ci mieli zawsze w liberum veto gotowy środek
sparaliżowania najlepszych chęci, najszlachetniejszych dążeń.
Szczególnie podupadłe moralnie możnowładztwo,
rozporządzające wpływem i pieniędzmi, działało w tym kierunku.
Wywalczyła sobie izba poselska dominujące w sejmach stanowisko; pracy
sejmowej nadawała charakter, pracę tę głównie prowadziła.
Senat w akcji sejmów polskich cofał się zawsze na drugi
plan. Ale kiedy przyszły czasy zepsucia i okazało się, że posłowie
łatwo dają się chwytać na lep możnowładztwa, zmieniły się role. Na
zewnątrz senat stał wprawdzie zawsze na uboczu, ale w rzeczywistości
jaki taki magnat kierował akcją izby poselskiej, tworzył stronnictwa i
frakcje pośród posłów, do wzajemnej zagrzewał je
walki w imię widoków i dążności swoich osobistych, a
wreszcie w razie potrzeby, rozporządzał zawsze skutecznym —
liberum veto.
Rwały się więc i rozchodziły sejmy, z początku wyjątkowo,
później coraz częściej, aż wreszcie za czasów
saskich doszło do tego, że przez kilkadziesiąt lat po kolei żaden sejm
nie mógł przyjść do skutku. Instytucja, która w
ręku swoim skupiła najwyższą władzę w państwie, władzę prawodawczą,
władzę uchwalania wojny, stanowienia podatków, kontroli nad
rządem, a w części i rząd sam, skazywała się na przymusową bezczynność,
czasem w chwili najkrytyczniejszej i w najnaglejszej potrzebie, kiedy
należało działać bez zwłoki — i działać koniecznie. Nie dziw,
że najważniejsze zadania państwa nie zachodziły urzeczywistnienia, że
mijały bez korzyści najlepsze sposobności doniosłych reform i ważnych
czynów, że wreszcie wszystko opuszczało ręce apatycznie
— zdając los państwa na wolę Opatrzności, a raczej wydając go
na pastwę anarchii.
Wiernym uzupełnieniem tej organizacji sejmowej była organizacja
sejmików. W sejmikach nikt nie mógł brać udziału
prócz szlachty. Miasta przystępu do nich nie miały, mimo, że
wyłączenie ich z sejmu wskazywało jako rzecz pożądaną dać im głos
przynajmniej w tym ściślejszym zgromadzeniu, przygotowującym materiał
do pracy sejmowej i pracy tej wskazującym kierunek. Wyłączność
szlachty, jej kastowe oddzielenie się od reszty społeczeństwa, znalazły
zatem i tutaj dobitny wyraz dla siebie. Co do szlachty zaś, nie było
żadnego wyjątku. Należy do sejmiku szlachcic, piastujący urząd ziemski,
czy jakikolwiek inny, należy posesjonat, dzierżący prawem dziedzicznym
wieś lub cząstkowy dział wsi, należy zastawnik i dzierżawca, należy
wreszcie nieposesjonat, klamki pańskiej trzymający się, na dworze
magnata chleb wysługujący. Kto tylko posiada herb, należy do sejmiku,
bez względu na swój zawód, na pozycję majątkową,
na stopień inteligencji i wykształcenia. Obliczono, że sejmik obu ziem
Kujawskich, liczący przypuszczalnie około 1000 uczestników,
nie miał więcej nad 100 szlachty, sprawujących funkcje ziemskie,
dających gwarancję poważniejszego rozumienia rzeczy publicznych;
przewaga liczebna była po stronie ciemnego przeważnie tłumu
szlacheckiego. Że to nie wychodziło na korzyść sprawie publicznej,
mówić nie potrzeba. Ale trzeba przypomnieć, że ten ciemny
tłum stawał się najczęściej posłusznym narzędziem w ręku
możnowładców, głównie przez to, że znaczna jego
część była od nich bezpośrednio zależną, czy to jako familianci z łaski
magnata na jego dworze żyjący, czy to jako dzierżawcy w obszernych jego
dobrach rozrzuceni. Jak na sejmie, tak i na sejmikach mieli zatem
możnowładcy zapewnioną przewagę, kierowali wyborami posłów
tak, ażeby z nich wyszli ludzie zaufani, na rękę im idący, wsadzali do
instrukcji postanowienia, które sami chcieli przeprowadzić.
I tu najczęściej nie dobro pospolite, ale osobisty rozstrzygał interes.
Były próby zapobieżenia temu, jak np. kiedy w r. 1611 kilka
województw uchwaliło, że nieposesjonaci mają być z
sejmików wykluczeni i przewaga przez to oddana w ręce
szlachty inteligentniejszej i bardziej niezawisłej; wszelako większość
województw zasady tej nie przyjęła, a i tam, gdzie ją z
początku wprowadzono, niebawem się zatraciła. Tłum szlachecki, jak
przedtem tak i potem, a przezeń zręczni agitatorowie, którzy
go do swych celów użyć umieli, pozostali panami sytuacji na
sejmikach.
Wśród takich warunków, nawet zasada stanowienia
uchwał większością głosów nie na wiele byłaby się przydała,
gdyż większość ta byłaby zawsze po stronie mas ciemnych. Ale teoria
„wolnego głosu” tak głęboko wpoiła się w
przekonania społeczeństwa ówczesnego, że ją zastosowano i do
sejmików. W r. 1673 postanowiono wprawdzie znieść
jednomyślność, ale rzecz ta nie przyjęła się w praktyce, a konstytucja
z r. 1718 wyraźnie zastrzegła, że „głos wolny fundujący się
in iure vetandi,” ma być nadal zachowywany na sejmikach. A
zatem, kiedy jakaś rzecz dodatnia, myśl zbawienna, znalazła poparcie w
sejmiku, mniejszość mająca interes przeciwny, mogła jej znowu
przeszkodzić, opierając się na liberum veto. Dziwna to była konstrukcja
ustroju Rzeczypospolitej! Na sejmie jeden poseł, zleceniem
sejmików się zasłaniając, mógł zniszczyć wszelką
pracę, dobro państwa mającą na oku; na sejmiku jeden szlachcic
mógł z instrukcji usunąć wszystko, co by mogło przynieść
pożytek dla sprawy publicznej. Na barkach każdego szlachcica, ilu ich
tylko było, spoczywał cały los Rzeczypospolitej, choćby to nawet był
prosty wyjadacz misy pańskiej, istota ciemna i ograniczona! Wsparto
gmach Rzeczypospolitej na krociach filarów: jakże trwałym
byłby ten gmach, gdyby wszystkie były — ze spiżu.
Odczuwano i rozumiano całą potworność takiego stanu rzeczy: znajdowano
się w położeniach, w których koniecznie trzeba było odstąpić
od tych zasad, a jednak nie odważono się nigdy usunąć zasadę stanowczo,
radzono sobie tylko półśrodkami. Takim
półśrodkiem przeciwko liberum veto stała się konfederacja, w
której głos wolny nic nie ważył, a uchwały zapadały
większością głosów. Dziwne to zjawisko, i na
ustrój Polski charakterystyczne rzucające światło, że to, co
z natury rzeczy powinno być, i gdzie indziej było regułą, w Polsce dało
się urzeczywistnić tylko jako rzecz nadzwyczajna, wyjątek. Była bowiem
konfederacja z istoty swojej czymś wyjątkowym, rzeczą, do
której się uciekano w nadzwyczajnych tylko okolicznościach.
Zrodzona w wiekach średnich, przez naśladownictwo zwyczajów
zachodnich, choć wtedy z odmiennych pobudek, nabrała ona właściwego
znaczenia w Polsce dopiero w czasach nowszych. Na wspólnym,
pod wiarą i poczciwością zaprzysiężonym związku zasadzając się,
zmierzała konfederacja wspólnymi siłami do osiągnięcia
wspólnego celu, takiego, który nie dał się
osiągnąć w sposób zwyczajny, środkami zwykłymi. W tym
rozumieniu pojęta, była konfederacja dla życia politycznego narodu
obosieczną bronią w najszerszym tego słowa znaczeniu. Mogła dać walne
poparcie rządowi, jeżeli nie był w możności przeprowadzenia jakiegoś
zadania, mogła stanąć w obronie sprawy dobrej i pożytecznej dla
ogółu. Dość przypomnieć wiślicką konfederację przeciw
rokoszowi Zebrzydowskiego, tyszowiecką przeciw inwazji szwedzkiej i
kilka sejmów pod węzłem konfederacji zawiązanych, a
pośród nich ten największy, czteroletni, któremu
ustawę Trzeciego Maja zawdzięczamy. Ale mogła się też zawiązać przeciw
rządowi, przeciwko istniejącemu porządkowi prawnemu, destrukcyjne cele
i anarchię wywiesić na swym sztandarze, jak radomska na przykład, albo
ta najstraszniejsza, jaką dzieje nasze wykazują: targowicka. Była
konfederacja dodatnim czy ujemnym objawem naszego życia publicznego?
Zasadniczo rzecz biorąc, była rzeczą najgorszą. Była znamieniem
chorobliwości ustroju politycznego, nawet wtedy, kiedy rządowi dawała
poparcie i dobra ogólnego broniła, wykazując, że rząd jest
za słaby, ażeby przekazane sobie zadania przeprowadzić. Była skupieniem
sił narodu w niewłaściwym zbiorniku; zamiast te siły zgromadzić i
poddać prawidłowej władzy, tworzyła drugą obok niej władzę
nieprawidłową, osobno siłami tymi rozporządzającą. Była pokuszeniem
ambitnych jednostek do czynienia rozterek w państwie celem
przeprowadzenia osobistych celów, i środkiem wygodnym, do
którego, pozyskując takie jednostki, uciekać się mogły
ościenne rządy, jeżeli im zależało na zakłóceniu pokoju w
Polsce. Była wieczną groźbą, strasznym mieczem Damoklesa, zawieszonym
nad bezpieczeństwem obywateli i trwałością ich praw, choćby
najlepszych, które każdej chwili przez zwycięską
konfederację mogły być obalone. Była wreszcie rzeczą, która
z natury nadawała się raczej do użytku złego, niż dobrego; albowiem
rząd, który potrzebował poparcia, mógł i powinien
był skupić siły narodu około siebie samego, ale opór
przeciwko niemu, rewolucja, miały daną możność legalnego przejawu w
konfederacji.
Jakim był ten rząd polski, że tak niedostatecznie odpowiadał swojemu
zadaniu? Na czele jego stał król, niegdyś, za ostatnich
Piastów, pełnię władzy rządowej dzierżący, rady
możnowładców często szukający, ale jej nie uległy, w
urzędnikach przez się ustanawianych, starostach, posłuszne narzędzie
woli swojej znajdujący. Dziedziczne jego prawo do tronu nadawało mu
wobec całego społeczeństwa, wobec najwyższych nawet jego warstw,
stanowisko niezależne, dla jego rozkazów budziło posłuch i
uszanowanie. Kiedy przyszła zmiana dynastii, zmieniło się stanowisko
króla. Jagiełło i jego następcy czuli, że tron
swój zawdzięczają woli narodu, a zwłaszcza możnowładztwa,
musieli temu możnowładztwu przyznać szerszy udział w sprawach rządu,
niż go miało poprzednio. Prawnie nie miało ono tu wprawdzie głosu
stanowczego; zawsze jeszcze stanowiło tylko radę królewską,
ale faktycznie chwyciło ster rządu w swe ręce i nadawało mu kierunek,
pod słabszym królem, jak Jagiełło, z silniejszym naciskiem,
pod energicznym bardziej, jak Kazimierz Jagiellończyk, z niniejszą
stanowczością. Ale nawet najtęższy umysł na tronie, nie miał wobec
niego tej swobody ruchu, jak niegdyś Piastowie; elekcyjność tronu,
która za Jagiellonów jest już zasadą prawną,
staje mu w tej mierze na przeszkodzie. Wszakże za
Jagiellonów elekcyjność nie przynosi jeszcze
skutków zbyt szkodliwych, łagodzi je ciągłość panowania
dynastii, wybory z ojca na syna, z brata na brata idące. Dopiero od r.
1573 zasada wybieralnego tronu staje w pełnej grozie, jako czynnik
rozkładowy politycznego życia narodu. Jest naprzód groźną
przez samą swoją formę zewnętrzną. Wybór króla
nie należy do jakiegoś ściśle zamkniętego kolegium, jak w Niemczech na
przykład, nie należy choćby do większej grupy w narodzie, takiej
jednak, która by dawała pewność wytrawności sądu
politycznego i przejęcia się ideą dobra pospolitego; należy do
„narodu” całego — każdy szlachcic,
jakikolwiek on jest, ma prawo wybierać króla. Tłum ciemny ma
więc znowu przewagę liczebną, a przez to los i wynik elekcji zdany jest
na przypadek; jeżeli nawet elekcja jest rozumnym aktem politycznym,
jest nim tylko przez przypadek. Tłum nie miał i nie mógł
mieć dokładnego zrozumienia, który kandydat jest
najodpowiedniejszym, jaki wybór wobec istniejącej
konstelacji politycznej jest najlepszym. Nie mając sądu własnego,
przyjmował sąd innych, dawał się używać za narzędzie tym,
którzy sami do tronu aspirowali lub w przeparciu pewnej
kandydatury szczególny mieli interes. Stawała się w ten
sposób elekcja wielkim targowiskiem o koronę, na
które szukano dróg do najniższych
instynktów ludzkich, przekupstwem walcząc, obietnicami
faworów, groźbami niełaski, zasiewaniem osobistej niezgody i
Bóg wie czym jeszcze podobnym. Była demoralizacją społeczną,
karmiąc i podsycając złe nałogi jednostek; była demoralizacją
polityczną, stawiając los państwa na szalę prywaty. A że w tak wielkim
tłumie, w którym wiele sprzecznych krzyżowało się dążności,
jednomyślność była trudną do osiągnięcia, więc rodziła częstokroć
wybory niezgodne, zamieszki i wojny domowe, do gruntu wstrząsające
Rzeczpospolitą, bo jak gdzie indziej, tak i tutaj mniejszość nie
chciała i nie umiała poddać się większości i tak długo przeciw
kandydatowi większości swojego kandydata za króla uznawała,
dopóki jej nie pokonano lub — nie zapłacono.
Wszelako nie tylko formą, ale i samą zasadą swoją, była elekcja
fermentem rozkładu, zwłaszcza w organizacji rządu. Wybrany
król, choć tytułował się „z Bożej
laski,” wstępował na tron z woli i łaski narodu; dlatego
naród — szlachta uważał sobie za prawo dyktować mu
warunki, pod którymi tron mu oddaje. Powstawał między nim a
narodem stosunek kontraktowy, znajdujący wyraz w pactach conventach, po
raz pierwszy w roku 1573 wprowadzonych, stosunek, który na
króla wkładał cały szereg obowiązków do
wypełnienia. A nie były to obowiązki w samej istocie
królewskości tkwiące, takie, jakich od każdego monarchy ma
prawo domagać się naród, ale raczej szereg ściśle
określonych zadań, których spełnienie należało właściwie do
narodu, których ciężar przerzucał jednak naród z
siebie na barki królewskie, nie pytając często, czy im
król wydoła. Targiem była elekcja, targiem były pacta
conventa; różnica zachodziła tylko w tym, że tam
król targował się o koronę, tutaj naród o zdjęcie
z siebie obowiązków. Obie rzeczy dopełniały się nawzajem:
dawano świadczenie za świadczenie. Ale dla tych marnych
widoków i chwilowych zysków, zapominano często o
rzeczy zasadniczej: o dobru pospolitym. Targowano się prócz
tego i o inną rzecz jeszcze: o atrybucje królewskie. Nie
było straszniejszej zmory dla szlachcica polskiego nad absolutum
dominium i dziedziczność tronu; obawiając się, ażeby król
nie wprowadził jednego lub drugiego, dyktowano mu w pactach conventach
coraz dalej sięgające ograniczenia jego władzy. Był to środek
najskuteczniejszy ukrócenia jego praw, bo kandydat,
którego powoływano na tron, nie miał innego wyjścia, jak
tylko — przyjąć podane mu warunki.
