Krytyczny
patriotyzm: próba bilansu,
zmieniona wersja tekstu pt. O pożytkach i szkodliwości historycznego
rewizjonizmu, [w:] Pamięć i odpowiedzialność, red. R. Kostro i T.
Merta, Kraków 2005,
s. 1-29
Od
dwudziestu przeszło lat narasta fala książek i tekstów rewidujących
funkcjonujące wcześniej wizje przeszłości. Jacek Żakowski pisał obrazowo w Rewanżu
pamięci: “Pochód szkieletów idzie przez Europę. Od Stambułu po Madryt,
Vancouver i Tokio słychać skrzypienie drzwi przez dziesiątki lat nieotwieranych
szaf, w których starannie chowano rozmaite szkielety. Wydarzenia sprzed 50,
100, 200 lat ku zaskoczeniu Azjatów, Europejczyków i Amerykanów znów trafiły na
pierwsze strony gazet, do serwisów agencyjnych i telewizyjnych dzienników,
stały się przedmiotem burzliwych obrad kolejnych parlamentów i tematem
książkowych bestsellerów”. W
samej krytycznej analizie przeszłości nie ma jeszcze nic dziwnego, wszakże
robiono to odkąd istnieje historiografia. Jednak obecna fala powszechnego
rewizjonizmu historycznego wygląda na zjawisko wyjątkowe i prowadzące do
zasadniczych przewartościowań nie tylko w obrębie humanistyki lecz także w
polityce. Wynika to stąd, iż owa fala z zasady atakuje nie tylko
rozpowszechnione szeroko mniemania czy stereotypy, lecz także prawdy
odgrywające fundamentalną rolę w legitymizowaniu ustalonych dotąd form
zbiorowej pamięci – ważnej dla każdego porządku politycznego.
Także
my, przy okazji sporów o stopień uwikłania Polaków w Holokaust czy przy okazji sporów wokół projektowanego w Berlinie
centrum wypędzonych, mieliśmy okazję przekonać się o znaczeniu narastającej
fali rewizjonistycznej historii dla polskiego życia publicznego. Na początku
lat 90., gdy trwały spory o dekomunizację i ocenę PRL, często można było
usłyszeć zdanie: “zostawmy to wszystko historykom, spory o historię to spory
zastępcze”. Brzmiało to mniej więcej tak, jakby historia stała się już martwa,
a badanie jej zawartości może co najwyżej przypominać zabieg wiwisekcji.
Dziesięć lat później widać wyraźnie, że historia nie stała się bynajmniej
przedmiotem czysto akademickim. Widać też wyraźnie, że coraz więcej państw
prowadzi mniej lub bardziej świadomą politykę historyczną, wspierając zarówno
swoim autorytetem jak i środkami materialnymi, konkretne interpretacje historii
służące w co najmniej równym stopniu prawdzie jak i pilnowaniu własnych
interesów. Zgoda, było tak zawsze
i zawsze granica pomiędzy historią a propagandą polityczną pozostawała
nieostra. Jednak dzisiaj państwa muszą wypełniać to zadanie w warunkach
wzbierającej fali historycznego rewizjonizmu. Oznacza to, iż choć gra interesów
narodowych toczy się nadal, zmieniły się jej reguły. Jak wygląda w tym
kontekście bilans polskich aktywów i pasywów? Niestety źle. Nie tylko polskie
państwo nie jest w stanie jak dotąd prowadzić spójnej polityki historycznej –
także w polskim establishmencie (preferuję to określenie, jako bardziej
neutralne od obciążonego normatywnie pojęcia elit) świadomość konieczności
prowadzenia takiej polityki jest nikła. Nie tylko bowiem większość polityków,
lecz także znakomita większość polskich intelektualistów, publicystów, ludzi
biznesu, kręgów opiniotwórczych nie rozumie znaczenia polityki historycznej dla
utrwalania miejsca Polski w Europie i świecie. Żyjemy w płytkiej
teraźniejszości, pozbawieni zarówno przeszłości jak i sięgającej choć odrobinę
dalej niż rok, dwa, przyszłości. Jeśli zdobywamy się na większe mobilizacje
aktywności zarówno struktur państwowych jak i opinii publicznej, to raczej w wyniku
reakcji na bodźce przychodzące z zewnątrz.
Nasuwa
się wobec tego z całą siłą pytanie o przyczyny naszej słabości. Aby na nie
odpowiedzieć, należy cofnąć się daleko w przeszłość, do lat 70. i 80, czyli do
okresu, gdy na scenę historii wchodziła opozycja demokratyczna i pokolenie
pierwszej Solidarności, a więc ludzie, którzy nie tylko obalili komunizm i
zbudowali zręby III Rzeczpospolitej, lecz także narzucili na kolejne
dziesięciolecia dyskurs publiczny i polityczny w Polsce. Miarą ich sukcesu w
tej właśnie dziedzinie jest fakt, iż pomimo klęsk politycznych – w większości
nie ma już ich na scenie politycznej bądź właśnie odchodzą z niej w cień –
dyskurs ten przejęli ich dawni przeciwnicy. Podstawową strukturę myślenia,
choćby jako szkielet retoryczny dla publicznych wystąpień, przejęli bowiem od
nich postkomuniści, szczególnie Aleksander Kwaśniewski, który w swoistym dla
siebie stylu kontynuował politykę historyczną zapoczątkowaną przez opozycję
demokratyczną, przede wszystkim w jej lewicowym czy też liberalnym odcieniu.
Jeśli
istotą krytycznego patriotyzmu jest przekonanie o konieczności walki ze
stereotypami, mitami, rozpowszechnionymi
w rodzimej kulturze, to naturalnie postawa taka ma wiele odpowiedników w
czasach bardziej odległych. Dość przecież powiedzieć, że romantyczne mity
narodowe, legendę zrywów powstańczych, sarmacką tradycję zwalczali zarówno
warszawscy pozytywiści, krakowscy stańczycy, jak i narodowi demokraci. Ze
stereotypami i narodowymi mitami walczył zarówno ze śmiertelną powagą Brzozowski
na początku XX wieku, jak i na wesoło Boy-Żeleński w II Rzeczpospolitej. Jednak
obecny cykl ewolucji postawy rewizjonistycznej rozpoczął się od sporów o Szkołę
Polską w filmie na przełomie lat 50. i 60. – gdy z jednej strony pułkownik
Załuski i wielu innych oficjalnych autorów wydało wojnę nie tylko Wajdzie czy
Munkowi, lecz także Mrożkowi, Gombrowiczowi
i wielu innym twórcom atakującym tradycyjne mity kształtujące polską tożsamość.
Z drugiej przybierał on na przykład postać sporu prymasa Wyszyńskiego ze
środowiskiem Znaku o stosunek do pojęcia narodu i tradycji, której istotnym
elementem stała się – w tym samym mniej więcej czasie – jego pełna oburzenia
reakcja na publikacje Stanisława Stommy poświęcone setnej rocznicy wybuchu
powstania styczniowego. Życie publiczne działa w rytm idących po sobie kolejno
pokoleń. Dla ludzi mających dzisiaj między 50 czy 70 lat tamte spory rozgrywały
się w czasach wczesnej młodości, bądź też w okresie wchodzenia w dojrzałe
życie. Stąd tak wielkie znaczenie pamięci o tamtych sporach, które – być może
bezwiednie – jeszcze dzisiaj dostarczają poręcznych idiomów, analogii,
skojarzeń. Co więcej, można odnieść wrażenie, że dla wielu pewne
rozstrzygnięcia, pewne argumenty wtedy wypracowane, zamknęły raz na zawsze
niektóre sprawy – lekcje zostały odrobione, sentencje wyuczone na pamięć. Gdy
na przykład wybuchła burza związana z obroną przez Polskę postanowień traktatu
w Nicei, niektórzy publicyści obronę interesów narodowych kwitowali argumentami
o polskiej nieodpowiedzialnej recydywie w “potrząsaniu szabelką”, słyszeli
“szum husarskich skrzydeł” itp.
