Jacek Kloczkowski - PO - partia na rozdrożu


PO: nie czas mrozić powyborczego szampana

Na tle innych partii sytuacja Platformy Obywatelskiej wydaje się komfortowa. PiS grozi utrata władzy. Samoobrona i LPR walczą o przetrwanie, czyli o utrzymanie się w przyszłym parlamencie. SLD może jedynie marzyć o pozycji sprzed kilku lat. PSL czeka na odraczaną, ale zdaniem wielu nieuchronną egzekucję wyborczą.

Platforma jest jedyną partią, która już wie, że w nowym rozdaniu zajmie przynajmniej tę samą pozycję co dziś, a może ją wzmocni. Czy zatem jej liderzy mogą zacząć mrozić szampana?

Niekoniecznie - i to nie tylko z powodu wspomnień sprzed dwóch lat. Platformie grożą tarapaty także w przypadku zwycięstwa. Dlaczego? Bo zapewne będzie musiała stworzyć koalicję rządową, a to - o czym boleśnie przekonał się PiS - bywa drogą przez mękę.

Rządzę, więc jestem

PO powstała po to, aby rządzić. Niezależnie od tego, jak wiele jej liderzy mówiliby o dobru Polski, liberalizmie, modernizacji, lepszym jutrze, to ta motywacja - zdobycia władzy - była jej siłą napędową. Dwa lata temu wydawało się, że sen liderów PO o władzy się ziści. Werdykt wyborców zweryfikował te plany. PO mogła co prawda pocieszyć się współrządzeniem, ale odrzuciła ofertę Prawa i Sprawiedliwości, wybierając drogę ostrej negacji jego polityki.

Z punktu widzenia racjonalności politycznej to nie był głupi plan. PiS wydawało się schwytane w pułapkę. Chcąc stworzyć rząd większościowy, musiało związać się z wyklętą Samoobroną i na ogół źle odbieraną LPR. Prosty scenariusz, w który zdawała się wierzyć część władz PO, obejmował dwa zjawiska: ostry spadek notowań PiS i wzrost popularności PO aż do przekroczenia progu umożliwiającego samodzielne rządzenie. Nie doszło ani do jednego, ani do drugiego. Nawet ostatnie wydarzenia - znacznie komplikujące życie PiS - nie gwarantują PO zwycięstwa, choć pewnie je przybliżają.

Oczywiście z punktu widzenia Platformy - podobnie jak każdej dużej partii - optymalne byłyby rządy samodzielne, ale na te się nie zanosi. Będzie zatem musiała zawiązać koalicję. Stosunkowo najłatwiejsze - przynajmniej początkowo - byłoby dla niej porozumienie z PSL. Nie obciążałoby zbytnio jej wizerunku, zwłaszcza że do taktycznego sojuszu doszło już przy okazji wyborów samorządowych. Odpowiednią retoryką dałoby się przykryć różnice programowe i - przynajmniej na pewien czas - rozbieżne interesy. Waldemar Pawlak jest co prawda trudnym negocjatorem i koalicjantem, ale obecnie jawi się dla PO jako niemal wymarzony partner. Tyle tylko że nawet jeśli PSL wejdzie do Sejmu, to głosów jego i Platformy może być za mało, żeby przekroczyć magiczny próg - 231. Wiele wskazuje na to, że chcąc utworzyć rząd większościowy, PO będzie skazana bądź na PiS, bądź na SLD. I tu zaczynają się schody.

Jak trwoga, to... do PiS?

Jeśli w 2005 r. do dobrego tonu należało mówienie o wielkich korzyściach dla Polski, jakie przyniósłby sojusz PO - PiS, o tyle w 2007 r. wręcz nie wypada poważnie rozważać powrotu do tej koncepcji. Trudno się dziwić, skoro stosunki między partiami Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego są modelowo złe. Gdyby poważnie traktować krytyczne opinie większości czołowych polityków PO o rządach PiS, nie powinni go nawet brać pod uwagę jako potencjalnego koalicjanta. Być może jednak sytuacja zmusi Platformę do wyciągnięcia ręki na zgodę. Ale czy byłaby w stanie złożyć PiS interesującą ofertę?

W 2005 r. mówiło się o racjonalnym podziale ról: PO bierze gospodarkę, a PiS tzw. resorty siłowe. Dwa lata później trudno uczynić go punktem wyjścia negocjacji. Platforma tak ostro krytykuje politykę sztandarowych dla Prawa i Sprawiedliwości ministerstw, że mało wiarygodnie wyglądałoby pozostawienie ich w rękach PiS. A trudno sobie wyobrazić, by Platforma oddała PiS resorty gospodarcze lub by PiS zadowoliło się np. kulturą, edukacją i sportem.