Stosunek kontraktowy, wyrażony w pactach conventach, miał jeszcze jedno
ważne następstwo: że niedotrzymanie zobowiązań z jednej strony, znosiło
zobowiązanie strony drugiej. Jeżeli więc król naruszył pacta
conventa, lub zaprzysiężone przez siebie przywileje
królestwa, tracił władzę królewską,
naród uważał się wolnym od posłuszeństwa. Zjawia się ten
artykuł de non praestanda obedientia, po niefortunnej próbie
uczynionej w Mielniku r. 1501, po raz pierwszy właściwie przy wyborze
Henryka Walezjusza r. 1573, jako sankcja stosunku kontraktowego między
królem a narodem istniejącego. Stawi on zasadę
odpowiedzialności króla wobec, narodu, która w
wiekach średnich istniała wprawdzie gdzieniegdzie, jak w Niemczech, ale
w czasach nowszych, jako przeciwna istocie rządu monarchicznego,
wszędzie usuniętą została. W Polsce odgrzebano ją na nowo, a nadano jej
konstrukcje najnieszczęśliwszą. Nie określono formy odpowiedzialności
monarszej, nie powiedziano, kiedy wina króla uchodzić może
za udowodnioną; nie wyznaczono sądu, który stwierdziwszy
naruszenie obowiązków, mógłby naród
zwolnić od posłuszeństwa. Sąd ten należał wiec do narodu samego,
stwierdzenie winy mogło nastąpić bez żadnej procedury formalnej.
Naród miał zupełną swobodę orzekać tu według własnego
mniemania, tj. mógł orzec o winie nawet tam, gdzie jej nie
było, jeżeli tylko król z jakichkolwiek powodów
nie był mu na rękę. Była to legalna autoryzacja buntu, choćby
najniesprawiedliwszego. Kiedy przyszły czasy, że w Polsce dwu
równocześnie walczyło królów o władzę,
każdy z pewnym zastępem oddanych sobie adherentów, i kiedy
później adherenci jednej strony przechodzili na stronę
drugą, zdarzało się, że w manifestach usprawiedliwiających to
odstępstwo, podnoszono jako powód: niewykonanie
pactów conventów przez poprzednika.
Przypatrzmy się z kolei prawidłowemu biegowi spraw rządowych. Z dawna
już, jak widzieliśmy, było w zwyczaju, że król jako
zwierzchnik rządu załatwiał sprawy za radą senatorów, ale
rada ta nie miała sobie prawnie przyznanej możności ograniczenia jego
woli swoim głosem stanowczym. W tym stanie rzeczy nie zaprowadził
żadnej zmiany statut radomski z r. 1505, który przyznając
senatowi glos stanowczy w sprawach ustawodawstwa, nie dotknął w niczym
organizacji samego rządu. W r. 1573 artykuły Henrykowskie zarządziły,
że zamiast nieokreślonej dotąd liczby senatorów, przypadkowo
na dworze królewskim obecnych, rady swojej w rzeczach rządu
mu udzielających, ma być z każdego sejmu na przeciąg dwu lat
delegowanych 16 (od 1641 roku : 28) senatorów, zwanych
senatorami ad latus, czyli rezydentami, po czterech, później
po siedmiu przy boku króla co pól roku
zasiadających. Bez ich rady król nic ważniejszego w sprawach
rządu przedsięwziąć nie powinien. Jednomyślne zdanie
rezydentów jest uchwalą, przeciw której
król działać nie może; jeżeli natomiast nie ma pomiędzy nimi
zgody, król nie jest wiązany większością głosów,
ale wybrać może to, co najbardziej odpowiada wolnościom, prawom i
zwyczajom, tudzież dobru Rzeczypospolitej. Miał więc jeszcze
król zapewnioną wcale znaczną swobodę ruchu w akcji
rządowej. Dopiero później wytworzył się zwyczaj,
potwierdzony konstytucją z r. 1717, że uchwały rady przybocznej
zapadają większością głosów. Cokolwiek bądź, rada ta nie
była w zasadzie rzeczą złą; nie przyznano jej nigdzie prawa zmuszenia
króla do jakiejś akcji, tylko prawo ograniczenia jego
działań; miała ona możność stać na straży obowiązujących ustaw i
zapobiegać ich naruszeniom przez króla, a nadto mogła
zdaniem swoim wspierać jego czynności rządowe i właściwy im wytyczać
kierunek. Ale w tym ostatnim względzie organizacja jej była chybioną z
gruntu. Zmieniała się co dwa lata, a raczej co pół roku; za
każdym razem przychodzili ludzie nowi, z poprzednią działalnością rady
dokładnie nie obeznani; nie było w niej jednolitości kierunku i zasad
rządowych, nie było trwałej i nieprzerwanej tradycji, nie było
jednostajnej rutyny. Co pół roku zaczynało się wszystko na
nowo, a wobec tego żadna sprawa, dłuższego wymagająca czasu,
konsekwentnego prowadzenia, nie mogła liczyć w niej na skuteczne
poparcie. Nie przyniosła więc owa rada tych korzyści ze sobą, jakich
się po niej można było spodziewać; przyniosła raczej pewną ociężałość w
akcji rządowej, jako ciało zbiorowe, kolegialne, powoli funkcjonujące.
Nosiła w sobie grzech pierworodny owej dążności, która ją
poczęła i zrodziła: artykułom Henrykowskim nie chodziło o stworzenie
sprężystego rządu centralnego, tylko o kontrolę nad królem,
któremu nie ufano. Miał jednak król nad radą
niezaprzeczoną przewagę: był w niej jedyną osobą, która
reprezentowała ciągłość zasad, i to było powodem, że nigdy rada jako
organ rządowy nie doszła do zbytniej wobec niego przewagi, a jeżeli
miała nań wpływ dalej sięgający, to chyba znaczeniem osób w
skład jej wchodzących.
Miał więc faktycznie naczelny reprezentant rządu wcale szeroki zakres
swobodnego działania, mógł w tym zakresie rozwinąć
wielostronną, sprężystą działalność. Rozumie się, że skuteczność jego
pracy zawisłą była głównie od ścisłego wykonania jego
poleceń i rozkazów przez podwładne mu organa urzędnicze. Ale
tu właśnie leżała największa i najstraszniejsza ułomność systemu
rządowego w Polsce. Organizacja władz wykonawczych była tak
niefortunnie pomyślaną, że nie dawała najmniejszej rękojmi ścisłego
wykonywania nakazów rządu naczelnego. Były
głównie dwie kategorie tych władz. Urzędy wielkie, koronne i
litewskie, z zakresem działania na całą prowincję, jako to: kanclerze i
podkanclerze, podskarbiowie, marszałkowie i hetmani wielcy i polni, a
następnie starostowie, jako urzędnicy wykonawczy w powiatach. Miał
król prawo mianować tych urzędników bez
czyjejkolwiek ingerencji obcej, a przez to możność stworzenia aparatu
administracyjnego, posłusznego sobie i zależnego od siebie; ale nie
miał drugiego prawa, które potrzebnym było do utrzymania
posłuszeństwa i zależności: nie miał prawa urzędu nadanego odebrać z
powodu przewinienia urzędowego. Orzekł tak wyraźnie statut z r. 1538 i
przez to w organizacji rządu polskiego uświęcił zasadę najzgubniejszą.
Odpowiedzialność urzędnika wobec króla kończyła się na
grzywnach pieniężnych, zwykle bardzo wysokich, a przez to rzadko
stosowanych, ale nie było środka i sposobu pozbycia się go, jeżeli
obowiązków swoich nie pełnił, albo nakazom wyższym otwarcie
się sprzeciwiał. Niektóre przepisy konstytucji, wkładające
na urzędników obowiązek wykonania uchwały sejmowej sub poena
privationis officii, stanowiły tylko wyjątek, a i one wobec znaczenia,
jakiego urzędnicy zwykle zażywali, prawie nigdy nie były stosowane.
Utrata urzędu łączyła się tylko z zasądzeniem za cięższe zbrodnie,
które pociągały za sobą niemożność sprawowania funkcji
publicznych, ale nie łączyła się z przewinieniem urzędowym jako takim.
Mógł więc król wydawać rozkazy, i mógł
ich urzędnik nie spełniać; nie było środka stanowczego,
który by go zmusił do posłuszeństwa. Ściśle rzecz biorąc,
był więc urzędnik nieodpowiedzialnym wobec władzy naczelnej rządowej;
zatem też nie było właściwie rządu. Zasadnicze pytanie, dlaczego w
Polsce tyle praw stanowiono, a tak mało wykonywano, tłumaczy się samo
przez się. Wykonanie prawa polegało na dobrej woli urzędnika, nie na
jego podwładności urzędowej. Tylko wobec sejmu niektórzy
urzędnicy, jak np. podskarbiowie, obowiązani byli do zdawania sprawy z
swych czynności i odpowiadali za nie; ale i tu był środek usunięcia
niebezpieczeństwa, jeżeli zachodziła potrzeba; szukano wtedy
zwolenników w sejmie, z których jeden robił
użytek z liberum veto: sejm się rozchodził, odpowiedzialność się
kończyła.
Zapanowały tedy najdziwaczniejsze i najopłakańsze stosunki w
organizacji rządu polskiego: król był odpowiedzialnym wobec
narodu, choć nie miał środków kierowania rządem według
własnej woli i uznania — urzędnik postępował według swego
widzimisię, a nie był odpowiedzialnym przed nikim. Wbrew naturalnemu
porządkowi rzeczy, zmieniły się role: król — jak
powiedział słusznie Kalinka — był raczej powagą, niż władzą,
każdy urzędnik w swoim zakresie był na niniejsza skalę —
królikiem. Rządził jak pan udzielny w swoim powiecie
starosta, prowadził zarząd skarbu niezależnie podskarbi, rozkazywał
wojsku samowładnie hetman. Król, jeżeli potrzebował
pieniędzy i wojska, musiał zamiast rozkazywać — o względy się
ubiegać. Taki rząd, to nie był rząd, ale — bez rząd.
Nie koniec na tym. Była jeszcze jedna zasadnicza wada w tym rządzie,
która do reszty czyniła go bezsilnym: decentralizacja. Z tą
błędną strukturą, jaką dotąd poznaliśmy, mógłby on przecież
znaleźć warunki rozwinięcia korzystnej dla państwa działalności, skoro
tylko na czele spraw rządowych stanęłyby umysły tęgie, charaktery silne
i czyste — a tych nam Opatrzność niejednokrotnie nie skąpiła.
Ale trzeba było tym ludziom dać możność skupienia w swym ręku
wszystkich nici zarządu, sprowadzenia akcji rządowej do jednego
wspólnego źródła, nadania jej jednolitego
kierunku, a przez to zapewnienia jej potrzebnej energii i sprężystości.
Na próżno! Odśrodkowy ruch społeczeństwa rozdrobnił wszystko
na mniejsze cząstki, które razem działać nie umiały i nie
chciały, a przez to energię rządu, jaka by się jeszcze znaleźć mogła,
zabijały. W najwyższych i najniższych pokładach organizacji państwowej,
wszystko było zdecentralizowane. Rzeczpospolita składała się z dwu
prowincji, Korony i Litwy; obie za Jagiełły połączone unią osobistą, za
Zygmunta Augusta w Lublinie unią parlamentarną, zachowały przecież
każda dla siebie zgoła odrębny rząd, osobny skarb i osobne wojsko, i
osobnych urzędników wielkich, stojących na czele
poszczególnych gałęzi administracji. Gdzie chodziło o
wspólną akcję całego państwa, tam rodziły się znaczne
trudności, bo nie zawsze dala się osiągnąć zgoda i porozumienie obu
rządów. Nie lepiej było w prowincjach samych; każda z nich
składała się z kilkudziesięciu odrębnych całości, tylu, ile było
województw lub ziem, z których każda zabrała
znaczną cześć atrybucji rządowych dla siebie. Organem, który
je wykonywał, były sejmiki. Nie miały sejmiki od razu tak szerokiej
władzy w swym ręku. Aż do wygaśnięcia dynastii Jagiellońskiej były one
tylko organem reprezentacji: wybierały posłów na sejm i
dawały im instrukcje; w zarządzie swojej ziemi żadnego nie miały
udziału. Dopiero w trzech pierwszych, tak blisko po sobie następujących
bezkrólewiach (1572, 1574, 1587), zbudziła się u nich
dążność zagarnięcia rządu miejscowego i przyniosła daleko sięgające
rezultaty. Około połowy w. XVII istnieją już osobne podatki
wojewódzkie, osobny skarb wojewódzki i osobna
jego administracja przez zależnych od sejmiku funkcjonariuszy;
istnieje, jednym słowem, osobna skarbowość wojewódzka,
która ze skarbowością państwową niejednokrotnie wchodzi w
kolizję. Istnieje dalej osobny żołnierz powiatowy, płatny ze skarbu
wojewódzkiego, pod osobnymi rotmistrzami, przez sejmiki
ustanawianymi, żołnierz, który nie jest bynajmniej milicją
dla potrzeb miejscowych stworzoną, ale składową częścią armii
państwowej. Naczelnik centralnego zarządu skarbowego i wojskowego,
podskarbi i hetman, musi zatem w tysiącznych razach znosić się i
porozumiewać z sejmikiem, do jego zaściankowych skrupułów, z
ujmą dla interesu ogólnego, częstokroć się stosować; musi,
kiedy potrzeba, działać spiesznie, poruszać z osobna kilkadziesiąt
różnych kół, z których każde może mieć
odmienny rozpęd i odmienny kierunek rozpędu. Nie można sobie wyobrazić
struktury mechanizmu rządowego bardziej ociężałej nad tę, jaką
stworzyły te rządy sejmikowe. A co w tym wszystkim najdziwniejszego, to
samo urządzenie władz rządowych wojewódzkich. Nie są to
władze jednostkowe, ani nawet kolegialne, w zwykłym tego słowa
znaczeniu, z kilku, choćby z kilkudziesięciu członków
złożone, ale sejmik cały, wszystka szlachta ziemi, setki i tysiące
ludzi, których powołanie do rządzenia zasadzało się na
posiadaniu herbu! Zaprawdę, idea wszechwładzy szlachty nie mogła chyba
znaleźć dobitniejszego, nad ten, wyrazu dla siebie.
***
Źle było w Rzeczypospolitej, i nie mogło być gorzej. Nawet ci,
którym z tym dobrze było, przyznawali, że jest w niej
nierząd, a pocieszali się tym, że Polska nierządem stoi. Naprawdę,
stała ona tylko ludźmi, których szczęśliwy traf dawał nam
często w potrzebie, a którzy z zaparciem, poświęceniem, z
nadludzkim sił wytężeniem, ratowali skołataną nawę Rzeczypospolitej.