Walka
z bohaterszczyzną, jaką toczyli “szydercy” w latach 60., była toczona w
przestrzeni oficjalnej i z tego też powodu jej ramy wyznaczała cenzura. Stąd
cała dwuznaczność sporu toczonego z
komunistycznym nacjonalizmem w wydaniu “partyzantów” – zawłaszczenie
przez ludzi Moczara patriotycznej retoryki doprowadziło do dziwacznej sytuacji,
w której jedną z najefektywniejszych form antykomunizmu wydawała się walka z
tradycją narodową (pisał o tym przed laty Andrzej Werner w książce Polskie,
arcypolskie). Naturalnie dużą rolę odegrały tutaj także lewicowe tradycje
większości spośród kręgów wspierających “szyderców” i marksistowskich
rewizjonistów.
Dla
zrozumienia sposobu myślenia leżącego u fundamentów krytycznej,
rewizjonistycznej wizji historii narodowej trzeba cofnąć się jednak nie do lat
60., lecz do następnych dekad, gdy działała już opozycja demokratyczna. Chodzi
tu przede wszystkim o teksty Jana Józefa Lipskiego, Jana Błońskiego i Jerzego
Jedlickiego. Nakaz stałego rewidowania własnej przeszłości narodowej jako
fundamentu tożsamości narodowej w nowej formule został najdobitniej
sformułowany przez Jana Józefa Lipskiego
w głośnym tekście Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy (uwagi o megalomanii
narodowej i ksenofobii Polaków) z 1981 roku, opublikowanym w drugim obiegu
przez NOWĄ i potem wielokrotnie przedrukowywanym nie tylko w kraju lecz także
tłumaczonym za granicą, w tym w Niemczech, gdzie uznany został za tekst
przełomowy i klasyczny.
Lipski
przeciwstawiał patriotyzm oparty na chrześcijańskiej miłości bliźniego
szowinizmowi, megalomanii narodowej, egoizmowi narodowemu, ksenofobii. Jednak
pojęcia te w istocie rozumiał zaskakująco szeroko, implicite w trakcie
swojego wywodu zakładając, iż wspierają je także zwykłe stereotypy narodowe, na
pozór niewiele mające z nimi wspólnego. Lipski pisał: “Miłość do wszystkiego co
polskie – to częsta formuła narodowej, “patrio-tycznej” głupoty. Bo “polski”
był przecież i ONR, i pogromy we Lwowie, Przytyku i Kielcach, i getto ławkowe,
i pacyfikacje wsi ukraińskich, i Brześć, i Bereza, i obóz w Jabłonnie w 1920
roku – by poprzestać na 20 latach naszej historii. Patriotyzm – to nie tylko
szacunek i miłość do tradycji, lecz również nieubłagana selekcja elementów tej
tradycji, obowiązek intelektualnego wysiłku. Wina za fałszywą ocenę
przeszłości, za utrwalanie fałszywych mitów narodowych, za służące megalomanii
przemilczanie ciemnych plam własnej historii – jest zapewne mniejsza z
moralnego punktu widzenia niż wyrządzanie zła bliźnim, lecz przecież jest
źródłem dzisiejszego zła i zła przyszłego”. Patriotyzm właściwy, ten, który
opiera się na chrześcijańskiej miłości bliźniego, jest zatem przede wszystkim
patriotyzmem krytycznym, jest stale gotów do rewizji własnej wiedzy i przyjęcia
na siebie odpowiedzialności za wyrządzone kiedyś zło. Podstawą właściwego
patriotyzmu jest – jeśli tak można rzec – stałe złe samopoczucie narodowe.
Niejasny jednak w rozumowaniu Lipskiego jest moment, kiedy zrównuje megalomanię
ze złem – przyznaje, iż wina za utrwalanie mitów narodowych jest moralnie
mniejsza, lecz mimo to jest źródłem zła. W domyśle – każdy, kto ma zbyt dobre
narodowe samopoczucie, kto nie wykazuje gotowości do rewidowania owego
samopoczucia, kto nie potrafi stanąć twarzą
w twarz z niewygodnymi, okrutnymi prawdami, ten – choć bezwiednie – stwarza
pożywkę dla zła. Po tym stwierdzeniu następuje wyliczenie owych trudnych prawd
– od wygubienia Jadźwingów, okrucieństwach na Ukrainie, przez walkę u boku
Napoleona z hiszpańskimi powstańcami, aż po ciemne karty dwudziestolecia
międzywojennego. Tutaj też następuje wzmocnienie nieuchronnego związku pomiędzy
megalomanią a szowinizmem. Lipski już nie podkreśla różnicy w moralnej ocenie
tych postaw. Jego ton staje się surowy i rozkazujący: “Nie wolno nam tak (tj.
przemilczać, ignorować ciemne karty historii – uwaga moja, D.G.) postępować!
Każde przemilczenie – staje się oliwą do ognia megalomanii narodowej, jest
chorobą; każde uchylenie się od uznania własnych win – jest niszczeniem etosu
narodowego”. Lipski idzie wręcz dalej: “Strzeżmy się i podejrzliwie patrzmy na
każdą nową kampanię «patriotyczną» – jeśli jest bezkrytycznym powielaniem
ulubionych sloganów megalomanii narodowej. Za frazeologią
i rekwizytornią miłą przeważnie Polaków – czają się najczęściej cyniczni
socjotechnicy, którzy patrzą, czy ryba bierze: na ułańskie czako, na husarskie
skrzydło, na powstańczą panterkę”. Chociaż chodzi tutaj Lipskiemu o czujność w
stosunku do kampanii propagowania patriotyzmu przede wszystkim przez władze,
postawa ostrożności siłą rzeczy zwraca się ku symbolom narodowym po prostu.
Żadne ich użycie nie może być przez krytycznego patriotę przyjmowane
bezrefleksyjnie; musi włączać się tutaj odruch swego rodzaju instynktownej,
automatycznej podejrzliwości, musi być zadane natychmiast pytanie o czystość
zamiarów. Że taka zresztą jest intencja Lipskiego, świadczy uwaga, iż akcenty
megalomanii narodowej i ksenofobii można odnaleźć także w prasie wydawanej poza
zasięgiem cenzury. Świadczy to o tym, iż przyszły model tożsamości narodowej
społeczeństwa polskiego, pozostaje sprawą otwartą. Pomiędzy – jak pisze Lipski
– modelem patriotyzmu symbolizowanym przez takie postaci jak Słonimski,
Ossowska czy Jasienica a “patriotyzmem” Filipskich, Gontarzów czy Kąkolów
rozciąga się “ogromna przestrzeń społeczna”, w domyśle przestrzeń amorficzna,
skażona bezrefleksyjną megalomanią w wersji tradycyjnej i stąd podatna na
szowinistyczne, ksenofobiczne hasła podsuwane jej przez władze komunistyczne.
Dochodzimy
tu zatem do kolejnego istotnego punktu w opisie krytycznego patriotyzmu – do
imperatywu walki o przekształcenie tożsamości Polaków i ich modelu historycznej
pamięci. Walki, która jak pisze Lipski, będzie “rozstrzygająca dla losów
naszego narodu – dla losów moralnych, kulturalnych i politycznych”.