Jeszcze gorzej rokują potencjalne targi o kandydatów na ministrów. Dość abstrakcyjnie wygląda np. możliwość akceptacji przez Platformę w rządzie Zbigniewa Wassermanna, Przemysława Gosiewskiego czy Zbigniewa Ziobry, podobnie jak trudno przypuszczać, że PiS przyklaśnie nominacjom dla Bronisława Komorowskiego, Sławomira Nowaka bądź Grzegorza Schetyny.

Jest jeszcze jedna kwestia - czy PiS w ogóle byłoby skore do zawarcia koalicji z partią, która odrzuciła jego ofertę w 2005 r., a potem przystąpiła do frontalnego ataku? Pokusa, aby maksymalnie skomplikować Platformie życie, może być silna - zwłaszcza że nie chodzi jedynie o odegranie się na nielubianym rywalu, ale także o chłodną kalkulację polityczną. W perspektywie starań o odzyskanie władzy i reelekcję Lecha Kaczyńskiego wepchnięcie PO w ramiona SLD byłoby przydatne.

Gwóźdź do trumny - SLD?

PO, decydując się na alians z SLD, musiałaby uporać się z koalicjantem o dużych ambicjach i bardzo dla siebie niewygodnym. Sojusz nie dałby się łatwo zredukować do roli przystawki, a wspomnienie Starachowic, Opola, afery Rywina i kilkunastu innych stanowi przestrogę przed snuciem dalekosiężnych planów porozumienia ponad podziałami.

Pozostaje także problem wiarygodności. Bądź co bądź PO budowała swą pozycję również dzięki ostrej krytyce układu biznesowo-polityczno-towarzyskiego łączonego z rządami Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego. SLD nie przeszedł katharsis, które unieważniłoby zastrzeżenia wobec niego formułowane przez liderów PO, zanim ich wrogiem nr 1 stało się PiS.

Co prawda PO zawsze może się powołać na przypadek PiS, które zawarło koalicję z partiami wcześniej ostro przez siebie krytykowanymi. Platforma chce jednak uchodzić za ugrupowanie, które lansuje i stosuje standardy nieosiągalne dla reszty sceny politycznej. Zawiązanie koalicji i współrządzenie z SLD może więc być nie do zaakceptowania dla wielu działaczy Platformy i pokaźnej grupy jej wyborców.

Nie jest też wcale przesądzone, czy SLD chciałby zawiązać koalicję z PO. Obie partie rywalizują o miano pierwszego anty-PiS. Obie mają wielkie ambicje. Te eseldowskie są obecnie realne jedynie jako koalicjanta PO. Liderzy Sojuszu mogą jednak kalkulować, że bardziej opłaca im się gra na jak największe osłabienie Platformy. To co prawda plan długofalowy, zakładający, że nie tylko w najbliższym, ale i w kolejnym rozdaniu SLD nie będzie głównym rozgrywającym. Sojusz może jednak liczyć, że gdy już Polakom znudzi się prawica, dostanie szansę na powrót do władzy w roli głównego rozgrywającego. W tym scenariuszu upadek Platformy, a w każdym razie zredukowanie jej do roli aktora nr 3 na scenie politycznej jest dla SLD ze wszech miar pożądane.

Po kryzysie kryzys?

Nie trzeba zatem bujnej wyobraźni, aby dostrzec, że po ewentualnym zwycięstwie wyborczym Platforma łatwo może wpaść w tarapaty podobne do tych, jakich doświadczyło PiS. Jej pole manewru może być nawet jeszcze mniejsze. Wystarczy, że pozostali główni aktorzy postanowią trzymać ją w szachu, bądź w ogóle odrzucając możliwość porozumienia, bądź bardzo wysoko podbijając stawkę w negocjacjach. Sytuacja, w której po wygranych przez PO wyborach nie udaje się powołać rządu lub powstaje rząd słaby, pozostający pod ciągłym ostrzałem opozycji, jest zatem znacznie bardziej realna, niż życzyliby sobie tego jej sympatycy.

Czyżby zatem Platforma zmierzała prosto w pułapkę? Jest zbyt wcześnie, aby przesądzać o takim rozwoju wypadków. Warto jednak brać pod uwagę także tego typu scenariusze tonujące bardzo optymistyczne opinie, że nowe wybory z pewnością pozwolą przezwyciężyć kryzys polskiej sceny politycznej, zwłaszcza gdyby zwycięzcą była PO.

 

Tekst ukazał się w „Rzeczpospolitej” (13 sierpnia 2007)

 



2007 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/