Ale nie stać szczupłej garstce na podtrzymanie całego gmachu państwa,
na zapełnienie tych wszystkich i tak wielkich szczerb, jakie się w jego
organizmie potworzyły. Więc z postępem czasu wszystko się coraz więcej
psuje i chyli do upadku: powstaje w kraju zamęt, rośnie samowola i
lekceważenie praw, upada bezpieczeństwo publiczne, rozprzestrzenia się
ciemnota umysłów i zepsucie charakterów, apatia
dla sprawy publicznej i nikczemna prywata; przychodzi wpływ obcych i
zależność od obcych, wstaje straszne widmo utraty bytu politycznego.
Stoi Rzeczpospolita na krańcu przepaści; jeżeli ją ratować, to nie
nadstawianiem karków, fortun i wysiłków
jednostek, ale naprawą całości, przetworzeniem organizmu, wycięciem zeń
wszystkich wrzodów, wypuszczeniem trującego jadu,
który w nim krążył, wprowadzeniem nowych żywotnych
soków. Nawołują o naprawę statyści: w wieku XVI wielki
Frycz, Górnicki, natchniony Skarga; w pierwszych
sześćdziesięciu latach XVIII wieku Karwicki, Garczyński, Leszczyński,
Konarski, torując drogę całemu niezliczonemu zastępowi
statystów późniejszych, a pośród nich
największym, Kołłątajowi i Staszicowi. Ale nawoływania przez długi czas
odbijają się bez dźwięku; „naród” żadnym
przestrogom nie daje posłuchu, w procesie rozkładu społecznego i
politycznego trwa uporczywie i coraz dalej rozwijać mu się pozwala.
Dopiero kiedy przeminęły czasy saskie, szczyt polskiej anarchii i
polskiego upadku, pojawiają się pierwsze odruchy budzącego się z
odrętwienia organizmu, staje na sejmie konwokacyjnym 1764 r. reforma
Czartoryskich, punkt zwrotny, od którego się rozpoczyna
praca sejmów około naprawy Rzeczypospolitej. Potem, po
strasznej katastrofie pierwszego rozbioru, staje druga, ważniejsza
reforma na sejmie delegacyjnym z lat 1773—1775, uzupełniona
postanowieniami sejmu z r. 1776. Następnie przez lat kilkanaście nic
ważniejszego na sejmach się nie dzieje, a dokonuje się tylko cicho,
powoli, stopniowo, wielkie odrodzenie narodu samego; budzą się nowe
myśli i nowe dążenia, coraz szersze ogarniając warstwy, aż wreszcie
gromadzi się ten nasz największy Sejm czteroletni, który
dążeń tych miał być urzeczywistnieniem i wyrazem, któremu
danym było stworzyć największe, jakie w historii naszej mamy, dzieło
reformy społecznej i politycznej — Konstytucję Trzeciego Maja.
Cóż tedy i jak naprawiono przed sejmem czteroletnim? Zadanie
było olbrzymie; trzeba było przebudować wszystko, od pierwszych podstaw
organizacji społecznej aż do najwyższych warstw układu politycznego.
Nie można było zrobić wszystkiego od razu, trzeba było naprawiać
częściowo. Ale od czego zacząć? Zasadniczo, logicznie rzecz biorąc,
należało zacząć od reformy społecznej, albowiem w spaczonym ustroju
społeczeństwa tkwił zarodek wszystkiego złego; zwichnięcie
równowagi społecznej stało się w Polsce, jak widzieliśmy,
powodem zwichnięcia równowagi politycznej. Ale reforma
społeczna, właśnie dlatego, że miała sięgać najgłębiej, że wymagałaby
poświęcenia najdroższych szlachcie przekonań, była najtrudniejszą do
przeprowadzenia. Łatwiej już można było myśleć o reformie politycznej,
a zwłaszcza o reformie rządu, tym bardziej, że brak rządu, anarchia,
dawały się powszechnie odczuwać najdotkliwiej. Na ten punkt
zwrócono też przede wszystkim uwagę; zasadniczym hasłem tego
okresu (1764 — 1788) jest naprawa rządu, mniej już naprawa
innych czynników politycznego ustroju, a najmniej naprawa
organizacji społecznej.
W tym ostatnim względzie niewiele tedy zrobiono. Wobec
chłopów w konstytucji z r. 1768, zdobyto się zaledwie na
przepis, odbierający panom ius vitae ac necis nad poddanymi i
wzbraniający w ogóle zabójstwa chłopa pod karą
śmierci — odbłysk humanitarnych tendencji, jakie się
podówczas w Europie zbudziły, krok niewątpliwie ku dobremu,
ale praktycznie małej doniosłości. Życiu chłopa nie groziło nigdy
wielkie niebezpieczeństwo ze strony pana, bo chłop był mu zawsze
potrzebny jako siła robocza; zakaz orzekania kary śmierci i
zabójstwa nie robił więc znacznego wyłomu w dotychczasowej
praktyce. Ale została jurysdykcja prywatna pana, została jego
nieodpowiedzialność wobec chłopa przed prawem w innych sprawach,
zostało przywiązanie do gleby i straszny ciężar danin i pańszczyzn. Ten
sam smutnej pamięci sejm repninowski z r. 1768 utrzymał wyraźnie
„całość dominii et proprietatis” szlachty nad
dobrami i poddanymi i zasadę tę umieścił w rzędzie praw kardynalnych,
wieczyście trwałych, nigdy nieodmiennych.
Niewiele zrobiono też w sprawie mieszczańskiej. Największe stosunkowo
ulżenie przyniosła reforma Czartoryskich, naprzód przez
zniesienie jurydyk szlacheckich w miastach, a zatem przez poddanie
szlachty z dóbr miejskich pod sądownictwo miejskie, a
następnie przez zniesienie wolności cłowej, przysługującej dotąd
szlachcie, i usunięcie przez to niebezpiecznej konkurencji, jaką dotąd
handel zagraniczny kupiectwu miejscowemu robił. Konstytucja sejmu z r.
1775, stanowiąca, że zawód kupiecki utraty szlachectwa nie
powoduje, była chyba tylko moralną korzyścią dla miast; praktycznej nie
przyniosła, a owszem, mogła nawet stworzyć mieszczaństwu znaczniejszą
konkurencję ze strony szlachty. Było to usunięcie granic, jakie dotąd
rozdzielały sfery ekonomiczne obu stanów, ale na korzyść
jednego tylko stanu, szlachty; nie usunięto równocześnie
granicy, postawionej mieszczaństwu, nie dano mu prawa nabywania
dóbr ziemskich; przeciwnie, na sejmie r. 1768 uznano
wyłączne prawo szlachty do posiadania takich dóbr, i zasadę
tę znowu do praw kardynalnych wpisano. O zniesieniu ucisków
starostów, o emancypacji rad miejskich z pod ich wpływu, nie
pomyślano.
W sprawach wyznań znaczne ulepszenie przyniósł sejm
repninowski. Przejście z wiary katolickiej na inną uznano za występek,
ale dysydentom zabezpieczono wolność wyznania i nabożeństwa, znosząc
dawniejsze w tej mierze ograniczenia. Przyznano im nawet zdolność do
wszystkich, choćby najwyższych dygnitarstw, i do wszelkich
urzędów wybieralnych, a zatem także i do poselstwa
sejmowego; jednakże w r. 1775 znaczną część tych praw zniesiono,
stanowiąc, że dysydenci nie mogą należeć ani do senatu, ani funkcji
urzędników wielkich (ministrów) sprawować; w
izbie poselskiej zaś może ich być tylko trzech, po jednym z każdej
prowincji (Małopolski, Wielkopolski, Litwy). Sprawy udziału episkopatu
unickiego w senacie nie poruszono.
Kwestii władzy prawodawczej dotknięto już na konwokacji r. 1764 przez
Czartoryskich, ale nie przeprowadzono nic innego, nad obszerny
„porządek sejmowania,” który miał
zaprowadzić ład w sposobie obradowania na sejmie; zasadniczej reformy
„porządek” ten nie przyniósł żadnej.
Reformę taką, na pozór w kierunku dodatnim, przeprowadził
sejm repninowski z r. 1768; w rzeczywistości była ona rzeczą szkodliwą
i niebezpieczną, prawdziwym darem Danaów. Sprawy należące do
sejmu, podzielono na trzy kategorie. Jedną kategorię stanowiły tzw.
prawa kardynalne, które ostatecznie na tymże sejmie
sformułowano i jako wieczyście trwałe, przez żaden
późniejszy sejm nieodmienne uznano. Drugą kategorię
stanowiły tzw. materie status, które dyskusji
sejmów podlegać i uchwałami jego załatwianymi być mogły, ale
zawsze tylko jednomyślnością, tak że liberum veto co do nich w pełni
zostało utrzymane. Jako trzecią wreszcie kategorie uznano materie
ekonomiczne, do których uchwalenia wystarczała większość
głosów. Przyniósł wiec ten sejm po raz pierwszy
częściowe przynajmniej ograniczenie liberi veto, i w tym można by
upatrywać dodatnią stronę jego reformy. Ale po bliższym wejrzeniu w
rzecz trzeba powiedzieć, że korzyść jej była najmniejsza, a w reformie
samej było wiele zasad, które najzgubniej na przyszłe losy
Polski oddziałać mogły. Do rzędu materiae status policzono wszystkie
najważniejsze i najdrażliwsze sprawy, o które dotąd
najczęściej rozbijały się sejmy, jak: powiększenie lub ustanowienie
nowych podatków, pomnożenie wojska, zwołanie pospolitego
ruszenia, wypowiedzenie wojny i zawarcie pokoju, traktaty polityczne i
handlowe, pomnożenie lub umniejszenie władzy urzędów lub
kreowanie urzędów nowych, porządek sejmowania lub
sejmikowania, urządzenie trybunałów, i kilka innych jeszcze.
Dla liberum veto pozostało zatem najszersze pole; głosowanie
większością, ograniczone do rzeczy podrzędnych, nie obiecywało
wielkiego pożytku. Dodatnia strona reformy leżała chyba w
postanowieniu, że zerwanie sejmu przez liberum veto nie obala
postanowień powziętych większością głosów, gdy przeciwnie
dawniej niszczyło ono skuteczność wszystkich poprzednio na tym sejmie
zapadłych uchwał, choćby nawet jednomyślnych. Ale co było w tej
reformie najszkodliwszego, to „prawa kardynalne.”
Utwierdziły one cały szereg najzgubniejszych zasad ustroju politycznego
Polski: elekcyjność tronu, artykuł de non praestanda obedientia,
liberum veto w materiach status, dwoistość rządu w Koronie i Litwie,
nieodwołalność nadanych urzędów, a przez to także
nieodpowiedzialność urzędników. Wszystko to po wieczne czasy
miało obowiązywać w Polsce, nigdy nie mogło być zmienionym, a kto by
zmienić próbował, ten miał być uważany za nieprzyjaciela
ojczyzny. Była to petryfikacja nierządu polskiego, taka, jaka właśnie
leżała w interesie Rosji, czynnościami tego sejmu kierującej.
Co do sejmików, jedno tylko postanowienie dodatniego
znaczenia przytoczyć można z r. 1768: że nie mają one na przyszłość
stanowić podatków, że więc znosi się skarbowość
wojewódzka jako niepotrzebna zawada, stojąca na przeszkodzie
sprężystemu działaniu centralnego zarządu skarbowego. Ale doniosłość
tego postanowienia maleje wobec faktu, że jeszcze dawniej, a
głównie od r. 1717, objawiła się pomiędzy samą szlachtą
dążność do ograniczenia zarządu skarbowego sejmików, i
przyniosła nawet ważne zmiany w tym kierunku jeszcze przed rokiem 1768.
Natomiast złą było rzeczą, iż sejm repninowski uświęcił i przypomniał
dawną zasadę o udziale w sejmikach nie tylko szlachty
posesjonatów, ale także zastawników,
dzierżawców, emfiteutów i dawnych
familiantów województwa, a zatem przyznał
wyraźnie udział całemu ciemnemu tłumowi szlacheckiemu, który
w historii naszego sejmikowania tak smutną odegrał rolę. Wobec tego,
przepis, iż uchwały sejmikowe zapadać mają większością
głosów, tracił prawie na znaczeniu, gdyż większość
pozostawała zawsze po stronie tegoż tłumu.
Najważniejsze, jak już wspomnieliśmy, reformy, jakich w tym okresie
dokonano, dotyczyły urządzenia władz wykonawczych. Powstają nowe
magistratury, z nową, odmienną od dawniejszych organizacją, dwie przede
wszystkim: Komisje wielkie i Rada Nieustająca; pierwsze zawdzięczają
głównie początek swój uchwałom konwokacji z roku
1764, druga postanowieniom sejmu z roku 1775. Na konwokacji z r. 1764
przeprowadzili Czartoryscy ustanowienie trzech osobnych komisji:
komisji skarbu koronnego, komisji skarbu litewskiego i komisji
wojskowej koronnej; do nich przydano jeszcze na sejmie koronacyjnym
1764 r. komisję wojskową litewską. Przelano na te komisje całą władzę,
wykonywaną dotąd przez naczelników odnośnych gałęzi rządu
państwowego, czyli ministrów, a zatem na komisje skarbowe
funkcje podskarbich, na komisje wojskowe funkcje hetmanów.