Decydującym
obszarem tego wysiłku są dla Lipskiego skomplikowane relacje Polaków z
najbliższymi sąsiadami, przede wszystkim z Niemcami i Rosjanami. Jeśli chodzi o
Niemców, to chociaż Lipski nie neguje ogromu zbrodni popełnionych przez nich na
Polakach, sprawą podstawową jest jednak dla niego fakt, iż nie jesteśmy gotowi
zaakceptować naszych własnych win w stosunku do nich – przede wszystkim
wzięliśmy udział w “pozbawieniu ojczyzny milionów ludzi”. W żadnym wypadku nie
może być to przedstawiane jako akt moralnie dobry, co najwyżej jako mniejsze
zło (które jednak złem być nie przestaje). Do tego dochodzi jednak coś jeszcze
– chodzi o zafałszowanie, wedle Lipskiego, naszej pamięci o wzajemnych
relacjach w przeszłości: “W polskim myśleniu o naszych stosunkach historycznych
z Niemcami narosło masę mitów i fałszywych mniemań, które trzeba będzie kiedyś
odkłamać – w imię prawdy i w celu leczenia samych siebie: fałszywe wyobrażenia
o własnej historii są chorobą ducha narodu, stanowią przeważnie pożywkę, na
której rozwija się ksenofobia i megalomania narodowa”. Lipski przypomina tu
zatem o micie rzekomo odwiecznie polskich Ziem Odzyskanych, które powróciły do
Macierzy, podkreśla ich autentyczny i niepodważalny niemiecki charakter. Mówi o
zatartej świadomości rangi dorobku niemieckiej kultury tych ziem oraz niechęci
Polaków do uświadamiania sobie, jak wiele z elementów składowych polskiej
kultury zostało zapożyczonych z Niemiec. Ten sam zabieg przeprowadza następnie
w przypadku Rosjan, rozprawiając się z nieuzasadnionym poczuciem wyższości
odczuwanej przez Polaków w stosunku do nich, narodu posiadającego w
przeciwieństwie do nas kulturę autentycznie uniwersalną oraz do pozostałych
naszych sąsiadów – Białorusinów, Ukraińców, Litwinów, Czechów. Na osobną zaś
uwagę, zdaniem Lipskiego, zasługuje kwestia stosunku Polaków do Żydów i
antysemityzmu, tak głęboko zakorzenionego w polskiej kulturze. Lipski kończy
tekst jeszcze raz dobitnym stwierdzeniem: “Jestem przekonany, że jednym z
najistotniejszych zagadnień naszej teraźniejszości i przyszłości jest wyzbycie
się megalomanii narodowej i ksenofobii, a przynajmniej ich stępienie do stanu
niegroźnego dla dalszych losów narodu polskiego. Jeśli to się nie stanie – byle
agent, włożywszy ułańskie czako i zawiesiwszy ryngraf na piersi, poprowadzi
naród dokąd zechce, podbijając bębenka “dumy narodowej” i manipulując fobiami”.
Uczynienie
z chrześcijańskiej miłości bliźniego fundamentu dla właściwej formy patriotyzmu
stanowi przede wszystkim miarę dobrej woli, swoistego heroizmu etycznego autora
koncepcji. Sprawa jednak komplikuje się, gdy z jego sposobu myślenia
wyciągniemy wnioski idące może dalej niż pierwotne intencje. Nie jest to jednak
postępowanie nieuprawnione, bowiem stanowiska wyrażone niezbyt precyzyjnie lub
nazbyt skrótowo zaczynają w świecie publicznym żyć własnym życiem i w skrajnej
formie mogą prowadzić do rezultatów, które mogłyby być uznane za zaprzeczenie
pierwotnych intencji. Przede wszystkim należy uczynić uwagę, iż w tak
zdefiniowanym patriotyzmie łączy się w jedno cnoty pochodzące z dwóch różnych
porządków. Miłość, czy też miłosierdzie – chrześcijańska caritas, to
cnota ewangeliczna, cnota wyrastająca z porządku wiary, porządku religii.
Patriotyzm natomiast – nawet wtedy, gdy wyraźnie odgraniczymy go od szowinizmu
czy ksenofobii – to cnota pochodząca z zupełnie innego porządku: porządku tego,
co polityczne. Polityczność zaś narzuca konieczność wytyczania granic,
dosłownych i przenośnych, bez nich bowiem nie może funkcjonować żadna wspólnota
polityczna. Już z tego samego tylko faktu wynikały zawsze pewne trudności w
rozwiązaniu nieusuwalnego w istocie napięcia pomiędzy radykalnie odczytanym,
ewangelicznym nakazem miłowania wrogów a zobowiązaniami do choćby minimalnej
lojalności przede wszystkim w stosunku do własnej wspólnoty, własnej
zbiorowości, jaką narzucać musi – jeśli chce przetrwać – jakiekolwiek ciało
polityczne.
Lipski
– co przy tym niezwykle istotne – dokonuje charakterystycznej absolutyzacji
ewangelicznego nakazu, przenosząc go w sferę polityki, w tym także polityki
historycznej. Mianowicie zdaje się rozumieć ten nakaz literalnie, w takim
znaczeniu, w jakim w sensie religijnym może być on wezwaniem do świętości. Fakt
niemożności sprostania tak wysokim standardom nie stanowi przecież
automatycznie grzechu. Przenieśmy te zastrzeżenia na grunt polityczności – nie
będzie tu konieczne przeciwstawienie patriotyzmowi zdefiniowanemu jako forma
chrześcijańskiej miłości bliźniego rudymentarnego i radykalnego wedle Smitha
dla świata polityki rozróżnienia na wroga i przyjaciela. Wystarczy po prostu
zdrowy rozsądek. Istotą wątpliwości, jakie wzbudza rozumowanie Lipskiego, jest
takie przedstawienie patriotyzmu, aby w jego definicji zawrzeć jako oczywisty
kategoryczny imperatyw miłości bliźniego. Takie postawienie sprawy różni się
znacznie od zdroworozsądkowego rozróżnienia pomiędzy patriotyzmem i
szowinizmem, wedle którego ten pierwszy musi być wolny od nienawiści i chęci
zniszczenia przeciwnika, począwszy od jego unicestwienia symbolicznego a
skończywszy na zniszczeniu fizycznym. Zakaz uciekania się do przemocy i zakaz
odczuwania nienawiści nie jest jednak jednoznaczny z nakazem miłości. Właśnie
pomiędzy zakazem nienawiści (bowiem otwarta, jawna nienawiść jest już wojną
rujnującą porządek) a nakazem miłości (bowiem bezwarunkowa gotowość do miłości
jest świętością znoszącą wszelki ludzki porządek jako zbędny) rozpościera się
przestrzeń tego, co polityczne. Absolutyzacja normy etycznej przez Lipskiego i
czynienie z niej fundamentu cnoty politycznej oznacza skrajne zawężenie granic
polityczności w kierunku przeanielenia polityki w rodzaj publiczno-politycznej,
świeckiej świętości.
Przyczyny
takiego obrotu rzeczy są zrozumiałe, biorąc pod uwagę ewolucję środowisk lewicy
antysystemowej, poszukującej zbliżenia z kościołem i chrześcijaństwem w
dziesięcioleciu poprzedzającym powstanie Dwóch patriotyzmów, czyli w
latach 70. Lewica laicka – pojęcie to ukuł Adam Michnik w książce Kościół,
lewica, dialog – zbliżała się do środowisk katolickich budując – jak było
to widoczne w wysiłkach Kołakowskiego, Michnika czy Kuronia – model swoistego
chrześcijaństwa bezwyznaniowego.
W tej perspektywie wydaje się bardziej zrozumiała łatwość, z jaką w tekście
Lipskiego dokonuje się absolutyzacji nakazu miłości
i jego nieoczekiwanego przeniesienia na grunt polityczności. Bezwyznaniowi
chrześcijanie, z racji swego zewnętrznego usytuowania w stosunku do
instytucjonalnego chrześcijaństwa, a więc w polskich warunkach do kościoła i
katolicyzmu, mogli brać
w nawias całą tradycję chrześcijańską i pewien zasób tradycyjnych sposobów
rozwiązywania immanentnych dla chrześcijaństwa napięć, obecnych od samego
początku w relacji wiary i polityki. Tradycja nie wiązała im rąk nie tylko
dlatego, iż znajdowali się poza nią – także dlatego, iż często po prostu jej
nie znali. Na podstawowe, pojawiające się już u początków chrześcijaństwa
pytania udzielali w konsekwencji odpowiedzi, które jeszcze
w starożytności wywoływały co najmniej zaniepokojenie na pierwszych soborach.
Cóż zresztą mówić o soborach powszechnych i subtelnych rozróżnieniach
teologicznych, skoro nawet tak fundamentalna kategoria jak ordo caritatis,
kategoria, która wiele mogła zrobić dla zdyscyplinowania rozważań o relacji
miłości bliźniego i patriotyzmu, nawet nie tyle, że nie jest przez autorów w
rodzaju Lipskiego przywoływana, ile po prostu nawet nie jest przeczuwana.
Przejdźmy
do konsekwencji takiego pomieszania porządków dla polskiej polityki, w tym
także polityki historycznej. W latach 80., zarówno w okresie pierwszej Solidarności,
jak również stanu wojennego i po jego zakończeniu, ukazało się wiele tekstów
kontynuujących wątki poruszone przez Lipskiego. Narastało zainteresowanie
problematyką stosunków polsko-żydowskich, przybierała na sile fascynacja
wielokulturowymi niegdyś kresami, żywiołowo rozwijała się moda na literaturę
czeską (też odczytywaną często w duchu rewidowania rodzimych stereotypów – jako
dowód na to, iż możliwa jest normalna, mieszczańska, pragmatyczna kultura
słowiańska, pozbawiona zarazy mesjanizmu, niepotrzebnych zrywów powstańczych
itp.). W drugim obiegu wydawano książki poświęcone tej tematyce, zapełniano nią
numery pism, organizowano spotkania w ramach dni kultury chrześcijańskiej,
dyskutowano żywo te kwestie. Ponieważ zaś ta opozycyjna opinia publiczna, owo
społeczeństwo niezależne, związane z podziemną Solidarnością, było zalążkową
formą nieistniejącego jeszcze suwerennego państwa, to tematy podejmowane w
trakcie rewidowania polskiej historii, burzenia dotychczas obowiązujących mitów
narodów i budowania nowej formuły tożsamości zbiorowej
w kwestiach związanych ze stosunkami Polaków i ich sąsiadów, stanowiły
namiastkę polskiej polityki zagranicznej. Że tak właśnie było, okazało się po
1989 roku, gdy ludzie tworzący owo społeczeństwo niezależne czy też
społeczeństwo obywatelskie stanu wojennego w błyskawicznym tempie zaczęli
tworzyć zarówno suwerenne struktury państwowe jak też struktury zorganizowanej
opinii publicznej.
Dobrą ilustracją jak rozwijano stanowisko Lipskiego z Dwóch patriotyzmów były dwa głośne teksty z 1987 roku. Pierwszy, Biedni
Polacy patrzą na getto Jana Błońskiego, opublikowany
w “Tygodniku Powszechnym” i szybko przetłumaczony na angielski, francuski i
niemiecki, poświęcony był problemowi stosunku Polaków do Holokaustu. Drugi –
autorstwa Jerzego Jedlickiego – Dziedzictwo i odpowiedzialność zbiorowa,
opublikowany we wznowionej właśnie w obiegu oficjalnym “Res Publice”, stanowił
miażdżącą krytykę kategorii odpowiedzialności zbiorowej. Oba te teksty
koncentrowały się na problemie moralnej odpowiedzialności, jaką ponoszą
wspólnoty ludzkie za czyny popełnione w ich imieniu w przeszłości, a więc
kwestii kluczowej z punktu widzenia rewizjonizmu historycznego. W przypadku
nowej pamięci bowiem, oraz politycznych sposobów wykorzystywania dorobku nowej
historii zasadnicze znaczenie miało połączenie pasji demitologizacyjnej z
przeformułowaniem definicji wspólnoty, tak, aby możliwe było zbudowanie nowego
patriotyzmu krytycznego. Pozornie ten cel wydawał się sprzeczny – pasja
demitologizacyjna
w pierwotnej, czystej postaci żywiła się przedustawną można by rzec dyspozycją
trwałej niechęci do wszelkich form wspólnotowości. Słowo naród, duma narodowa,
interes narodowy, wszelkiego rodzaju symbolika i mitologia utwierdzająca
poczucie istnienia tego rodzaju więzi oraz wytwarzająca przekonanie o istnieniu
pewnego tworu znajdującego się w innym rejonie bytu niż konkretne jednostki –
wszystko to wydawało się podejrzane oraz potencjalnie groźne w wypadku, gdyby
nie zostało obwarowane czujnością, jakiej przykład dał w Dwóch patriotyzmach
Lipski. Nieuniknioną konsekwencją takiej postawy było domniemanie, iż pojęcia w
rodzaju narodu lub wspólnoty to czyste hipostazy, iż realność empiryczna
przysługuje tylko i wyłącznie jednostkom.
Pojawić
się jednak musiała zasadnicza trudność. Jedną mianowicie z konsekwencji
postulowanej już przez Lipskiego postawy patriotyzmu krytycznego musiało być
nie tylko przezwyciężenie w sobie zgubnych mitów hurra-patriotycznych,
prowadzących do megalomanii i ksenofobii narodowej, lecz także przyjęcie na
siebie odpowiedzialności za czyny w przeszłości popełnione przez własną
wspólnotę z racji wiary w te właśnie zgubne mity. Jak jednak jednostka, która w
żaden osobisty sposób nie odpowiada za czyny popełnione 50, 100 czy 300 lat, a
więc wtedy, gdy w ogóle nie było jej wśród żywych, może i co więcej powinna się
za nie czuć odpowiedzialna jeśli kategoria narodu jako realnej wspólnoty,
łańcucha pokoleń, rodzaju organizmu etc. jest fałszywym, szkodliwym mitem?
Inaczej rzecz ujmując, i jest to miejsce niezwykle ważne dla całego wysiłku
lewicowo-liberalnej inteligencji, jak uratować przekonanie o tym, iż tradycyjna
idea narodu jako związku bezwarunkowo łączącego jednostki jest fałszywa (bowiem
odpowiada się tylko za jednostkowe czyny, natomiast przyjęcie win cudzych nie
może być automatyczne lecz tylko
i wyłącznie dobrowolne, jako akt swego rodzaju świeckiej świętości), a
jednocześnie, że poczucie odpowiedzialności za zło wyrządzone przez naszą
własną wspólnotę lub w jej imieniu obciąża nas bezwarunkowo, niejako
substancjalnie? Uprzedzając fakty można powiedzieć, iż było to możliwe właśnie
za sprawą przemieszania porządku wiary stylizowanej na religijną i tego, co
polityczne.
Dla
Błońskiego faktem jest dręczące polską świadomość zbiorową (a może zbiorową
podświadomość) poczucie winy
z powodu zepchniętego w mrok wspomnienia o zachowaniu Polaków w obliczu
Zagłady. O ile zatem w przypadku Lipskiego mieliśmy do czynienia z polityką
zmienioną w etykę zakorzenioną
w bezwyznaniowym odczytaniu chrześcijańskich nakazów ewangelicznych, o tyle w
przypadku Błońskiego krytyczny patriotyzm oraz postawa nastawiona na
rewidowanie historii narodowej uzupełniona zostaje o swego rodzaju terapię
psychoanalityczną zbiorowej pamięci. Ukrycie poczucia winy w mroku wypchnięcia,
podświadomości pozwala przy tym rozwiązać dwa problemy – po pierwsze czyni
problem również problemem przede wszystkim jednostkowym. Nie wypowiedziana do
końca ontologia narodu
w przypadku Błońskiego zakłada istnienie narodu jako obszaru kultury, zbiorowych
rytuałów, odruchów istniejących realnie
w psychice poszczególnych jednostek. Jest to jasne w przypadku tych, którzy
godzą się z perspektywą zarysowaną przez autora. Co natomiast z tymi, którzy
odrzucają jego stanowisko? W domyśle, używając języka jednostkowej
psychoterapii, padają oni ofiarami mechanizmu wyparcia – nie wiedzą o tym, iż
mają problem, z którym można i należy się uporać. Jeśli natomiast próbują
polemizować, krytykować taką postawą, można uznać ich przypadek za ilustrację
tezy o tym, iż agresja, niechęć, brak zrozumienia dla innych są formą
rozładowywania tłumionego poczucia winy.
Jeśli
zatem uznamy punkt wyjściowy diagnozy Błońskiego, jeśli zgodzimy się, iż
Polaków męczy zrepresjonowane poczucie winy za zachowanie wobec Żydów w czasie
wojny, to rozwiązaniem jest ekspiacja, oczyszczenie. W przeciwnym razie nasza
zbiorowa tożsamość obciążona będzie winą, niezależnie od tego, że większości z
nas to oskarżenie nie dotyczy bezpośrednio.