Tylko co do hetmanów zastrzeżono, że w czasie wojny naczelna
komenda i rząd nad wojskiem ma im wyłącznie przysługiwać. Ministrom,
jako takim, nie pozostała zatem żadna władza samoistna (z zaznaczonym
poprzednio wyjątkiem co do hetmanów); uchwałom komisji
sprzeciwiać się nie mogli i wykonywać je mieli obowiązek. Pozostała im
tylko prezydencja w komisjach. Uzyskano tedy rzecz ważną: złamano
dotychczasową niezależność i samowładzę ministrów, i to był
niewątpliwie najważniejszy motyw tej reformy. Ale ten cel byłby się dał
uzyskać w inny sposób, bardziej prosty i odpowiedni: przez
postawienie zasady odpowiedzialności ministrów samych. Taka
zasada byłaby również zniszczyła ich samowładzę, a byłaby
zapobiegła tym niedogodnościom, jakie z natury rzeczy przynieść musiało
ze sobą wprowadzenie komisji w system rządowy polski. Były bowiem
komisję ciałem zbiorowym, a przez to bardziej ociężałym, powoli
funkcjonującym; nie dawały rękojmi, że w rzeczach, szybkiej
wymagających akcji, odpowiedzą natychmiast swojemu zadaniu. Ustanowiono
ich odpowiedzialność wobec sejmu, ale ta odpowiedzialność ciała
zbiorowego, rozłożona na poszczególne jednostki, nie mogła
już być dla nich tak silnym popędem działania, jakby była dla władzy
jednostkowej, w całości i wyłącznie odpowiedzialnej. Nadto te komisje
sprawowały swoje czynności tylko kadencjonalnie; co kwartał miały się
gromadzić i przez miesiąc załatwiać przekazane sobie sprawy; nie było
zatem zapewnionej ciągłości działania, tyle potrzebnej w każdym
rządzie, zwłaszcza najwyższym. Nie było nadto ciągłości tradycji
rządowej, gdyż oprócz ministrów,
którzy stale zasiadali, skład komisji zmieniał się albo
przynajmniej zmieniać mógł co dwa lata; każdy sejm
ordynaryjny dokonywał nowych wyborów komisarzy (czterech lub
dwu z senatu, dwunastu lub siedmiu z izby poselskiej). Konsekwencja
programu rządowego, stałe dążenie do raz wytkniętego celu i jego
systematyczne przeprowadzenie, były zatem utrudnione. Ponadto była
organizacja komisji sankcją dwoistości rządu, takiej samej, jaka
istniała przedtem; osobno i niezależnie od siebie działać miały komisje
koronne i litewskie. Wreszcie wprowadzenie komisji stworzyło nowy wyłom
w prawach naczelnego zwierzchnika rządu, króla. Miał dotąd
król prawo nominacji ministrów, a zatem możność
obsadzania najwyższych magistratur rządowych według swego uznania i
wyboru; prawo to pozostawiono mu wprawdzie nadal, ale całą władzę
podskarbiowską i hetmańską przeniesiono na komisje, które
wychodziły z wyborów sejmu. Przez to król został
pozbawiony tych resztek wpływu, jaki mu dotąd pozostał na
poszczególne gałęzie centralnego zarządu państwa; wpływ ten
przeszedł na sejmy. Zasada bezpośredniej emanacji czynników
rządu z woli narodu i jej reprezentanta, sejmu, przezierająca bardzo
dobitnie z dawniejszej historii politycznego ustroju Polski, a i
później niejednokrotnie występująca, oparta na nieufności do
króla i tendencji do najdalej sięgających ograniczeń jego
władzy, odniosła tedy nowy sukces. Pewnym złagodzeniem jej ostrości
było postanowienie sejmu z r. 1766, że król ma prawo na
każdy urząd kominiarski przedstawić czterech kandydatów, z
których sejm wybiera jednego; ale zasadniczo rzecz pozostała
taką samą, jak przedtem: komisje zawdzięczały swą władzę wyborowi
sejmu, były rodzajem wydziałów sejmowych do załatwiania
spraw skarbowych i wojskowych. Ta okoliczność, łącznie z drugą, że
komisje odpowiedzialne były tylko przed sejmem, nadała im
najzupełniejszą niezawisłość wobec króla. Były więc na czele
rządu dwie władze, zgoła się ze sobą nie stykające, każda samodzielnie,
na własną rękę działająca. Każda z nich mogła wydawać polecenia do
władz wykonawczych, do starostów, odmienne, a nawet
sprzeczne ze sobą, i prócz dobrej woli, nie było żadnego
środka, któryby takie sprzeczności łagodzić i usunąć
potrafił. Leżała więc w tej organizacji komisji możność nowego
rozprzężenia, nowej anarchii. Nie przetrwała zresztą w całości ta
reforma Czartoryskich najbliższych czasów; utrzymały się
tylko obie komisje skarbowe; wojskowe już na sejmie z r. 1768
ograniczone zostały znacznie na korzyść władzy hetmańskiej, a wreszcie
w r. 1776 stanowczo uchylone.
Do szeregu tych komisji przybyła na sejmie z r. 1773 — 1775
nowa komisja edukacyjna, z ośmiu delegatów, po czterech z
senatu i izby poselskiej złożona. Zorganizowana w zasadzie na
wzór komisji dawniejszych, przedstawiała te same, co i one,
wady i niedostatki. Miała jednak inne zalety, które
stworzenie tej komisji do rzędu najszczęśliwszych pomysłów
zaliczyć każą. Ważnym było już postanowienie, że komisarze wybierani są
na lat sześć, wobec czego ciągłość i konsekwencja akcji tej władzy
znalazły korzystniejsze dla siebie warunki. Ważniejszą jeszcze była
zasada druga: że komisja rozciąga swą działalność na obie prowincje;
była to pierwsza próba stworzenia centralnej władzy
rządowej, obejmującej zakresem działania Koronę i Litwę. Wreszcie była
ta komisja organem całkiem nowym w rządzie polskim; wojskowa i skarbowa
przejęły tylko na siebie funkcje, które poprzednio
wykonywali inni urzędnicy; dla spraw wychowania nie było dotąd żadnej w
rządzie naszym władzy centralnej, stała się nią po raz pierwszy komisja
edukacyjna. Jak była potrzebną, wiadomo, a ile przyniosła dobrego,
przypominać nie potrzeba.
Najgłębiej sięgającą reformą rządową z tego czasu, było ustanowienie
Rady Nieustającej na sejmie z r. 1775. Tłumaczono w konstytucji, że to
jest tylko przetwór i dalszy ciąg dawniejszej Rady
przybocznej królewskiej; w rzeczywistości była to instytucja
całkiem nowa, na odmiennych z gruntu zorganizowana zasadach. Jak sejm,
tak i ona miała się składać z trzech stanów:
króla, reprezentantów senatu i izby poselskiej,
wybieralnych (prócz króla) na każdym sejmie
ordynaryjnym co dwa lata. Była więc Rada Nieustająca tak dobrze
wydziałem sejmowym, do prowadzenia rządu wyznaczonym, jak nim były
komisje. Była nim nawet w wyższym stopniu, aniżeli komisje. W komisach
(wojskowej i skarbowej) zasiadali ministrowie z mocy urzędowego swego
stanowiska, byli członkami ich bez wyboru sejmowego; tutaj zasiadali
tylko z mocy takiegoż wyboru. Było w Polsce, jak wiadomo, po kilku
ministrów w każdej gałęzi rządu, było czterech podskarbich
(wielki i nadworny, koronni i litewscy), czterech hetmanów
(wielki i polny, koronni i litewscy), czterech kanclerzy (kanclerz i
podkanclerzy, koronni i litewscy), czterech marszałków
(wielki i nadworny, koronni i litewscy). Otóż nie każdy z
tych ministrów należał do Rady Nieustającej, ale tylko ci,
których z pośród nich wybrano na sejmie, w
liczbie czterech , po jednym z każdej dykasterii. Prócz
ministrów wchodziło do Rady nadto czternastu innych
senatorów, pośród nich trzech
biskupów, a za wolą sejmu jeszcze dwu (jakichkolwiek)
ministrów, nadto zaś osiemnastu deputatów ze
stanu rycerskiego, pośród nich jeden marszałek Rady
Nieustającej. Razem tedy, prócz króla, komplet
Rady liczył 36 osób. Funkcje Rady były dwojakiego rodzaju,
bądź to in pleno, w którym to razie wszyscy członkowie
udział w jej obradach brali, bądź też w poszczególnych
departamentach, na które się rozpadała.
Departamentów takich stworzono pięć: departament
interesów cudzoziemskich, policji, wojskowy, skarbowy i
sprawiedliwości, każdy z ośmiu członków złożony,
prócz departamentu interesów cudzoziemskich,
który składał się z czterech członków. W
departamentach prezydowali wybrani do Rady ministrowie, a to w
departamencie interesów cudzoziemskich kanclerz, w
departamencie policji marszałek, w wojskowym hetman, w skarbowym
podskarbi, w departamencie sprawiedliwości inny kanclerz: na radzie
pełnej prezydował sam król. Miała Rada Nieustająca,
zarówno jako całość, jako też i w poszczególnych
departamentach, pierworodny grzech każdej polskiej instytucji rządowej:
zbiorowość, załatwianie wszelkich spraw sposobem uchwał, a stąd
ociężałość w działaniu. Miała także inną wadę: nie trwałość, skutkiem
powtarzających się co dwa lata wyborów sejmowych —
okoliczność, którą łagodził jednak przepis, że jedna trzecia
część członków Rudy dawniejszej ma być przez sejm wybraną na
następne dwulecie. Najważniejszą jednak stroną ujemną nowej organizacji
było, że ogołociła króla z resztek władzy rządowej, jaką
dotąd posiadał. Mniejsza już o to, że mu ograniczono dystrybutę
urzędów, stanowiąc, iż na przyszłość urzędników
mianować winien z pośród trzech kandydatów
przedstawionych przez Radę. Ważniejszą była rzecz inna. Jak minister w
swoim departamencie obowiązany był wykonać to, co uchwali większość
departamentu, tak król miał obowiązek poddać się temu, co
postanowi większość pełnej Rady; tylko w razie równości
głosów, głos jego ważący dwie kreski, rozstrzygał. Zeszedł
więc król do znaczenia prezydenta Rady Nieustającej,
samoistną władzę monarszą w rządzie stanowczo utracił.
Przyniosło jednakowoż ustanowienie Rady niewątpliwe korzyści, a
mianowicie dwie najważniejsze. Powstały przede wszystkim instytucje
centralne, rozciągające swą władzę na obie prowincje, na Koronę i
Litwę. Po raz pierwszy to dopiero udało się w pełni urzeczywistnić
myśl, której brak stanowił istotny i najważniejszy defekt
Unii lubelskiej: jednolitość rządu w obu prowincjach, scentralizowanie
wszystkich nici administracji państwowej w jednym wspólnym
źródle. Dalsza zaleta reformy polegała na tym, że po części
już w roku 1775 przy samej organizacji Rady, a bardziej jeszcze,
całkiem stanowczo i bez żadnych wyjątków na sejmie z r.
1776, orzeczono podległość wszystkich urzędów wykonawczych,
nie wyłączając nawet wielkich komisji, pod rozkazy Rady —
zarazem zaś obowiązek wykonywania jej poleceń pod karą usunięcia od
urzędu. Runęła tedy zgubna zasada nieodpowiedzialności
urzędników, powstała możność prawidłowego funkcjonowania
rządu. Po dwu przeszło wiekach Polska dostała nareszcie rząd,
którego przedtem nie miała; że w nim znaczenie
króla obniżonym zostało prawie do zera, nad tym trzeba
ubolewać, ale sam fakt wprowadzenia rządu, jakimkolwiek on był, powitać
należy z uznaniem.
--------
Reformowano więc wiele i w rozlicznych kierunkach; istniejącym brakom
starano się zapobiec wedle możności i według najlepszego rozumienia o
rzeczy. Nie zawsze znachodzono wyjście trafne i skuteczne; usuwano
instytucje złą, zasadę szkodliwą, i stawiano w jej miejsce inną; ale ta
nowa rzecz, jaką stworzono, lepsza od dawniejszej w jednym względzie,
przedstawiała inne usterki i wady. Były to pierwsze niepewne
próby trzeźwiejącego narodu, który wiedział, że
trzeba iść inną niż dawniej drogą i nowej dla siebie drogi szukał, ale
nie zawsze ją umiał trafnie odszukać, ani też, odszukawszy, pewnym po
niej stąpać krokiem. Miały te próby inną jeszcze stronę
ujemną. Zbliżano się do ran, jakie tkwiły w organizmie naszym, z
różnych stron, i starano się je uleczyć, ale nie wszystkie
dostrzeżono od razu i nie na wszystkie znalazły się zaraz środki;
naprawiano więc częściowo tylko i bez jednolicie obmyślanego planu,
więcej dorywczo, aniżeli systematycznie; zwrócono się przede
wszystkim do tego, co się najbardziej jątrzyło i na oko najwięcej
uderzało: do organizacji rządu; mniej już do tego, co tkwiło głębiej,
choć to właśnie było przyczyną wszystkiego złego. Była więc ta naprawa
tylko tymczasowym środkiem zaradczym, i nie mogła być niczym więcej ;
wielkie zadanie gruntownej we wszystkie szczegóły ustroju
Rzeczypospolitej sięgającej reformy, nie zostało jeszcze spełnionym.
Ale był to już w każdym razie zwrot ku lepszemu, pobudka i zachęta do
dalszej, głębiej idącej naprawy, konieczne jej przygotowanie i
szczęśliwa zapowiedź.
Zapowiedź spełniła się. Stanęła Konstytucja Trzeciego Maja, dokonana
przez czteroletni Sejm. Na początku sejmu była jeszcze rzeczą
nieprzewidzianą. Gromadzono się na obrady głównie w tym
celu, ażeby dokonać aukcji wojska i załatwić inne sprawy bieżące;
możliwości innych, tak daleko sięgających reform, nie przypuszczano,
owszem, wiążąc się w konfederację, opisano się przy istniejących
prawach i instytucjach rządowych, prócz jednej tylko Rady
Nieustającej, którą dla wpływu, jaki na nią wywierała
ambasada rosyjska, znienawidzono i wnet (19 stycznia 1789 r.) uchylono.
Ale te dwie sprawy, uchwalenie komputu wojska do 100.000 i zniesienie
Rady, obie rzeczy dokonane w początkach sejmu, pociągnęły za sobą ważne
następstwa: dla wojska trzeba było reformować system podatkowy, w
miejsce Rady trzeba było utworzyć nowy rząd. Praca nad tym i reformami
dotknęła szeregu innych pytań i objęła niebawem kwestię całej
organizacji społecznej i politycznej Polski. Na razie załatwiano tylko
sprawy szczegółowe, ale czasem najważniejsze. Z końcem marca
1789 r. stanęła uchwała o ofierze dziesiątego grosza, tj. o podatku
nałożonym na dobra dziedziczne szlachty, i złamała przez to odwieczną
wolność podatkową szlachty. W listopadzie tegoż roku wprowadzono,
naprzód na Litwie, a potem w Koronie, Komisje porządkowe
cywilno – wojskowe, które jako władze wybieralne i
kolegialne, nie były wprawdzie instytucją doskonalą, ale tworzyły bądź
co bądź władze administracyjne powiatowe żywiej funkcjonujące, jakich z
dawna Polsce brakowało, i które w rzeczywistości w ciągu
krótkiego czasu swego istnienia wiele dobrego w
administracji miejscowej zdziałały: z końcem lipca 1790 r. przyznano
wreszcie metropolicie kijowskiemu krzesło w senacie i przez to klerowi
unickiemu zapewniono reprezentację w sejmie. Prócz tego
wyznaczano komisje i deputacje do ułożenia projektów w
sprawie reformy całego ustroju Rzeczypospolitej, i projekty te
wielokrotnie dyskutowano lub częściowo uchwalano; pomyślna chwilowo
konstelacja polityczna pozwalała pracę prowadzić dalej, a kiedy się
zmieniła na niekorzyść, przyspieszyła przez to dokonanie dzieła
reformy. Tak więc między tym, co pierwotnie leżało w zadaniach Sejmu
czteroletniego, a tym, czego dokonał, jest pewna niestosunkowość.
Konstytucja Trzeciego Maja jest z tego punktu widzenia niespodzianką.
Ale nie jest nią z innego względu. Poczęło się już dawniej odrodzenie
narodu i coraz szersze z biegiem czasu obejmowało warstwy; zrozumienie
wad ustroju Rzeczypospolitej stawało się coraz powszechniejszym, i
coraz powszechniejszym było poczucie potrzeby zasadniczej ich naprawy;
nie było też przypadkiem, że na sejmie znalazła się wielka ilość ludzi
hołdujących temu nowemu prądowi. Trzeba było tylko sposobności, ażeby
tłumione dotąd myśli i dążenia powołać do akcji, a sposobność po temu
znalazła się właśnie na sejmie. Nowe, wielkie siły, jakie się w
narodzie zbudziły, znalazły nareszcie możność tworzenia. Stworzyły
rzecz najpiękniejszą i najdoskonalszą, jaką życie nasze polityczne
trzech ostatnich wieków poszczycić się może.