O istnieniu poczucia winy świadczy wielka drażliwość, z jaką Polacy reagują na
oskarżenia o antysemityzm i jakąś formę współodpowiedzialności za zagładę
Żydów. Te oskarżenia popychają nas do prób racjonalizacji problemu, do
wskazywania na okoliczności, które mają stanowić wytłumaczenie, do prób ważenia
cierpień żydowskich i własnych – to wszystko jednak nie sięga istoty problemu,
próbuje go tylko omotać, zasłonić; grozi relatywizacją moralnego wymiaru tamtej
tragedii. Błoński proponuje inną drogę. Tam, gdzie istnieje poczucie winy,
należy uznać realność przewin. Sumienie nigdy nie jest nieczyste bez powodu.
Winę zaś może zmazać tylko prawda i uczciwość – oczyścić się, to znaczy
zobaczyć siebie w prawdzie. A to, zdaniem Błońskiego, oznacza, że musimy stanąć
wobec pytania o współodpowiedzialność za Holokaust. To jest ten najbardziej
szokujący dla nas wymóg, to przed czym najbardziej się bronimy. Błoński pisze,
że Polacy reagują z tak wielką drażliwością na wszelkie dyskusje
o polskim antysemityzmie, toczone ze szczególnym upodobaniem na Zachodzie, bo
podświadomie czują, że ich celem jest właśnie takie oskarżenie. To dlatego
próbujemy zasłonić się murem wyjaśnień, racjonalizacji, aby odgrodzić się od
takiej możliwości. Tymczasem Błoński proponuje odwrócenie kolejności – trzeba
najpierw powiedzieć: tak, jesteśmy winni. Należy zatem odrzucić pospiesznie,
lękowo jakby, budowany stereotyp naszej niewinności. Moment stanięcia w
prawdzie jest momentem porzucenia wygodnych dla nas samych mitów. Należy poddać
naszą historyczną pamięć uważnej, dokładnej i bezwzględnej – wedle wymogów
prawdy – rewizji, przeglądając jej zawartość i koncentrując się przede
wszystkim na faktach trudnych, przemilczanych, bolesnych.
Kluczem
do zrozumienia intencji Błońskiego jest słowo “najpierw” – jak on sam pisze:
“miast się targować i usprawiedliwiać, winniśmy najpierw pomyśleć o sobie, o
własnym grzechu czy słabości. Taki właśnie moralny przewrót jest w stosunku do
polsko-żydowskiej przeszłości konieczny. Tylko on może stopniowo oczyścić
skażoną ziemię”; i dalej: “Domagamy się nieraz od Żydów (albo od ich
przyjaciół) ostrożnej, sprawiedliwej oceny wspólnych dziejów. Powinniśmy jednak
najpierw wyznać naszą winę i prosić o przebaczenie. I w gruncie rzeczy oni
tylko tego czekają – jeżeli czekają”. Przyznając się do winy staniemy się
bardziej wiarygodni, gdy przyjdzie czas na dalszą dyskusję. Będziemy bowiem
mogli domagać się bardziej sprawiedliwej oceny naszych działań bądź naszych zaniechań.
Dla Błońskiego oczywiste jest, że musi być dalszy ciąg – przecież przyznanie
się do winy nie może być pełne; nawet jeśli Polacy zawinili, to nasza wina nie
może być zrównana z winą samych oprawców, Niemców. Bowiem współ-udział i
współ-wina to nie to samo – wprawdzie “można być współwinnym nie biorąc udziału
w zbrodni”, lecz zarazem “nikt rozsądny nie może powiedzieć, że Polacy – jako
naród – brali w ludobójstwie udział”; zatem można “być współwinnym, nie biorąc
udziału w zbrodni”. Pojawiają się co prawda głosy zrównujące winę Polaków i
Niemców, szczególnie na Zachodzie i wśród niektórych środowisk żydowskich, ale
“należy je spokojnie rozważyć, nie popadając w gniew – znak paniki”. Spokój
Błońskiego wynika z tego, że jest on przekonany o tym, że ludzie wysuwający
takie oskarżenia mylą się, choć zarazem milcząco zakłada, że właśnie nam nie
wypada tego mówić. Trudność tej propozycji polega na tym, że dla wielu krytyków
polskiej postawy w czasie Holokaustu nasze przyznanie się do winy jest punktem
zamykającym a nie otwierającym dyskusję. Dla takich ludzi nie ma żadnego
“potem”, które następuje po “najpierw”.
Jedlicki
w swym eseju przyjmował trochę inny punkt widzenia, punkt widzenia liberała
badającego historię czy raczej antropologię kulturową. Wnioski wyciągnął jednak
podobne. Jedlicki przekonuje, że istnienie poczucia winy z jednej strony i
poczucia krzywdy z drugiej jest nie tylko dowodem zakłócenia moralnej harmonii,
lecz również jest niekorzystne dla społeczności przez nie dotknięte. Urazy,
niechęci, zadrażnienia przekładają się na polityczne spory, przeszkadzają w
sąsiedztwie czy współpracy,
a w momencie kryzysu mogą stać się przyczyną kolejnych nieszczęść. Sposobem na
oczyszczenie się z winy jest moralne, symboliczne zadośćuczynienie. Jego
najskuteczniejszą formą jest możliwie pełne i rzetelne wyjawienie prawdy.
Prawda o tym, co chcemy zepchnąć w podświadomość, oznacza katharsis. Tym samym prawda “zapobiega zaleganiu nienawistnych
emocji i wygasza prawo do odwetu”. Jedlicki pisze więc wprost: “Poznanie
historii i mężne jej przyjęcie ma własności terapeutyczne”.
Przywołanie
antropologii miało zasygnalizować pewną trudność badawczą – tę mianowicie, że
choć pojęcie odpowiedzialności zbiorowej, odpowiedzialności za czyny przodków
pochodzi
z innego porządku niż porządek racjonalny, że jest bliższe raczej mentalności
plemiennej niż racjonalnej, to jednak pozostaje zarazem nieusuwalnym
składnikiem rzeczywistości ludzkiej. Być może nie daje się więc wtłoczyć w ramy
rozumu, ale nie można go lekceważyć; co więcej, rzeczywistość, w której
znikłaby kompletnie, byłaby nieludzka. Problem w tym, że tak łatwo ją nadużyć,
że w imię tej właśnie zasady popełniono straszne zbrodnie. Współistnienie tych
dwóch porządków – racjonalnego, w którym wina jest i musi być zawsze tylko
jednostkowa, z tym tradycyjnym, tak starym jak wszystkie zbiorowości ludzkie –
że wspólnota zachowuje ciągłość swej tożsamości pomimo wymiany jednostek ją
tworzących, co pozwala mówić o winie zbiorowej – jest swoistą tajemnicą. Nie
można w istocie całkowicie zakwestionować żadnego z nich. Chodzi więc o
wytyczenie między nimi granicy,
o znalezienie punktu równowagi, który pozwoliłby ocalić racjonalną etykę i
moralny instynkt.
Zwrócić
trzeba uwagę na fakt, że w ten sposób samo poznanie historii nie jest
wystarczające – musi ono oznaczać akt moralny, akt skruchy, skrucha zaś zakłada
zrozumienie winy, nie może ograniczyć się do samego wyznania grzechów. Innymi
słowy konieczne jest moralne zaangażowanie – sam akt nie może być zdawkowym
zapoznaniem się z informacjami, lecz aktem uwewnętrznienia moralnego przesłania
wydarzeń. Niezobowiązująca do niczego, nie nakładająca żadnych zobowiązań
lekkość historii jest bardziej przerażająca, groźniejsza niż jej trudne do
udźwignięcia brzemię, jak pisze Jedlicki. Tylko gdzie jest koniec tego procesu?
W ramach duchowości tradycyjnej wina była czymś, co można było zmazać – służyły
temu pielgrzymki do miejsc świętych czy inne akty pokuty. W liberalnym świecie,
w którym nie jest już możliwa wiara w zmazanie grzechów, wszelkie
zadośćuczynienie ma tylko symboliczny charakter. Niegdyś za symbolem kryła się
głębsza rzeczywistość, dzisiaj symbol jest znakiem, za którym nic się nie
kryje. Dlatego winy nie można w zasadzie zmazać (wystarczy przypomnieć
oburzenie, jakie wzbudziły głosy niektórych niemieckich historyków, że Niemcy
nie mogą być wiecznie odpowiedzialni za ostatnią wojnę); pozostaje ciągłe
przypominanie o poczuciu winy. Błoński pisze w eseju o Kossak-Szczuckiej, iż
trzeba myśleć przeciwko “swojemu psychicznemu komfortowi”.