W jedenastu rozdziałach określiła Konstytucja najważniejsze zasady
ustroju Rzeczypospolitej. Z tych niektóre nie mają znaczenia
daleko sięgającej reformy. Artykuł pierwszy o religii, uznający religię
katolicką jako panującą, wzbraniający przejścia z katolicyzmu na inne
wyznania pod karami apostazji, zapewniający pokój w wierze i
opiekę prawa innym wyznaniom według ustaw krajowych, t. z.
dawniejszych, jest właściwie utwierdzeniem istniejącego poprzednio
stanu rzeczy, takiego, jaki się w ostatnich czasach wytworzył. Artykuł
ósmy o władzy sądowniczej, utrzymuje istniejącą dotąd
organizację sądową w pełni; najważniejszym jego postanowieniem jest
zapowiedź nowego kodeksu cywilnego i kryminalnego, który
zapełnić miał dotkliwą bardzo lukę naszego sądownictwa, położyć kres
niepewności stosunków prawnych i dowolności
sędziów. Artykuł jedenasty o sile zbrojnej narodowej, nie
dotyczy właściwie organizacji wojskowości samej; wypowiada tylko dwie
zasadnicze normy, największej zresztą doniosłości, zostaje jednak w
związku z innymi sprawami, o których wspomnimy
później. Główny nacisk kładzie konstytucja na
trzy sprawy, i tutaj (rozdz. II — VII) najważniejsze
przeprowadza reformy. Są nimi: organizacja społeczna, organizacja
władzy prawodawczej i organizacja najwyższej władzy wykonawczej.
Szlachcie zapewnia „wszystkie swobody, wolności, prerogatywy
pierwszeństwa w życiu prywatnym i publicznym,” zatwierdza jej
wszystkie przez królów nadane przywileje, od
Kazimierza W. począwszy, aż do ostatniego Jagiellona; godność stanu
szlacheckiego za równą wszelkim stopniom szlachectwa,
gdziekolwiek indziej używanym, uznaje; równość szlachecką
zabezpiecza, wolność osobistą i bezpieczeństwo własności poręcza.
Dawne, najistotniejsze prawa szlachty zostawia tedy nienaruszone w
niczym. Ale uznaje także, w mniejszym co prawda zakresie, prawa innych
stanów, mieszczaństwa i chłopów.
Według ustawy o miastach z 18 kwietnia 1791 roku, uznanej za część
składową konstytucji, niema różnicy zawodów
pomiędzy szlachtą a mieszczaństwem. W miastach nie tylko mieszczanie,
ale i szlachta, mogą się trudnić handlem; szlachcic jednak,
który mierzy łokciem i kwartą, szlachectwa z tego powodu nie
traci. Na odwrót, mieszczanom wolno nabywać dobra ziemskie i
oddać się w ten sposób zawodowi rolnika. Prysła więc
odwieczna zapora, dzieląca sfery ekonomicznych zajęć obu klas
społecznych; przynależność do pewnego stanu nie miała na przyszłość
tamować swobody ruchu w dziedzinie gospodarczej. Porównując
mieszczan ze szlachtą pod względem ekonomicznym, dając im nadto takież
samo jak szlachcie prawo neminem captirabimus, utrzymano jednak
dawniejszy rozdział w sprawie dostępu do urzędów ziemskich i
państwowych; te zastrzeżone zostały dla szlachty z małymi tylko
wyjątkami, jako to, że mieszczanie mają przystęp do funkcji
kancelaryjnych i dosługiwać się mogą stopni regentów;
przyznano im także wstęp do palestry sądowej, jak niemniej do komisji
porządkowych cywilno — wojskowych, w których
zapewniono udział trzem delegatom miejskim. Również
dozwolono mieszczanom wstępować do wojska (z wyjątkiem kawalerii
narodowej) i dosługiwać się tamże rang oficerskich. Ale co do godności
duchownych, pozostało jak przedtem: prócz kanonii
doktoralnych, żadne inne kanonie w katedrach nie stały otworem dla
mieszczan; tylko w kolegiatach przyznano im możność uzyskania wszelkich
kanonii i prałatur, jak niemniej w ogóle wszystkich niższych
beneficjów świeckich i zakonnych, o ile
szczególnymi postanowieniami fundacyjnymi nie były
zastrzeżone dla szlachty.
Nie ustąpiono więc w tym względzie mieszczaństwu wszystkiego; nie tu
też leży punkt ciężkości reformy miejskiej. Najważniejsze jej
postanowienia dotyczą wewnętrznej organizacji miast. Każdy, kto się w
mieście osiedli, tamże posiadłość miejską nabędzie lub handel założy,
czy to mieszczanin czy szlachcic, krajowiec czy cudzoziemiec,
obowiązany jest przyjąć „miejskie;” to zaś
przyjęcie „miejskiego” obowiązuje go do podległości
władzom miejskim, do spełniania obowiązków miejskich.
Zniesione jurydyki, wyłączenie szlachty z pod sądownictwa miejskiego,
wolność jej od podatków miejskich. Rząd miasta ma więc pełną
władzę nad wszystkimi obywatelami, nikt się z pod tej władzy wyłamywać,
nikt jej działania paraliżować nie może. Jak zaś niema wyłączeń dla
osób, tak też niema z drugiej strony ingerencji władz obcych
w rząd miasta. Zniesiona władza starosty, wzbronione sądom ziemskim i
grodzkim wszelkie wykonywanie jurysdykcji w sprawach miejskich. Podlega
tylko rząd miasta zwierzchnictwu komisji policji, naczelnej władzy
administracyjnej w państwie, a i w tej komisji stan miejski przez
plenipotentów swoich ma zapewnioną reprezentację i ochronę
swoich interesów. Teraz dopiero znalazły się warunki,
wśród których rząd miejski rozwinąć
mógł sprężystą działalność, nad porządkiem i podniesieniem
miast skutecznie, a bez przeszkody pracować. Dla urzeczywistnienia tych
celów mają władze miejskie prawo czynić rozporządzenia w
sprawach wewnętrznego zarządu, z obowiązkiem zdawania o nich raportu
przed komisją policji.
Są w ogóle dwie władze w miastach, administracyjna i
sądownicza, rada miejska i sąd miejski (magistrat), obie wychodzące z
wolnego wyboru mieszczan. Prawo wyboru i wybieralności przysługuje
mieszczanom mającym posesję miejską, dziedziczną; niema zatem zupełnego
pod tym względem równouprawnienia wszystkich między sobą:
jest census niejako majątkowy, ale jest dana gwarancja, że rządy miasta
spoczną w ręku najstateczniejszych żywiołów. O urządzeniu
rad miejskich ustawa z 18 kwietnia bliższych
szczegółów nie zawiera, natomiast
szczegółowo normuje tok instancji sądowych. Instancją
pierwszą jest magistrat miejski instancją drugą sąd apelacyjny;
sądów takich jest w Małopolsce 7, w Wielkopolsce 7, na
Litwie 6, w najważniejszych miastach, każdy ze ściśle oznaczonym
zakresem terytorialnym. Do tych sądów apelacyjnych obiera
każde z oznaczonych miast co dwa lata po pięć osób z
pośród mieszczan. Trzecią wreszcie instancję stanowią sądy
asesorskie. W miarę ważności i wartości spraw, określono kompetencję
poszczególnych instancji. Była to nowa zdobycz dla miast,
gdyż sądy w obu pierwszych instancjach były wyłącznie mieszczańskie, w
trzeciej, asesorii, miasta miały zapewnioną reprezentację przez swoich
plenipotentów. Samoistność sądownictwa miejskiego, dawniej
zachwiana i złamana, została przywróconą na
powrót.
W sejmie mieszczaństwo reprezentantów w ścisłym tego słowa
znaczeniu nie ma. Nie stworzono ani osobnej izby posłów
miejskich, ani też do izby posłów ziemskich mieszczan nie
dopuszczono. Ale stworzono rzecz inną, instytucję
plenipotentów miejskich, która do pewnego stopnia
potrzebom miast w tym względzie czyniła zadość. Każde z miast
apelacyjnych miało przed każdym sejmem wybierać co dwa lata jednego
plenipotenta, razem 20. Z pośród nich, na sesjach
prowincjonalnych sejmu, wybierać należało członków do
komisji policji i komisji skarbu, najwyżej po dwu z każdej prowincji
(Małopolski, Wielkopolski i Litwy), do asesorii najwyżej po trzech z
każdej prowincji. W pomyślnym razie było zatem w obu komisach po
sześciu reprezentantów miejskich, w asesorii dziewięciu. Ci
plenipotenci w rzeczach dotyczących miast i handlu mieli w komisach
glos stanowczy, w innych sprawach doradczy. Była to więc już ważna
korzyść dla miast, zdobyły sobie bowiem znaczny udział w kilku wyższych
magistraturach państwowych. Nadto tym plenipotentom dozwolono
przedstawiać w sejmie wnioski i żądania w imieniu miast; była zatem
daną sposobność zwrócenia przynajmniej uwagi sejmu na ich
potrzeby, przestrzeżenia go przed błędnymi w tej mierze krokami.
Wątpliwą wartość miało inne postanowienie ustawy z 18 kwietnia: o
nobilitacjach. Włożono na sejm obowiązek nobilitowania wszystkich
plenipotentów miejskich, którzy przez dwa lata
zasiadali w asesorii i komisach, wszystkich mieszczan,
którzy dosłużyli się rangi sztabskapitana lub kapitana
chorągwi w wojsku, wszystkich, którzy doszli do stopnia
regenta, wszystkich, którzy nabyli posiadłość ziemską,
opłacającą 200 zł. podatku dziesiątego grosza; nadto jeszcze na każdym
sejmie należało nobilitować 30 mieszczan z pośród tych,
którzy położyli zasługi przez założenie i prowadzenie handlu
lub przemysłu na większą skalę. Nie był to środek podniesienia
mieszczaństwa, wzmożenia go w siłę i znaczenie, wszystkie bowiem jego
najlepsze i najtęższe elementy miały być periodycznie, w znacznej
ilości, wchłaniane przez szlachtę. Był to raczej środek zasilania i
odradzania szlachty, z punktu widzenia szlacheckiego korzystny i
rozumny.
Ustawa z 18 kwietnia tyczyła się właściwie jednej tylko grupy miast,
tj. miast królewskich ; nie dotknęła miast prywatnych i
dotknąć ich nie mogła, byłaby bowiem naruszyła nabyte prawa
dziedziców. Ostatecznie nie była to jednak zbytnia luka w
konstytucji. Do miast królewskich liczyły się wszystkie
niemal ważniejsze miasta w Rzeczypospolitej; miasta prywatne, jeżeli
nawet kiedyś kwitły, zniszczały bardzo skutkiem długowiekowego ucisku
panów, jaki na nich ciążył, zeszły prawie bez wyjątku do
znaczenia osad, mało różniących się od wsi. Dla nich
organizacja autonomiczna, jaką wprowadzono w miastach
królewskich, była zatem przedwczesną, niepotrzebną, a nawet
niebezpieczną. A jednak jest w tej ustawie widoczny ślad, że o tych
miastach nie zapomniano, owszem, o podniesieniu ich myślano. Nie mogło
ulegać wątpliwości, że miasta wolne po pewnym czasie, skutkiem
przyznanej sobie pełnej autonomii, byłyby się musiały podnieść i
zakwitnąć. To mogło, jak łatwo przewidzieć, wywołać pośród
właścicieli prywatnych pewną emulację, a zarazem dążność do nadania
swoim miastom takiejże samej autonomii, stworzenia takich samych dla
ich rozwoju warunków. Cóż tedy stanowi ustawa?
Oto uprzedza ona tę dążność właścicieli i postanawia, że na żądanie
pana król ma wydać takiemu miastu odpowiedni dyplomat
erekcyjny — a przez to dla dalszego rozwoju miast w Polsce
szerokie otwiera horyzonty.
W sprawie chłopskiej, dwie były rzeczy możliwe do zrobienia:
usamowolnienie ekonomiczne i usamowolnienie prawne. Usamowolnienia
ekonomicznego konstytucja nie przeprowadziła i spotykała się z tego
powodu niejednokrotnie z zarzutami — najniesłuszniej.
Pańszczyzna i czynsz kmiecy stały się ilościami majątkowymi,
główną pozycją, która o wartości dóbr
stanowiła, regulatorem ceny w obrocie zamiennym nieruchomości, nabytym
prawem prywatnym, które każde ustawodawstwo uznać musi.
Znieść je za indemnizacji — na ten pomysł nie zdobyto się
wówczas jeszcze nigdzie, a najmniej można się nań było
zdobyć w Polsce, gdzie skarb był ubogi i najpierwszym potrzebom państwa
prawie nie mógł wystarczyć. Znieść je bez indemnizacji,
znaczyło to sprowadzić powszechną ruinę ekonomiczną. Nic można było
zatem uchylić wyraźnie ani pańszczyzny, ani czynszów, ani co
za tym szło, przywiązania kmiecia do gleby. Nie bez wyraźnej jednak
intencji konstytucja sprawę tę pomija milczeniem, a natomiast stanowi,
że odtąd wszelkie umowy, jakie stanęły lub staną pomiędzy panami a
włościanami, mają stanowić podstawę wzajemnego ich stosunku,
dziedzicznie na następców przechodzącego, przez obie strony
ściśle dotrzymywanego. Nastał niedawno przedtem w Polsce zwyczaj, co
prawda, sporadycznie na jawie pojawiający się, że panowie, uczuciem
ludzkości wiedzeni, zwalniali chłopów swych dobrowolnie od
poddaństwa, a natomiast wchodzili z nimi w umowy, w których
obowiązki chłopskie ściśle i zazwyczaj o wiele łagodniej niż przedtem
były określane. Do tej świeżo kiełkującej nowości nawiązuje
konstytucja, i o niej wyłącznie mówi, a przez to samo
wskazuje na nią jako na zasadniczą normę regulowania
stosunków wzajemnych pomiędzy panem a chłopem. Było to tak
samo, jak co do miast prywatnych, otwarcie szerokiego widnokręgu dla
rozwoju sprawy chłopskiej w przyszłości. Takie umowy nie byłyby jeszcze
uwłaszczeniem chłopa, ale byłyby niewątpliwie znacznym złagodzeniem
poddaństwa, tamą wszelkiej samowoli pańskiej, a zarazem środkiem
polepszenia bytu materialnego chłopa. W myśl tej zasady postanowiono
też, że tam, gdzie niema poprzednio istniejącego poddaństwa, gdzie nie
wchodzi w grę sprawiedliwy interes majątkowy właścicieli, niema mowy o
zawiązaniu na nowo stosunku poddańczego; przeciwnie, ktokolwiek
przybędzie z obczyzny do Polski, czy to cudzoziemiec, czy wychodźca
obecnie powracający, ten ma być uważany za wolnego, a jeśli się osiedli
na gruncie chłopskim, podstawą jego powinności będzie umowa z panem.