Tylko
w takiej postaci, w postaci moralnej odpowiedzialności za przeszłość
liberałowie mogą zaakceptować ideę wspólnoty dziejowej, lub mówiąc inaczej –
ideę narodu. Taką postawę, reprezentowaną przez Błońskiego i Jedlickiego, można
nazwać patriotyzmem bolesnej zadumy. Liberałowie aż nadto dobrze wiedzą, że
silna więź wspólnotowa może być zagrożeniem; co więcej, wiedzą oni, że natura
tej więzi wymyka się jakiejkolwiek racjonalizacji, że pochodzi z innego
porządku niż rozum – dlatego jeśli już należy wspominać o więzi, to trzeba to
robić w taki sposób, aby poddawać ją kontroli standardów etycznych (możliwie
najsurowszych). Postawa ta znalazła swój wyraz
w wielu innych, powikłanych sprawach dotyczących stosunków Polaków i innych
narodów (z zachowaniem wszelkich proporcji oczywiście, bo żadna z nich nie była
tak doniosła i tragiczna jak kwestia losu Żydów w czasie ostatniej wojny).
Można tu wspomnieć wielką falę tekstów, książek, literackich mód nawet, które
poddawały systematycznej rewizji i demitologizacji nasz stosunek do Litwinów,
Ukraińców, Białorusinów, Czechów czy nawet Niemców. Inną kwestią jest, czy i w
jakim stopniu elity tych narodów zastosowały podobną procedurę w stosunku do
swoich problemów dotyczących ich własnych stosunków z Polakami (a milczące
założenie o wzajemności – “bo nam o tym nie wypada mówić, oni sami powinni to
zrobić” – było jednym z kluczowych elementów rozumowania polskich liberałów).
W
perspektywie patriotyzmu krytycznego, patriotyzmu bolesnej zadumy niemożliwe
jest z samej istoty posługiwanie się kategorią interesu narodowego –
szczególnie w sferze polityki historycznej. Zbiorowy interes to kategoria
uwikłana siłą rzeczy
w egoizm; konieczność stanięcia twarzą w twarz z bolesną prawdą, konieczność
myślenia wbrew własnemu komfortowi psychicznemu, stałe dążenie do
demitologizacji, patrzenia z podejrzliwością na wszelkie własne stereotypy –
wszystkie te zabiegi powinny być podejmowane bezwarunkowo. Nie można
kalkulować, zakładać stopniowania reakcji, tym bardziej uzależniać własnych
działań od postępowania drugiej strony. Przyjęcie pełnej odpowiedzialności,
nawet w wersji maksymalnej – tej, o której mówi druga strona, bez zastrzeżeń,
musi być aktem jednorazowym, heroicznym i radykalnym. Tylko w taki sposób
możemy bowiem zyskać moralny kapitał niezbędny do wpływania na innych. Tak,
jakby nasza skrucha miała w sobie ładunek autentyzmu zdolny poruszyć sumienia
nie tylko naszych ofiar, lecz nawet tych, którzy w swych żądaniach przesadzają
powodowani złą wolą. Polityka historyczna w tej perspektywie ulega całkowitej
supremacji etyki, staje się obszarem, w którym nie tyle buduje się wspólnotową
tożsamość, ile przemaga się w bolesnej auto-psychomachii potencjalność grzechu,
immanentnie przypisaną do wspólnoty
i sfery tego, co polityczne. Dopuszczalne formy rytuałów i symboli
wspólnotowych, to takie, które egzorcyzmują potencjał zła, zaktualizowany wiele
razy w przeszłości i stale obecny, póki ludzkość skazana jest na życie w ramach
przygodnych tożsamości grupowych.
Ten
swoisty unilateralizm etyczny w sferze polityki historycznej stanowi w
konsekwencji specyficzną mieszankę pokory
i pychy, w obu przypadkach nieodmiennie z domieszką naiwności. Pokory, ponieważ
z zasady nie chce mówić o niczym, co może stanowić powód do dumy – w
szczególności o żadnych wydarzeniach, które mogłyby utwierdzać patriotyzm
heroiczny, cnoty bohaterskie; woli zawsze mówić o winie własnej, mnożyć
zastrzeżenia i zabezpieczenia ograniczające niszczący potencjał wspólnotowej
tożsamości. Pychy – ponieważ zakłada, iż radykalizmem i mocą własnych aktów
dobrej woli jest w stanie dokonać cudownych transformacji nie tylko we własnej
zbiorowości lecz także
u innych.
Wiąże
się z tym milczące założenie, iż należy akceptować
w zasadzie bez dyskusji stanowisko drugiej strony w sporze
o pamięć. U Lipskiego czy Błońskiego dopuszczona jest jeszcze możliwość, iż w
niektórych przynajmniej przypadkach niektóre skrajne głosy, niektóre najdalej
idące pod naszym adresem żądania są przesadne i niesprawiedliwe. W Dwóch
patriotyzmach na przykład fragment tekstu poświęcony przedstawieniu
argumentów na rzecz konieczności dogłębnej rewizji polskiej wersji pamięci o
naszym zachowaniu jako narodu wobec zagłady Żydów poprzedzony jest następującą
uwagą: “Na Zachodzie, głównie
w środowiskach żydowskich, porażonych tragedią zagłady milionów, pojawiły się
nieodpowiedzialne i prawie nie mające nic wspólnego z rzeczywistością
oskarżenia narodu polskiego
o współuczestnictwo w eksterminacji. Próbowano nawet rozpowszechniać obelżywe
określenie »naród szmalcowników«. Antypolonizm powinien być uważany za postawę
nie mniej hańbiącą niż antysemityzm. Zdanie »wszyscy Polacy to antysemici« lub
»wszyscy Polacy to pijusy« – jest tyleż warte, co »wszyscy Żydzi są
oszustami«”. Dynamika ewolucji dyskursu krytycznego patriotyzmu w następnych
kilkunastu latach doprowadziła do powstania w jego najbardziej radykalnych
przejawach stanowisk, wedle których milcząca akceptacja nawet najbardziej
nieprzejednanej krytyki musi być warunkiem wstępnym do podjęcia dialogu, czyli
rozpoczęcia wysiłków na rzecz ekspiacji. Ofiara ma prawo do przesady, ponieważ
uzyskała je na mocy swego cierpienia. Wchodzenie z nią w spór co do szczegółów,
oceny kontekstu wydarzeń etc., dezawuuje jej moralną legitymację do wysuwania
oskarżeń (tj. podważa się skalę cierpienia), a w konsekwencji opowiada się po
stronie zła.
Imperatyw
akceptowania stanowisk drugiej strony bezwarunkowo prowadzi – w dłuższej
perspektywie – do powstania syndromu coraz bardziej posuniętego braku
świadomości, iż często jest się pod presją cudzej polityki historycznej.
Relacja etyczna – jako doskonale radykalna – musi z konieczności zakładać
lustrzane odbicie intencji po drugiej stronie. Ponieważ my działamy z
absolutnie czystych, etycznych, ewangelicznych motywów, nie możemy zakładać nic
innego, jak tylko to, że i druga strona działa z pobudek równie szlachetnych,
że nie traktuje aktu przyznania się do winy, jako uzyskania moralnej i
retorycznej przewagi na przykład w ewentualnych przyszłych staraniach
o materialne zadośćuczynienie za nasze winy.
Dobrą
ilustracją bezwiednego automatyzmu, swoistej bezbronności polskiej opinii
publicznej wobec polityki historycznej uprawianej przez inne strony jest
automatyczna niejako akceptacja w naszym rodzimym dyskursie publicznym
niemieckiego określenia “wypędzeni”. Z polskiej perspektywy, nawet jeśli
zgodzimy się ze stanowiskiem prezentowanym przez Lipskiego – nota bene
stało się ono po przeszło dwudziestu latach częścią obiegowych poglądów
znakomitej większości polskiej inteligencji, a więc już dawno przestało być
paradoksalne, tak jak w momencie powstawania Dwóch patriotyzmów – w myśl
którego cała mitologia ziem odzyskanych itd. była propagandą, a tereny te
Polska uzyskała w wyniku barbarzyńskiego wysiedlenia z nich milionów Niemców,
to nie musi to jeszcze oznaczać automatycznego
uznania owych wysiedleń za akt niesprawiedliwości i krzywdę w sensie
moralnym. Słowo “wypędzeni” nie jest bowiem neutralną, czysto opisową kategorią
pewnego faktu historycznego – streszcza ono w sobie aksjologiczną ocenę tego
wydarzenia. Niemcy mają prawo do swojej interpretacji historii, nawet jeśli są
to interpretacje historycznie wątpliwe a politycznie ryzykowne. Jednak nie
oznacza to konieczności przyjęcia tej interpretacji
w Polsce. Brak ostrych reakcji na takie interpretacje nie może być traktowany
jako wstęp do akceptacji sposobu myślenia o historii, z którego one wyrastają.
Nie można bowiem mówić o krzywdzie, nie zakładając istnienia winowajców; nie ma
zaś winy bez zadośćuczynienia. Z faktu, iż dzisiaj jeszcze nie dopowiada się
otwarcie takiej właśnie logicznej sekwencji skutków i przyczyn, nie wynika, iż
nie może to nastąpić w przyszłości. Poza całą sferą wątpliwości natury
historycznej, filozoficznej, jakie rodzi taka interpretacja, pozostaje jeszcze
możliwość, której prawdopodobieństwo pojawienia się nie przekracza wszakże
granic wyobraźni, iż dyskurs mówiący o wypędzonych oraz implikowana w nim wizja
historii stanie się retorycznym narzędziem wspierającym realne roszczenia
majątkowe.
Pełna
akceptacja owego dyskursu czyni ewentualną obronę polskiego stanowiska
trudniejszą. W dyskursie o wypędzonych, mimo dramatyzmu ludzkich losów oraz
często najlepszej woli zaangażowanych w jego propagowanie autorów książek,
tekstów itp., istotna jest sfera jego możliwych, do końca nie uświadamianych
implikacji, narzucających swoistą wersję rozumienia mechanizmów historycznych.
Mówiąc o wysiedleniu jako o złu moralnym, o wielkiej niesprawiedliwości i
koncentrując się na nagich faktach jednostkowego cierpienia, destyluje się
niejako poziom moralnej warstwy polityki oraz historii od poziomu etycznej
oceny wydarzeń. Wskazując na pierwotne, nieredukowalne znaczenie jednostkowego
cierpienia, izoluje się fakt wypędzenia, oraz miliony pojedynczych ludzkich
interakcji, składających się na to wielkie historyczne zdarzenie, z kontekstu
historii. Co więcej, rozrywa się historię jako ciąg przyczyn i skutków, działań
i ich konsekwencji. Wysiedlenie Niemców z ziem zachodnich stanowiło w równym
stopniu karę za rozpętanie wojny i wyrządzone przez III Rzeszę zbrodnie – w tym
także zbrodnie na narodzie polskim, jak i rekompensatę dla Polski za utracone
na wschodzie ziemie.
Absolutyzacja
cierpienia jednostkowego jako nieredukowalnego momentu historii uniemożliwia
nawet samo pomyślenie
o karze jako karze sprawiedliwej. Nie ma przecież odpowiedzialności zbiorowej w
kategoriach politycznych i historycznych
w fizycznej rzeczywistości. Nie można wymierzać sprawiedliwości wspólnocie,
atakując ją jako całość, wysiedlając, konfiskując majątki. Realna odpowiedzialność,
odpowiedzialność fizyczna, spada zawsze tylko na jednostki, na konkretnych
sprawców. Tym samym kara – w sytuacji, gdy poddaje się jej zbiorowość, jest
z istoty swojej w tym sposobie myślenia o naturze dziejów – zawsze i tylko
niesprawiedliwa, bowiem na zło odpowiada się złem, za spowodowanie cierpienia
zadaje się cierpienie. Pozostaje więc ewentualnym obrońcom polskiej racji
stanu, obrońcom spod znaku krytycznego patriotyzmu, posługiwanie się argumentem
rekompensaty. Tym samym jednak przechodzą oni z wymiaru sprawiedliwości w
sensie politycznym – a więc takim, w którym podmiotami są wspólnoty polityczne,
działające w historii
i przyjmujące za swoje działania odpowiedzialność – na grunt materialnego,
przedmiotowego traktowania historii. W tej perspektywie w historii niemożliwa
jest sprawiedliwość, bowiem jest ona opowieścią pisaną przez zwycięzców z
pozycji siły. Rekompensata to z perspektywy wysiedlonych zwykła grabież – nie
interesuje ich to, że Polacy dostają rekompensatę za ziemie na wschodzie, bowiem
oznacza to dla nich, iż to oni muszą rekompensować grabież dokonaną przez
Rosjan. Ich interesuje tylko nieredukowalne, osobiste doświadczenie, ich
osobista pamięć,
w której grabieżca mówił po polsku a ich mała ojczyzna stała się częścią
Polski. Naga przemoc wcześniejszych ofiar w stosunku do realnych i domniemanych
sprawców buduje w tej perspektywie porządek ludzki, w którym teraz sprawcy
przeistaczają się
w ofiary. Porzuca się dawną historię, w której wspólnoty stanowiły aktywne
podmioty działające w historii, ponoszące zbiorową odpowiedzialność oraz
zbiorowo uczestniczące w zwycięstwach. Nie ma wojen sprawiedliwych,
sprawiedliwych kar zbiorowych, historia nie układa się tutaj w żaden logiczny i
sensowny łańcuch wydarzeń. Jest za to sprawiedliwe w sensie etycznym prawo do
czucia się pokrzywdzonym i prawo do nieskrępowanego mówienia o przeżytej
traumie. Kto tego prawa odmawia, podwaja cierpienie, do dawnego gwałtu
fizycznego dodaje gwałt symboliczny, zamykając usta ofiarom.
Naturalnie
nie oznacza to wezwania do rewizji granic, odwetu – respektuje się bowiem stan
faktyczny; nie jest to jednak kwestia uznania wyroku historii za sprawiedliwy,
lecz tylko kwestia rozsądku, uznania realiów. Polacy natomiast, o ile wysuwają
argumenty mówiące o historycznej sprawiedliwości, zdają się dowodzić, iż nie
przezwyciężyli jeszcze w sobie dawnego, tak bardzo brzemiennego w skutki
rozumienia mechanizmu historii. To Niemcy, mając etyczną odwagę mówić o
wypędzonych, są nowocześni; Polacy są anachroniczni, borykają się z balastem
mitów i stereotypów na własny temat (na przykład nie chcą zaakceptować, iż mit
narodu-ofiary został już po wielokroć poddany historycznej falsyfikacji –
ostatnio, gdy wyszła na jaw przy okazji Jedwabnego cała, dotąd spychana
wstydliwie w najdalsze zakamarki zbiorowej pamięci i podświadomości, prawda o
czynnym udziale Polaków w zagładzie Żydów). Niemcy nie potrafią zrozumieć, iż
opór Polaków przed akceptacją skutków wewnętrznej logiki dyskursu wypędzenia
nie jest sporem o fakt cierpienia wysiedlonych lecz jest sporem o sposób
budowania sensu historii – co wprost przekłada się na legitymizację porządku
politycznego.