Zrobiono więc wszystko, co tylko zrobić się dało; inne załatwienie
strony ekonomicznej sprawy chłopskiej, było niemożliwe. Druga strona
tej sprawy została jeszcze pomyślniej rozstrzygniętą. Postanowiono, że
chłop ma zostawać pod opieka prawa. Zwrotu tego bliżej nie określono,
ale niepodobna go rozumieć inaczej, jak tylko w ten sposób,
że chłop o swoje krzywdy upomnieć się może przed sądem publicznym,
choćby nawet chodziło o sprawę przeciwko jego panu. Tak też rozumieli
ten ustęp ci, którzy w ułożeniu konstytucji najbliższy brali
udział. Było to postanowienie nieobliczalnej dla chłopów
doniosłości, stawiało bowiem tamę nieograniczonej samowoli
panów, a zarazem dawało chłopom większą wobec nich
niezawisłość.
Taką jest treść reformy społecznej w Konstytucji Trzeciego Maja. Ma ona
jeden rys charakterystyczny, na który nie można dosyć
położyć nacisku: że nie zrywa z zasadą stanowości. Jak dawniej, tak i
teraz społeczeństwo rozpadać się ma na osobne grupy, klasy, z
których każda stanowi osobną całość dla siebie, odrębnych w
porównaniu z innymi używa praw i przywilejów.
Konstytucja granic i różnic stanowych nie usuwa,
równouprawnienia wszystkich wobec prawa nie przeprowadza,
nowych prądów, jakie się zbudziły na Zachodzie i w
„prawach człowieka” wyraz dla siebie znalazły, nie
uwzględnia. Co większa, w tej klasyfikacji stanowej z dawna utrzymanej,
na pierwszym planie stawia interes szlachty: jej przyznaje najdalej
sięgające prawa, zasila ją najlepszymi elementami z pośród
mieszczaństwa, jej zastrzega wyłączny udział w sejmie a przeważny w
rządzie; nadając prawa mieszczanom, oświadcza, że ten nowy porządek
rzeczy „wolnej szlachcie polskiej dla bezpieczeństwa i
całości wspólnej ojczyzny” daje silę; dolę
chłopów poprawiając, podnosi, że waruje mimo to
„dziedziców przy wszelkich pożytkach od włościan
im służących,” szlachtę za najpierwszych obrońców
wolności narodu i konstytucji samej ogłasza. Czy była przez to wszystko
złą ta konstytucja? Bynajmniej. Przez kilka wieków przedtem
rządziła się Polska zasadą wyłączności szlacheckiej, był w niej
właściwie jeden tylko stan uprawniony, inne były zgoła upośledzone. Po
takim precedensie zasada powszechnego równouprawnienia,
byłaby anomalią logiczną i praktyczną niemożliwością. Konstytucja
byłaby pozostała tylko szeregiem pięknych zasad, spisanych na papierze,
które nie byłyby zdołały wejść w życie.
Naród-szlachta, choć się już znacznie podniósł w
ostatnich czasach, nie otrząsł się jednak dostatecznie z swoich idei
szlacheckich, nie był na tyle dojrzałym, aby zasadę
równouprawnienia zrozumieć, odczuć i w życiu przeprowadzić.
A co ważniejsza, nie były po temu dojrzałe dwa inne stany. Po kilku
wiekach strasznej niewoli, upodlenia i ciemnoty chłopstwa, ruiny,
upośledzenia i apatii mieszczaństwa, nadanie pełni praw obywatelskich
obu tym stanom byłoby eksperymentem najniebezpieczniejszym i
najzgubniejszym; praw tych nie byłyby one potrafiły odpowiednio użyć,
byłyby ich zdołały chyba nadużyć, ze szkodą dla siebie i całości.
Poszła więc konstytucja drogą pośrednią i musiała nią pójść;
że zaś tak a nie inaczej uczyniła, w tym leży dowód jej
dojrzałości i najlepszy probierz wartości; stanów nie
zrównała ze sobą, ale te, które dotąd były
upośledzone, podniosła, stworzyła dla każdego z nich sferę swobodnej
akcji, taką przynajmniej, jaka w danych warunkach możliwą była do
stworzenia: miastom dała autonomię i swobodę akcji ekonomicznej,
chłopom polepszyła materialne warunki bytu i wzięła ich pod opiekę
prawa; obu klasom otworzyła widoki lepszej jeszcze przyszłości.
Stworzyła więc stan rzeczy, który w późniejszych
dziejach Polski, gdyby się mogły były dalej samoistnie rozwijać, byłby
otrzymał nazwę stanu przejściowego; ale taki stan przejściowy był w
Polsce koniecznym i nieodzownym warunkiem dla przygotowania nowożytnych
form życia społecznego. Niemniej przeto była reformą sięgającą
najgłębiej, była stanowczym złamaniem wyłączności szlacheckiej i
uprawnieniem stanów innych; była wielką ewolucją społeczną,
taką samą co do siły i znaczenia, jaka się dokonała pod koniec XV i w
początkach XVI wieku, ale w przeciwnym, dodatnim kierunku. Nie dając
zaś równouprawnienia pod względem prawnym, wskazała
przynajmniej ideał jego w sferze etycznej. Lud wiejski nazwała
najdzielniejszą kraju siłą, bogactw krajowych źródłem,
naród cały, nie w dawnym już, szlacheckim tego słowa
znaczeniu, obrońcą całości i swobód ojczyzny ogłosiła.
Zatknęła sztandar uobywatelenia całego narodu, na razie jako ideę, na
przyszłość jako program do spełnienia.
Władza prawodawcza, sejm, pozostała co do składu swego taką samą, jak
była poprzednio. Miała dwie izby, wyższą, senatorską, i niższą,
poselską. Był więc sejm, jak przedtem, instytucją ściśle szlachecką, z
przedstawicieli szlachty większej i mniejszej, duchownej i świeckiej
złożoną. Miasta, jak widzieliśmy, posłów do sejmu nie
wysyłały, a tylko przez plenipotentów z komisji
przedstawienia w nich swoje czynić mogły. W tym więc względzie
innowacji nie było. Była w innych kierunkach, a przede wszystkim w
określeniu wzajemnego stosunku obu izb sejmowych do siebie. Był dawniej
senat czynnikiem równorzędnym z izbą poselską w sejmie;
projekt, który się miał stać ustawą, wymagał przyjęcia przez
obie izby (i przez króla). W konstytucji rzecz tę inaczej
rozstrzygnięto. Podzielono wszystkie w ogóle sprawy sejmowe
na dwie grupy, z których jedne nazwano prawami
ogólnymi, drugą uchwałami sejmowymi. Do praw
ogólnych zaliczono prawa konstytucyjne, cywilne, kryminalne,
tudzież ustawy wprowadzające nowe, wieczyste podatki; do uchwał
sejmowych wszelkie inne sprawy, jak między innymi: uchwala wojny,
zawarcia pokoju lub w ogóle traktatów
międzynarodowych, uchwała podatków doczesnych, uchwala
budżetu, zaciągnięcie pożyczki państwowej, nobilitacje i inne nagrody
itp. W miarę różnicy spraw, odmienny przepisano
sposób ich załatwiania. Uchwala sejmowa przychodziła do
skutku, jeżeli liczba głosów, oddanych za nią w obu izbach,
razem dodana, stanowiła większość. Już w tego rodzaju sprawach izba
poselska miała zapewnioną dla siebie przewagę, gdyż komplet jej
głosów wynosił 177 przeciwko 156 glosom senatorskim (licząc
w to już dwie kreski królewskie). Mieli zatem posłowie
możność majoryzowania senatu w każdej tego rodzaju sprawie. Co do praw
ogólnych, zliczania głosów nie było. Prawo takie
uchwalała właściwie sama izba poselska; senat mógł się
wprawdzie uchwale sprzeciwiać, ale tylko prowizorycznie; jeżeli na
następnym sejmie izba poselska ponownie prawo uchwaliła,
opór senatu był bez skutku: nabierało ono mocy
obowiązującej. Tak więc stanowisko senatu wobec izby poselskiej
zmieniło się zasadniczo; z czynnika współrzędnego
organizacji sejmowej stał się czynnikiem podrzędnym, nie miał możności
zapobieżenia ustawie, którą uważał za niebezpieczną lub
szkodliwą. Czy to było rzeczą dobrą i pożyteczną? Niewątpliwie w
czasach dawniejszych zrobiono wiele smutnych doświadczeń na
możnowładztwie polskim, a i teraz, w chwili spisywania konstytucji,
były w nim, jak się samo przez się rozumie, jednostki potępienia godne;
mogło więc społeczeństwo czuć pewną obawę zdawania losów
ustawodawstwa w jego ręce; ale ta sama obawa nie była przecież w
zasadzie wykluczoną i co do izby posłów. Z tego punktu
widzenia nie należało sprawy rozstrzygać. Lepszą była zasada, nie tylko
dzisiaj powszechnie uznana, ale i w dawniejszej organizacji sejmowej
polskiej z dawna ustalona, że ciało prawodawcze powinno się składać z
kilku czynników w równym stopniu uprawnionych,
które nawzajem się kontrolując i równowagę między
sobą utrzymując, mogłyby zapobiegać niedostatkom pospiesznej,
niedojrzałej akacji prawodawczej.
Był dawniej, obok senatu i posłów, trzecim takim czynnikiem
prawodawczym, król, który uchwale przez obie izby
powziętej mógł się sprzeciwić, odmówić jej
sankcji. Praktycznie słaba władza królewska nie mogła
wprawdzie z tego prawa najczęściej korzystać, ale była przynajmniej
zasada, uznana jeszcze wyraźnie na sejmie z r. 1768, który w
rzędzie praw kardynalnych na pierwszym miejscu zamieścił postanowienie,
że moc prawodawcza w państwie przysługuje trzem stanom,
królowi, senatowi i izbie poselskiej, i że jeden stan bez
drugiego nic nie może stanowić. I tę zasadę obaliła Konstytucja
Trzeciego Maja; królowi żadnego samoistnego stanowiska w
sejmie nie dała, włączyła go do izby senatorskiej i przyznała mu tam
tylko głos podwójny, mający rozstrzygać w razie
równości zdań. Uczyniła go tylko prezydentem senatu, i tak
go też wyraźnie nazwala; prawo sankcji mu odjęła, atrybucji monarszych
w zakresie ustawodawstwa go pozbawiła. Sejm składał się wiec właściwie
z dwu tylko elementów: senatu pod prezydencją
króla i izby poselskiej, co też z naciskiem w konstytucji
podniesiono. Że to nie była rzecz dobra, dowodzić nie potrzeba.
W całej tej reformie władzy ustawodawczej widnieje zatem bardzo
dokładnie jedna myśl zasadnicza, która się przez nią jak nić
czerwona przewija: dążność do supremacji izby poselskiej, do
stanowczego ograniczenia innych czynników sejmu. Skąd się ta
dążność wzięła? Po części zapewne z nieufności do możnowładztwa i
nieufności do króla. Ale były niewątpliwie przyczyny
głębsze. Król był naczelnikiem państwa, teraz zwłaszcza,
jako król dziedziczny, od narodu niezależny; senat składał
się z wyższych dostojników państwowych, mianowanych przez
króla, zasiadających w sejmie z mocy urzędowego stanowiska;
tylko izba poselska wychodziła z wyborów, ona była właściwą
reprezentantką woli i dążeń narodu. A w duszy tego narodu —
szlachty z dawna już tkwiło głęboko wyryte przekonanie, że wszystko, co
się w państwie dzieje, dziać się powinno z jego woli, i w czasach
ostatnich znalazło ono gruntowne poparcie w teorii genewskiego
filozofa, który tę zasadę szczegółowo
rozprowadził i wielki dla niej znalazł poklask w całej Europie. Z tym
przeświadczeniem, na którego wzmocnienie niewątpliwie
oddziałała silnie nauka Rousseau'a, musiano tedy całkiem konsekwentnie
przenieść na izbę poselską punkt ciężkości organizacji. sejmowej.
Wyraźnie stwierdza tę teorię sama konstytucja: „Wszelka
władza społeczności ludzkiej początek swój bierze z woli
narodu,” mówi ona na jednym miejscu; a na innym:
„Izba poselska, jako wyobrażenie i skład wszechwładztwa
narodowego, będzie świątynią prawodawstwa.”
Podlega więc reforma sejmowa konstytucji, poważnym zarzutom. Ale to
tylko jedna jej strona. Jest strona inna, lepsza, z lichwą wracająca
to, co tamta spaczyła. Mniejszej wagi zasadniczej, choć nie bez
praktycznej doniosłości, jest postanowienie, że sejm ma być zawsze
gotowy, t. z. że posłowie wybrani na sejm ordynaryjny (co dwa lata
odbywany), nie tracą swych funkcji z ukończeniem tego sejmu, ale
zatrzymują je na cale dwulecie; zaczem, gdyby się okazała potrzeba
zwołania w międzyczasie sejmu (zwanego dawniej ekstraordynaryjnym), dla
jakichś nadzwyczajnych, nagłych przyczyn, jak niebezpieczeństwa wojny,
grożącego buntu, powszechnego głodu itp., nie potrzeba wybierać na ten
sejm osobnych, nowych posłów, i przez to szybkość działania
opóźniać: posłowie dawniejsi sprawują w tym wypadku funkcje
swoje nadal. Ważniejszym bez porównania jest postanowienie
inne: że poseł uważany jest na sejmie, jako reprezentant narodu całego,
nie zaś tylko swojej ziemi, swojego sejmiku. Wobec tego ma on możność
postępowania według własnego zdania, nie krępuje go instrukcja sejmiku.
Stosownie też do tego stanowi konstytucja, że co do ,, uchwał
sejmowych,” nie mają być wydawane żadne instrukcje; co do
„praw ogólnych,” instrukcji takich
dopuszcza, ale niewątpliwie w tym już tylko znaczeniu, że są to
życzenia, wskazówki sejmikującej szlachty, nie zaś mandaty
rozkazujące, jak przedtem. Przez to zmieniony został charakter całego
sejmu; od początku aż dotąd był on właściwie kongresem
pełnomocników poszczególnych ziem —
teraz przekształcił się w właściwą reprezentację narodu jako takiego,
stał się ciałem parlamentarnym w nowożytnym tego słowa znaczeniu, z tym
oczywiście ciągle zastrzeżeniem, że reprezentacja jego składała się
tylko z wysłanników szlachty. Ta zaś zmiana charakteru sejmu
pociągnęła za sobą dalsze praktyczne następstwo : że liberum veto,
opierając się ciągle jeszcze w teorii na owej kongresowej naturze
sejmów polskich, mogło być zniesione i zniesionym też
zostało. A że jedyna racja prawna konfederacji polegała na tym, iż
stanowiąc większością, zastąpić mogą braki sejmowania polskiego, z
zasady jednomyślności wynikające, przeto z usunięciem tej racji
usunięto i konfederacje same. Runęły dwa najsilniejsze filary nie rządu
polskiego; pracy ustawodawczej narodu otworzyło się pole prawidłowego
działania. Aby tę pracę od zbyt pospiesznych, niedowarzonych
eksperymentów uchronić i zapobiec zbyt częstej zmianie
najważniejszych, zasadniczych ustaw państwa, jak tego aż nazbyt liczne
przykłady wykazywała niedaleka przeszłość, postanowiono, że zmiana
konstytucji nie może być dokonaną pierwej, jak dopiero za lat 25, na
osobnym ekstraordynaryjnym sejmie konstytucyjnym, w tym celu zwołanym.
Nie ustalono więc raz na zawsze jakichś praw kardynalnych, nigdy nie
odmiennych, w rodzaju tych, jakie stworzył sejm repninowski;
rozumiejąc, że z biegiem czasu potrzeby narodu zmienić się mogą,
dozwolono zmienić także i konstytucję; chciano tylko, ażeby każda
ustawa zasadnicza przeszła przez czas próby, ażeby
naród miał możność przekonać się dokładnie, co w niej jest
dobrego, co złego, a co jeszcze nieokreślonego, i ażeby ciągle zmiany
konstytucyjne nie wzruszały porządku i trwałości stosunków w
państwie. Czy środek, którego się chwycono, a mianowicie
ów ściśle określony termin dwudziestopięcioletni, był
odpowiednim, o tym można dyskutować, ale zasadzie samej przyznać trzeba
słuszność. Głęboko sięgające reformy przeprowadziła konstytucja w
organizacji rządu. Najdonioślejszą z nich było: zniesienie tronu
obieralnego. Uznano tron, jako „elekcyjny przez
familie,” t. z. jako dziedziczny w rodzinie aż do jej
wygaśnięcia, poczym dopiero naród miał mieć prawo,
„żadnej preskrypcji podpadać nie mogące,” obrania
sobie nowego domu panującego. Dziedziczność idzie w linii męskiej,
według zasad primogenitury; ponieważ zaś powołany na następcę
Stanisława Augusta elektor saski Fryderyk August nie miał potomstwa
męskiego, przeto musiano zrobić wyjątek, uznając infantką
córkę jego Marię Augustę Nepomucenę i stanowiąc zarazem, że
mąż jej, którego otrzyma za wolą ojca i zgodą
stanów polskich, rozpoczynać ma nową dynastię. Można się
spierać o to, czy ówczesna konstelacja polityczna sprzyjała
wprowadzeniu dziedziczności w Polsce i czy sposób, w jaki ją
wprowadzono, był odpowiednim; ale co do zasady samej, niema chyba
żadnej wątpliwości. Reforma ta usuwała bezlik klęsk zewnętrznych i
wewnętrznych, a nadto wzmacniała znakomicie stanowisko
króla, jako naczelnego kierownika rządu. W pierwszym rzędzie
wynikało z niej, że król musi być nieodpowiedzialnym, gdyż
odpowiedzialność monarchy, polegająca na możności usunięcia go z tronu,
nie zgadza się z pojęciem dziedziczności. Ustanowiono wprawdzie, że z
elektorem saskim mają być ułożone pacta conventa, ale sankcją ich
dotrzymania miała być przysięga króla, nie zaś upoważnienie
poddanych do wypowiedzenia posłuszeństwa. Ta „święta i
bezpieczna od wszystkiego” osoba królewska, na
dziedziczonym swoim prawie oparta musiała oczywiście zająć zgoła inne
stanowisko w rządzie, aniżeli dawniejszy, z wyboru narodu za kontraktem
osadzony na tronie król, z tronu tego w razie przekroczenia
swych obowiązków usuwalny. Jakoż w istocie, konstytucja
wynagradzając to, co mu odjęła w zakresie ustawodawstwa, nadaje
królowi tak silne i przeważne w rządzie naczelnym
stanowisko, jakiego od wielu wieków nie miał w Polsce. Daje
mu prawo nominacji biskupów, senatorów,
ministrów i wszystkich urzędów wykonawczych, o
ile te urzędy nie są obieralne, prawo nominacji niczym i przez nikogo
nie krępowanej, i znosi przez to ograniczenia, jakie niedawno włożono
na niego, organizując Radę Nieustającą. Daje mu prawo najwyższego
dowództwa w wojsku i mianowania w nim
komendantów, tudzież wszelkich oficerów, a przez
to ogranicza samowładzę hetmanów w czasie wojny. Daje mu
prawo ułaskawiania skazanych za zbrodnie, z wyjątkiem skazanych za
zbrodnie stanu i przez to opatruje go atrybucją monarszą, jakiej dotąd
nie miał Pod jego imieniem mają iść wszystkie akta publiczne, działać
sądy i magistratury. Bardzo daleko wreszcie sięga znaczenie
króla w ustanowionej teraz najwyższej władzy wykonawczej,
nazwanej strażą -praw.
Straż skupia w swym ręku wszystkie nici administracji całego państwa,
zakres jej działania rozciąga się zarówno na Koronę, jak i
na Litwę. Szczęśliwa myśl, przeprowadzona już raz poprzednio w
organizacji Rady Nieustającej, tworząca rząd centralny państwowy,
usuwająca dawniejszą jego dwoistość, dopełniająca ostatecznie dzieło
Unii lubelskiej, została tedy utrzymaną nadal. Składa się straż.
prócz króla: z prymasa, którego
zastąpić może pierwszy z porządku biskup, z pięciu
ministrów, tj. ministra policji (marszałka), ministra
pieczęci (kanclerza lub podkanclerzego), ministra wojny (hetmana),
ministra skarbu (podskarbiego) i ministra pieczęci do spraw
zagranicznych (kanclerza lub podkanclerzego), powołanych do straży z
liczby szesnastu ministrów, fungujących w
poszczególnych działach administracji państwowej. Prymas i
pięciu ministrów mają w straży głos stanowczy; bez takiego
głosu zasiadają w niej nadto: marszałek sejmowy z zakresem władzy,
który poniżej wyjaśnimy, następca tronu po dojściu do
pełnoletniości (18 lat), dla obznajomienia się i nabrania wprawy w
sprawach rządu, i dwaj sekretarze. Jest tedy straż rodzajem rady
ministrów w rozumieniu dzisiejszym, organem bez
porównania mniej skomplikowanym, aniżeli dawniejsza Rada
Nieustająca, przede wszystkim nie tak licznym, jak ona, a więc i nie
tak ocieżałym i powolnym, zdolnym do szybszej i sprężystej akacji.
Wybór wszystkich jej członków, z wyjątkiem tych,
którzy głosu stanowczego nie mają, zależy od
króla; prymas zasiada w niej wprawdzie z mocy urzędu swego,
ale nominacja prymasa jest rzeczą panującego; ministrowie w straży
powoływani są na to stanowisko również przez
króla z grona wszystkich ministrów, w zasadzie na
dwa lata, z możnością jednak zatwierdzenia ich ua dalszy przeciąg
czasu. Cały rząd najwyższy składa tedy król bez
jakiejkolwiek ingerencji innych czynników, a zwłaszcza
sejmu; i tu więc zachodzi zasadnicza różnica pomiędzy
organizacją straży a organizacją Rady Nieustającej, która
nie była niczym innym, jak tylko wydziałem sejmu, z wyborów
jego w całości wychodzącym. Atrybucja par excellence monarsza złożenia
najwyższej władzy wykonawczej według swego uznania, niedawno przedtem
zniesiona, została tedy królowi przywrócona na
powrót. Przepis, że nominacja do straży ma skutek w zasadzie
tylko na dwa lata, dawał królowi możność pozbycia się w
krótkim czasie sił, które by nie odpowiedziały
swojemu zadaniu: z drugiej zaś strony przyznane mu prawo zatwierdzenia
nominacji na czas dalszy, umożliwiało zatrzymanie talentów
wybitniejszych, pracowników wytrawnych, a zarazem utrzymania
w tym najwyższym organie rządu pewnej ciągłości działania i tradycji
zasad rządowych. I w tym więc względzie jest tu krok ku lepszemu w
porównaniu z tym, co było w Radzie Nieustającej; tam bowiem
z przepisu prawa przynajmniej dwie trzecie części Rady co dwa lata
odmieniać się musiały. Najważniejszą wszelako innowacją, jest przepis o
stanowisku króla w straży. Straż nad sprawami rządu obraduje
i przez glosowanie je rozstrzyga, ale nigdy w tym znaczeniu, iżby
uchwała jej wiązać mogła króla; król może
pójść za zdaniem całości lub większości, ale też może wybrać
zdanie mniejszości lub nawet takie, za którym nikt się w
straży nie oświadczył; jego wola jest tutaj ostatecznie rozstrzygającą.
Niema więc pomiędzy nim a strażą stosunku koordynacji; straż, jest
władzą podporządkowaną królowi. W Radzie Nieustającej był on
tylko prezydentem, stojącym na równi z innymi jej członkami,
obowiązanym ściśle do wykonywania jej uchwał, a wyróżnionym
tylko przez nadanie mu dwu kresek; tutaj, przywróconym mu
zostało na powrót stanowisko monarchy. Zorganizowano tedy
cały rząd najwyższy na zasadzie nowożytnej, w ręce króla
oddano prawo każdorazowego składania go i zmiany, a zarazem
podporządkowano go pod jego naczelne kierownictwo.
Ale ten rząd, a zwłaszcza król, tak obszerną wyposażony
władzą, mógł znaleźć sposobność nadużycia jej, działania na
szkodę państwa i narodu, naruszania obowiązujących ustaw. Ta możliwość
wskazuje wszędzie na potrzebę nałożenia rządowi odpowiednich
ograniczeń, które nie krępując jego swobody ruchu, dawałyby
przecież gwarancję, że nic w nim się nie stanie przeciw prawu. Bardziej
jeszcze, niż gdzieindziej, nie można było przypomnieć o tym w Polsce,
gdzie możność wykonywania absoluti dominii budziła zawsze wielkie obawy
w społeczeństwie. Postawiono więc pewne szranki władzy
królewskiej, ale, przyznać trzeba, po stawiono je bardzo
rozumnie. Przepisano, że każda rezolucja ze straży, z podpisem ręki
królewskiej wychodząca, ma mieć moc obowiązującą w takim
tylko razie, jeżeli będzie kontrasygnowaną przez jednego z pięciu
ministrów w straży zasiadających. Co do ministrów
zaś wydano przepis, że są odpowiedzialnymi przed sejmem. Sejm, z powodu
czynności urzędowych może ich prostą większością głosów obu
izb złączonych postawić w stan oskarżenia, które ostatecznie
załatwia sąd sejmowy. Ta odpowiedzialność ministrów i
kontrasygnata ich na rezolucjach straży była dostateczną rękojmią, że
rząd praw naruszać nie będzie; z drugiej jednak strony nie dawała im
zbytniej a nieuzasadnionej przewagi nad królem, gdyż
król opornego ministra mógł usunąć ze straży po
upływie dwulecia. Prawda, że byłoby lepiej, gdyby konstytucja była
nadała prawo dymisjonowania ministrów każdej chwili, zawsze
bowiem jeszcze minister, w zlej wierze działający, mógł
wstrzymać do czasu akcję rządu.
Mniej fortunnym było natomiast inne postanowienie, że Sejm,
prócz prawa oskarżenia ministra , ma możność bez żadnego
wyrażonego powodu uchwalić większością dwóch trzecich części
wotów sekretnych, usunięcie go z urzędu, której
to uchwale król poddać się musi. Interes przestrzegania praw
w rządzie był już dostatecznie zabezpieczony odpowiedzialnością
ministrów, to zaś prawo nadawało sejmowi pewną przewagę nad
nimi, krępowało im swobodę ruchu i działania. Ale bez racji nie było
przecież to postanowienie. Była to w niedoskonałej tylko formie
przeprowadzona zasada, która dzisiaj powszechne ma uznanie,
że kierunek rządowy powinien się zgadzać z programem większości
parlamentarnej i że z chwilą, w której pomiędzy jednym a
drugim powstanie rozbrat, reprezentanci dawniejszego kierunku
rządowego, choćby nawet władzy swej w niczym nie nadużyli, ustąpić
powinni.
Prócz prymasa i ministrów, przyznano jeszcze
miejsce w straży, jak już wspomnieliśmy, marszałkowi sejmowemu. W
rządzie samym marszałek udziału nie brał; jedyną funkcją, jaką
mógł spełniać, było zwołanie sejmu gotowego w razie jakiegoś
nagłego niebezpieczeństwa ojczyzny lub sporu pomiędzy królem
a ministrami o kontrasygnatę, jeżeliby sam król sejmu
takiego zwołać nie chciał. Nie miał więc marszałek kontroli nad
zwykłymi czynnościami rządu, miał tylko daną możność zastąpienia
króla, i to nawet wbrew jego woli, w zwołaniu sejmu. Było to
do pewnego stopnia osłabienie powagi królewskiej, wyraz owej
dawnej, w krew narodu wsiąkłej nieufności do panujących, ale nie można
zaprzeczyć, że przepis sam miał logiczną rację w sobie. Mogły się
zdarzyć wypadki, gdzie król z narażeniem dobra państwa byłby
zwłóczył z zwołaniem sejmu, i nie było środka,
któryby go mógł do takiego zwołania skłonić, był
bowiem nieodpowiedzialnym wobec narodu, a uchwała straży,
odpowiedzialnej przed sejmem, choćby jednomyślnie powzięta, nie wiązała
go bynajmniej. Miał więc marszałek w tym wypadku sposobność stanąć na
straży interesu publicznego, dokonać rzeczy, której z
pogwałceniem tego interesu nie chce dokonać naczelny zwierzchnik rządu.
W dzisiejszym ustroju państw nie przypuszcza się tej ewentualności;
pokłada się zaufanie w monarsze, że rządzić będzie konstytucyjnie i nie
ogranicza się go taką zasadą, jaką wprowadzono w konstytucji; ale nie
zapominajmy, że się to działo w Polsce, gdzie przez długie wieki
przedtem stosunek poddanych do panującego stał na gruncie nieufności.
Resztką tej nieufności jest zasada niniejsza. Na pochwałę konstytucji
trzeba jednak powiedzieć, że ta ingerencja marszałka w atrybucje
monarsze została ograniczoną do najściślejszych granic — że
nie przyznano mu prawa, choć to był reprezentant sejmu, a zatem narodu
całego, kwestionować jakichkolwiek czynności rządu, choćby je nawet
uważał za sprzeczne z obowiązującymi prawami, za szkodliwe dla państwa.
Ogółem biorąc, trzeba tedy powiedzieć, że stworzono w Polsce
rząd silny, sprężysty, i — na co nacisk trzeba położyć
— parlamentarny w nowożytnym tego słowa znaczeniu. Były
jeszcze pewne usterki w jego organizacji, ale zasady przewodnie, na
których ją oparto, były najlepsze; opierając się na nich,
można było z biegiem czasu usunąć, co w tej organizacji było jeszcze
złego, uzupełnić, czego jej jeszcze nie dostawało. Tak więc już z
ogólnego stanowiska trzeba przyznać tej reformie rządowej
niepospolitą doniosłość. Większego jeszcze znaczenia nabiera ona,
jeżeli ją ocenimy na tle stosunków polskich. Chroniczny
defekt Rzeczypospolitej, na który od tak dawna utykała, brak
rządu, został stanowczo usunięty. Został usunięty lepiej, niż w
próbach dawniejszych, w organizacji komisji wielkich, w
urządzeniu Rady Nieustającej. Pokazało się, że próby
dawniejsze nie pozostały bez skutku, że z doświadczenia, jakie na nich
zrobiono, umiano skorzystać. Środkiem, który tę reformę
ułatwił i jej dokonanie umożliwił, stało się przyjęcie wyrobionej na
Zachodzie formy parlamentarnego rządu. Z dawna pomiędzy obu najwyższymi
czynnikami organizmu politycznego Polski, sejmem a rządem, istniał
antagonizm i niedowierzanie; ten antagonizm paraliżował siłę i energię
rządu, lub nawet sprowadzał ją do zera. Zasada rządu parlamentarnego
była tym szczęśliwym wynalazkiem, który przyczynę wzajemnej
nieufności usunął, dał sejmowi gwarancję przestrzegania praw przez
rząd, a mimo to nie przeszkadzał silnej, spoistej budowie rządu samego.