Zróbmy
intelektualny eksperyment, wyciągając najdalej idące wnioski ze sposobu
rozumowania charakterystycznego dla krytycznego patriotyzmu – zaakceptujmy
mianowicie bez zastrzeżeń krytyczne uwagi o obecności Polaków na Wschodzie,
zgodne z kierunkiem myślenia wytyczonym przez Lipskiego
i połączmy je z oglądem naszych stosunków z Niemcami. Załóżmy zatem, iż tylko
za sprawą naszej megalomanii narodowej mogliśmy niegdyś myśleć, iż Polska miała
jakąś misję na Wschodzie, że budowała tam lepszą cywilizację, że niosła na te
ziemie ideał (ideał podkreślam, bo z realizacją projektu bywało różnie)
ustrojowy zbieżny z tym, co zawarte zostało w angielskiej Magna Charta, co
miało jakoby tłumaczyć nasze prawo do obecności tam. Zgódźmy się, że były to
mity, stereotypy, którymi pokrywaliśmy panowanie nad innymi narodami (którym w
dodatku podstępem, bo pozornie pokojowo wydarliśmy elity). Utrata tych ziem zatem
była bolesnym, tragicznym dla ogromnych rzesz kresowych Polaków doświadczeniem,
była też zagładą pewnego dziedzictwa kulturowego, lecz zarazem była aktem
dziejowej sprawiedliwości
w stosunku do Litwinów, Ukraińców, Białorusinów.
Jednocześnie
ziemie zachodnie stały się częścią Polski tylko w wyniku wojennej grabieży, za
cenę wypędzenia – czyli pozbawienia Ojczyzny milionów Niemców. Nasz tytuł do
tych ziem nie wynika z surowego, bezwzględnego nawet może, mimo to
sprawiedliwego wyroku historii, ale jest aktem w najlepszym razie materialnej
rekompensaty. Cóż otrzymuje się, gdy te dwie części krytycznego rozumowania
złożymy w całość? Polacy są u siebie
w dorzeczu Wisły (a i to bez jej ujścia); tylko na tym skrawku ziemi jesteśmy
usprawiedliwieni przed Bogiem i historią, czyli przed etycznym i cywilizacyjnym
trybunałem dziejów.
Miarą
zaakceptowania takiego właśnie stanowiska jest fakt, iż w Polsce nigdy nie
pojawił się w stosunku do Polaków ze wschodnich ziem Rzeczpospolitej termin
“wypędzeni”, nigdy też nie powstały “ziomkostwa” kresowe, propagujące ideę
rewizji granic lub choćby roszczeń materialnych wysuwanych pod adresem wschodu.
Naturalnie w PRL nic z tych rzeczy nie było
w ogóle do pomyślenia. Ale też uderzający jest fakt, iż po odzyskaniu
niepodległości takie postawy także się nie pojawiły. Najpierw znaczna część
opinii publicznej zaakceptowała termin “wypędzeni” w odniesieniu do Niemców
wysiedlonych z ziem zachodnich, a dopiero potem zaczęto nieśmiało stosować go
do “wypędzenia” ze wschodu – jednak przez analogię do Niemców! Tak samo, jak
Niemcy zostali wypędzeni ze Śląska, tak też Polacy zostali wypędzeni z Galicji
Wschodniej. Doprawdy “tak samo”? Dziwaczne słowo “repatrianci” (do Ojczyzny
mogli bowiem powracać co najwyżej więźniowie Workuty lub Magadanu, lecz jako
żywo mieszkańcy Wilna, Lwowa, Grodna czy Stanisławowa tracili swoją małą
ojczyznę, która była polska od wieków) ukute w PRL wprawdzie znikło, lecz nie
pojawiło się nowe. Funkcjonuje słowo “kresy” – kresowe są festiwale folkloru i
wydawnictwa albumowe, lecz kresowość jest tutaj tylko emblematem niegroźnego
sentymentalizmu. W Polsce wiele jest politycznego zwyrodnienia
i politycznego folkloru; nie ma jednak “rewanżyzmu”. Na osobę publiczną, która
choćby w najbardziej zawoalowany sposób sugerowałaby rewizję granic, patrzono
by jak na kompletnego politycznego dewianta i pomyleńca. Łatwiej spotkać
antysemitę, niż zwolennika powrotu na Wschód.
Krytyczny
patriotyzm przez swoją niechęć do wspólnotowości okazuje w ostatecznym
rozrachunku więcej miłosierdzia Innym niż Swoim. Z lęku, iż nie zrozumieją
sensu współczucia,
i zaczną domagać się zadośćuczynienia? Ale przecież nawet ci, którzy chcą owego
zadośćuczynienia, skarżą za utracone mienie Rzeczpospolitą Polską a nie
Białoruś czy Ukrainę. Że uwierzą, iż ich mówienie o ich cierpieniu, daje im
prawo do utwierdzania narodowych mitów? Jednak nigdy, nawet w ostatnich latach,
pomysły choćby tylko w przybliżeniu podobne do tego, co dzisiaj w kwestii
wypędzonych robi się w Niemczech, nikomu poważnemu nie przychodziły u nas do
głowy.
Ten
brak zrozumienia dla Swoich i nadmiar zrozumienia dla Innych, prezentowany
przez krytyczny patriotyzm nie wynika ze złej woli. Postawa Jana Józefa
Lipskiego może być wzorcem patriotyzmu i obywatelskiej postawy dla kolejnych
pokoleń Polaków. Po prostu o własnym patriotyzmie, o tym, co mogłoby być
powodem do dumy w narodowej historii wolał on dyskretnie milczeć. Dla dobra
kształtu polskiego patriotyzmu ważniejsze było koncentrowanie się na
oczyszczaniu go z osadów mitów i stereotypów odpowiedzialnych za zło wyrządzone
w imieniu Polski Innym. Zakładano, że trzeba głośno mówić o złych stronach
polskiej historii, bo to, co było w niej dobre i tak sobie poradzi, czyli
przetrwa w społecznej pamięci. Była to postawa szlachetna i etycznie radykalna.
Jednak tkwiło w niej pewne ryzyko. Zrazu nie grożące konsekwencjami, z czasem
jednak coraz bardziej brzemienne
w skutki. Postawa heroicznego, radykalnie etycznego krytycyzmu zaczęła
wychowywać coraz szersze rzesze inteligencji do krytycyzmu automatycznego,
mimowolnego. Radykalny krytycyzm stał się intelektualnym nałogiem, mentalną
dyspozycją wyprzedzającą wszelkie myślenie. Już nie tylko zwalczano szkodliwe
mity i fałszywe wyobrażenia, lecz z czasem atak skierowano także przeciwko
każdemu zespołowi przekonań uznawanych za mity, wręcz każdemu zbiorowemu
wyobrażeniu. Z ustaleń poczynionych
w trakcie tych zabiegów konstruowano spoiwo nowego rodzaju – wspólnota pewników
miała zostać przekształcona we wspólnotę wahań i wątpliwości; wspólnota dumy we
wspólnotę wstydu. Demitologizację i krytykę narodowej tradycji i narodowej
pamięci robiono namiętnie i dobrze, do tego stopnia, że niewiele już zostało z
dawnego modelu zbiorowej tożsamości Polaków.
Dzisiaj
widać, iż dynamika ta nie tylko powinna lecz także musi być zatrzymana. Rewanż
pamięci, sposób, w jaki nowe, krytyczne interpretacje historii stają się
instrumentami polityki, w jaki ważą na stosunkach między narodami, dowodzi, iż
należy podejmować wysiłki na rzecz wypracowania modelu polskiej polityki historycznej.
Nie sposób zaś jej prowadzić bez przezwyciężenia – w heglowskim tego słowa
znaczeniu – dorobku stylu myślenia, któremu patronuje Jan Józef Lipski.
Przyszły kształt polskiej polityki historycznej musi siłą rzeczy zależeć od
przemyślenia tego, co w sferze debat o pamięci zbiorowej wydarzyło się w ciągu
ostatniego ćwierćwiecza. Rewizjonizm historyczny w wydaniu zwolenników
krytycznego patriotyzmu nauczył nas – niezależnie od oceny tego nurtu myśli
współczesnej – nowego stosunku do historii. Chodzi o to, aby połączyć zalety
tej postawy i jednocześnie ustrzec się jej – nawet mimowolnych – błędów. Bez
tego nie da się odbudować więzi łączącej na powrót Polaków we wspólnotę
polityczną, zdolną do aktywnego działania w historii. Będziemy raczej zbiorowością
zmuszoną toczyć polityczne pojedynki
w czasie i miejscu oraz na warunkach narzuconym nam
z zewnątrz.