Pewnym wypaczeniem myśli, w organizacji najwyższych władz rządowych
przeprowadzonej, było określenie stosunku straży do innych władz
wykonawczych niższego rzędu. Komisje wielkie, poprzednio istniejące,
jako to skarbową i edukacyjną, zatrzymano; zatrzymano także, niedawno
po zniesieniu departamentu wojskowego Rady Nieustającej wskrzeszoną
(już na sejmie czteroletnim 11 listopada 1788 r.) komisję wojskową;
przydano do nich nadto jeszcze osobną komisję policji. W zasadzie
instytucja komisji wielkich, po zorganizowaniu straży, była zbędną. W
swoim czasie, kiedy je po raz pierwszy w r. 1764 ustanowiono, inną była
myśl zasadnicza, na której ich potrzebę i rację bytu oparto;
miały to być najwyższe władze wykonawcze, skupiające w swym ręku cały
dawniejszy zakres działania podskarbich i hetmanów. Teraz
wobec straży komisje zajęły podrzędne stanowisko, jak je zajmowały już
dawniej wobec Rady Nieustającej. Z tą tradycją niegdyś najwyższej, a
obecnie podrzędnej władzy, były komisje rzeczą do pewnego stopnia
niebezpieczną w ustroju rządowym polskim, mogły się stać powodem
zawikłań i kolizji kompetencyjnych, tym bardziej, że na czele ich stali
ministrowie , koledzy ministrów zasiadających w straży,
stanowiskiem swoim hierarchicznym zgoła im równi, a więc z
natury rzeczy mniej skłonni do poddawania się decyzjom straży.
Określono wprawdzie, że zarówno komisje wielkie, jako też
komisje porządkowe, wojewódzkie, mają podlegać straży i
rozkazy jej, bezpośrednio czy pośrednio wydawane, spełniać; ale
rękojmia tej subordynacji urzędowej była bardzo słaba. Komisje wielkie
wychodziły bowiem z wyborów sejmowych, komisje
wojewódzkie z wyborów sejmikowych —
zatem też członkowie ich mogli być tylko przez sejm lub sejmiki
usuwani; nadto były one odpowiedzialne i do zdawania sprawy zobowiązane
wobec sejmów i sejmików. Otóż ta
odpowiedzialność wobec reprezentacji państwa czy ziemi, a z drugiej
strony podległość naczelnej władzy rządowej, stanowiły do pewnego
stopnia sprzeczność, a w każdym razie nie dawały gwarancji, że straż w
komisjach znajdzie posłuszne i niezawodne narzędzie w przeprowadzeniu
wychodzących od niej zarządzeń.
Wprowadzenie dziedziczności tronu wywołało potrzebę określenia dwu
jeszcze pytań: w jaki sposób ma być wykonywany rząd w razie
jakiejś trwalej przeszkody po stronie panującego — a
następnie, w jaki sposób ma być prowadzone wychowanie dzieci
królewskich. Artykuł o edukacji tych że dzieci (X), ma
podrzędniejsze znaczenie. Stanowi on, że kierownictwo wychowania
przysługuje królowi wraz ze strażą, tudzież osobnemu, przez
sejm wyznaczonemu dozorcy edukacji królewiczów; w
razie zaś, gdyby król zmarł, wykonuje te same prawa rejenca
wraz z rzeczonym dozorcą. Instrukcję do edukacji dzieci
królewskich wypracować ma komisja edukacyjna, dozorca zaś
obowiązany jest z postępu królewiczów zdawać
sprawę na każdym sejmie ordynaryjnym.
Ważniejsze są przepisy o rejencji (art. IX). Ma ona miejsce w razie
małoletniości króla, tj. do 18 roku życia, w razie trwałego
pomieszania zmysłów, które musi być przez sejm
gotowy większością trzech czwartych części głosów obu izb
złączonych uznane, tudzież w razie wzięcia króla w niewolę
nieprzyjacielską. Rząd w tym wypadku wykonuje straż, mając na czele
królową, lub w jej nieobecności prymasa. Sejm gotowy,
który w razie zajścia jednej z takich przeszkód
ma być natychmiast zwołany przez prymasa, a gdyby ten
zwłóczył, przez marszałka w straży zasiadającego, urządza
kolej zasiadania ministrów w regencji i umocowuje
królową do zastępstwa króla. Po ustaniu
przeszkód rejencja obowiązaną jest zdać sprawę z swoich
czynności i może bycza nie pociągniętą do odpowiedzialności przed
sejmem.
--------
Oto, czego dokonała Konstytucja Trzeciego Maja. Rozważając ją w
szczegółach, powiedzieć trzeba, że dokonała wszystkiego
lepiej, niż to zdołano uczynić dawniej, w okresie reform, poczętym r.
1764. Była więc pod każdym względem znacznym krokiem
naprzód, wielkim postępem nie tylko w stosunku do tego, co u
nas istniało w epoce upadku, ale i w stosunku do wszystkich reform,
jakie przed nią celem naprawy Rzeczypospolitej przedsięwzięto. Była
więc pośród tych reform największą, najdalej sięgającą. Ale
to tylko względna jej wartość, o istotnym znaczeniu konstytucji nie
dająca wyobrażenia. Znaczenie jej istotne poznamy dopiero, jeżeli
rozważymy całość dokonanych w niej reform i wzajemny ich pomiędzy sobą
związek. A wtedy dostrzeżemy, że jest reformą gruntowną i powszechną,
in capite et in membris, przetworzeniem całego ustroju
Rzeczypospolitej. Dawniejsze ograniczały się przeważnie do organizacji
rządowej, a były zawsze tylko częściowe, zatem niedostateczne; ta
przekształciła wszystkie najważniejsze elementy politycznego i
społecznego życia narodu. Dawniejsze poruszały się więcej na
powierzchni, zarodków złego nie dotykając, a przez to nie
miały też warunków trwałego bytu; ta sięgnęła w głąb rzeczy,
nie tylko władz rządowych i ustawodawczych dokonała naprawy, ale
naprawiła wszystko, co się dało, w układzie społecznym,
którego nieprawidłowa formacja była źródłem i
początkiem wszystkiego złego. W tym rozumieniu reforma ta jest
pierwszą, nie ma żadnych poprzedniczek z czasów sobie
bliższych. Dokonała od razu wszystkiego, czego przedtem nawet z osobna
nie odważono się przeprowadzić: uprawniła stany niższe, uchyliła
liberum veto i konfederacje, zniosła elekcyjność tronu,
odpowiedzialność króla i niemoc rządu; usunęła wszystko, na
co Polska od kilku wieków chorowała i umierała, stworzyła
jej warunki do dalszego bytu. Była wielkim odrodzeniem narodu,
społecznym i politycznym przełomem, od którego począwszy,
nowe miał rozpocząć życie. Była jedną z tych chwil, na które
Bóg wieki każe czekać narodom, o których potem
wieki pamiętać muszą.
Nie była wolną od błędów i usterek. Była dziełem ludzkim, a
więc dzieleni niedoskonałym. Ale doskonalą sama być nie chciała. W
kilku sprawach, jak n. p. w sprawie mieszczańskiej łub chłopskiej,
niedwuznacznie zaznaczyła, że to, co wprowadza, nie jest najlepszym, że
jest możliwe lepsze jeszcze załatwienie rzeczy. Wolała jednak obrać
drogę pośrednią, gdyż skrajna byłaby jej z pod nóg grunt
usunęła. Każde społeczeństwo może mieć tylko taką konstytucję, do
jakiej dojrzało; jeżeli ona miarę jego dojrzałości przechodzi, podepta
ją i zniszczy; wszystkie klauzule prawne, gwarantujące jej wykonanie,
nie wystarczą, bo gwarancja konstytucji leży w społeczeństwie samem.
Musiała więc i ta konstytucja zastosować się do warunków,
wśród których powstała. Ale przez to, choć nie
była doskonalą, była właśnie najlepszą, bo nie ta konstytucja jest
dobrą, która piękne zasady wypisuje, ale ta,
która wypisanym zabezpiecza wykonanie. Przejęła więc w
siebie szereg dawniejszych zasad, na których opierał się
ustrój Polski, a nawet jeżeli je przekształcała i zmieniała,
to w duchu narodowym; z urządzeń zachodnich, Polsce nieznanych, choć
może w niejednym lepszych, czerpała wprawdzie, ale ostrożnie, i znowu
je do stosunków polskich odpowiednio naginała. Nie zamknęła
więc oczu na to, co sobie ludzkość zdobyła, ale nie zapomniała i o tym,
że każdy naród ma swoje właściwości i osobne potrzeby,
odmienną koleją dziejów wytworzone. Nie była więc ślepym,
niewolniczym naśladowaniem obcych wzorów; była reformą
wielką, ale na gruncie narodowym. Była zatem — i jest
— czymś samorodnym, czymś, co z nas samych powstało, za co,
jeżeli to złe, odpowiadamy my sami, a jeżeli to dobre, to nasza w tym
zasługa i chluba. Była czymś, co do narodu przemówić i w
sercach jego oddźwięk znaleźć mogło. Z taka kartą konstytucyjną
mógł ten naród śmiało ruszyć dalej w
pochód dziejowy.
Czy mógł w istocie? Czy byłby z nią wytrwał? Czy nie byłby
jej porzucił, jak porzucał wiele ustaw dawniejszych? Czyż w rok potem
nie przyszła Targowica, przez naród sam przeciw konstytucji
zawiązana? Przyszła, zapewne, ale jak przyszła! Przyszła pod presją
obcych bagnetów, za inicjatywą kilku wsteczników;
pociągnęła za sobą tych, nie wielu stosunkowo, co świadomie nowego
porządku rzeczy uznać nie chcieli, a następnie cale masy tłumu
ciemnego, zapewne jeszcze dawnymi przesądami przesiąkłego, a stąd
konstytucji niechętnego. Ale ten tłum, który wprawiony w
ruch, jest wielką siłą i potęgą — fizyczną, bywa w normalnych
warunkach żywiołem biernym, łatwo podatnym. Ten tłum, gdyby w Polsce
był się utrzymał pokój, byłby się łatwo pogodził z
konstytucja, a po upływie pewnego czasu byłby się z nią zżył
niewątpliwie. Odliczmy tłum — cóż zostanie przy
Targowicy? Mała stosunkowo garstka przywódców i
pewna suma ludzi słabego charakteru, którzy wbrew
przekonaniu, pod grozą niebezpieczeństwa osobistego, do niej
przystąpili. Ale większość tej warstwy narodu, która duchem
stała wyżej, która życiu publicznemu nadawała kierunek, i
według której przede wszystkim wartość jego oceniać należy,
była po stronie przeciwnej, za konstytucja. Wszak na sejmie ledwo
kilkunastu posłów sprzeciwiało się ustawie rządowej; wszyscy
oni przyjęli ją z zapałem. Popatrzmy zresztą na tło dziejowe,
wśród którego występuje konstytucja. Oto widzimy
za Stanisława Augusta prąd, idący w coraz szersze warstwy, polepszenia
doli chłopa, przez dobrowolne z nim umowy; widzimy podnoszenie się
miast, przemysłu i handlu, widzimy ulepszoną edukację, bogatą
literaturę, widzimy cały szereg usiłowań o naprawę Rzeczypospolitej.
Widzimy wszechstronne, coraz dalej sięgające odrodzenie. Widzimy, że
społeczeństwo na tej pochyłości, na której znajdowało się
przedtem, stanęło i zawróciło się na inną drogę; a ta droga
nie prowadziła do Targowicy; to była ta sama droga, którą
jasno określiła Konstytucja. Jakież więc dla oceny naszego pytania ma
znaczenie Targowica? Żadnego. Siły życiowej organizmu, wycieńczonego
długą chorobą, a przychodzącego zaledwo do zdrowia, nie mierzy się
gwałtownymi wstrząśnięciami, bo te zabić muszą; niechby jednak tych
wstrząśnięć nie było, siła życiowa zrobi swoje: da zdrowie zupełne. A
kto tego wstrząśnięcia przyczyną był ostateczną? Czy sama Targowica
byłaby przyszła do skutku i czy byłaby zdołała pociągnąć za sobą masy
— bez obcej pomocy? A czy nawet po niej nie zbudził się
jeszcze do obrony ojczyzny i konstytucji — naród,
i jego bohaterski naczelnik, autor połanieckiego uniwersału ? Że uległ,
to już było rzeczą przewagi oręża nieprzyjacielskiego; ale oręż ten w
tym właśnie wypadku nie był — ramieniem sprawiedliwości.
Upadła więc Konstytucja. Odrodzenie społeczne i polityczne,
którego była wyrazem, nie przybrało tych form zewnętrznych,
jakie mu w niej zadekretowano. Niemniej przeto przyniosła korzyść
najdonioślejszą. Była bowiem i odrodzeniem moralnym narodu. Była
pogrzebaniem szkodliwych, ale przez długi czas najdroższych narodowi,
wiekową przeszłością wypieszczonych ideałów złotej wolności
i wyłączności' szlacheckiej. A dokonała się nie przez kogo innego,
tylko przez tych, co te ideały sami nosili w swym sercu. Przyszła do
skutku nie przez siłę i przemoc dobijających się o swe prawa klas
upośledzonych, nie przez nacisk ze strony rządu, dążącego do
wzmocnienia swej władzy, nawet nie za wolą lub poparciem jakiejkolwiek
potencji obcej, a owszem przeciwko ich woli; zrodziła się bez
rewolucji, bez kropli krwi rozlewu, w formie łagodnego zamachu stanu, z
własnej, niczym nieskrępowanej woli narodu samego. W swoim rodzaju jest
to wypadek jedyny i nigdzie na tak wielki rozmiar w dziejach ludzkości
nie powtarzający się: ten dobrowolny nawrót z drogi,
która była niebezpieczną, to prawda, ale tak wygodną dla
nawracających. Musiał ten naród mieć wiele siły i hartu w
sobie, nie startych całkiem i niespożytych dawniejszym upadkiem, kiedy
dzieła takiego dokonać potrafił. Na ciemnym horyzoncie
dziejów swoich zapalił od razu słońce, tak jasne, że
rozproszyło mrok przeszłości, tak silne, że nam świeci teraz jeszcze i
długo świecić będzie, otuchę w serca wlewając i ducha krzepiąc.
Czym bylibyśmy dzisiaj bez tej konstytucji, trudno pomyśleć bez zgrozy,
a czym przez nią jesteśmy, dosyć ocenić nie można. Gdybyśmy byli upadli
w czasach saskich, bylibyśmy tym ciałem martwym, które
pogrzebać koniecznie należało, bo przeszło cale zgnilizną i zepsuciem.
Gdybyśmy byli upadli po pierwszych reformach za Stanisława Augusta,
powiedziano by, że zginął organizm, który po strasznym
zdrętwieniu zaczął drgać, niewiadomo czy do nowego życia, czy w
ostatnich tylko śmiertelnych podrywach. Ale po tej konstytucji?!... Ona
to wykazała, że rok 1795 przyszedł o cztery lata za późno...
|