Tomasz Merta
Roztropność Edmunda Burke'a
Edmund Burke był, jako autor Rozważań o
Rewolucji we Francji, „Ojcem Założycielem” nowoczesnego, umiarkowanego
konserwatyzmu; nostalgicznym obrońcą porządku feudalnego, a zarazem przyjacielem
Adama Smitha, w pełni zgadzającym się z poglądami ekonomicznymi twórcy
wolnorynkowego liberalizmu. Był także autorem subtelnego traktatu z zakresu
estetyki, zatytułowanego Dociekania filozoficzne o pochodzeniu naszych
idei wzniosłości i piękna, niestrudzonym epistolografem1, wspaniałym mówcą i rozmówcą (sam
doktor Samuel Johnson, arcymistrz dysputy, był pochlebnego zdania o jego
umiejętności konwersacji). Edmund Burke to także pragmatyczny, chłodny
polityk, którego plany dziś jeszcze uderzają realnością (co nie znaczy, że od
razu były realizowane), a równocześnie prorok o rozgorączkowanej imaginacji
nawołujący w Listach o królobójczym pokoju do krucjaty przeciw nowym
barbarzyńcom, francuskim rewolucjonistom. To jasnowidz, który w 1790 roku
wieszczył morze krwi, jakie wytoczą Europie dzieci Oświecenia i przepowiadał
nadejście Napoleona. Czy coś łączy wszystkie te wcielenia, w jakich objawia
nam się autor Listu do szlachetnego lorda? Czy można mówić o filozofii
Edmunda Burke'a?
Trudność w odpowiedzi na te pytania leży
przede wszystkim w tym, że Burke nie był żadną miarą myślicielem systematycznym.
Tak naprawdę nie on szukał tematów, lecz one same go odnajdywały - jako
polityk, poseł do Izby Gmin i publicysta musiał zająć stanowisko wobec
najważniejszych problemów Imperium Brytyjskiego w drugiej połowie XVIII
wieku. Burke nigdy nie dawał się jednak zamknąć w sferze praktycznej polityki
(w której zresztą jego osiągnięcia były bardzo umiarkowane), stanowiła ona dlań
jedynie punkt wyjścia. Zgodnie ze swoimi zasadami, wychodząc od konkretu,
zmierzał do uogólnienia - przeciwny kierunek myślenia uważał za wysoce naganny
- i umieszczał dyskutowane problemy w szerszej perspektywie, wskazując, na
jakich podstawach winno się opierać rozstrzygnięcie. Nie miał jednak ambicji
zbudowania całościowego systemu - nic dziwnego więc, że Charles Parkin nazywa
jego dzieła „oeuvres de circonstance2".
Przypadkowość nie musi jednak łączyć się z
popadaniem w sprzeczności, a tak zdają się uważać ci interpretatorzy poglądów
Burke'a, którzy podkreślając jego ekstremalny praktycyzm, dowodzą, iż w swoim
życiu nie kierował się żadną spójną koncepcją filozoficzną i często zmieniał
stanowisko - zależnie od okoliczności i interesów swojej partii. Nie wydaje
się, by tego rodzaju sceptycyzm był uzasadniony. Niewątpliwie poglądy Burke'a
rozwijały się w ciągu całego jego życia, jednakże ich podstawy pozostawały
niezmienne - kolejne wydarzenia prowadziły raczej do ich sprecyzowania niż
zmiany. Potępienie Rewolucji Francuskiej nie stało w sprzeczności z warunkowym
poparciem dla Rewolucji Amerykańskiej, było jedynie dowodem rozpoznania
odmienności jej źródeł i celów, a walka z francuską ideą praw człowieka wynikała
z przekonania o jej destruktywnym wpływie na realne, ukształtowane
historycznie prawa ludzi, których Burke bronił choćby w czasie sporu z Kompanią
Wschodnio-Indyjską. Można więc pokusić się nie tylko o rekonstrukcję poszczególnych
poglądów Burke'a, ale także o próbę złożenia ich w spójną całość; nie wolno
jednak zapominać, że nie jest pewne, czy owa całość jest jedyną, jaką można
uzyskać. Jak każdy wielki myśliciel Edmund Burke nieustannie wymyka się naszym
analizom, jego dzieło pozostaje wieloznaczne i łatwo wywołuje interpretacyjne
spory.
Wkrótce po znalezieniu się w Izbie Gmin Burke
związał się z grupą „starych wigów”. Choć istnieją podstawy, by sądzić, że
wybór ten był dość przypadkowy, to jednak autor Myśli o przyczynach obecnego
niezadowolenia potraktował jego konsekwencje z ogromną powagą. Usiłował
wpłynąć na program wigów (czy raczej go stworzyć, bowiem w owym czasie był on
jedynie chaotycznym zbiorem idei, u którego podstaw stała nieufność do władzy
królewskiej i przywiązanie do tradycyjnych angielskich swobód), a pierwszą
okazją po temu stał się konflikt parlamentu z królem. Jerzy III, usiłując
wzmocnić pozycję dworu królewskiego, w sposób nieumiarkowany korzystał ze
swych formalnych uprawnień, podejmował arbitralne decyzje, przede wszystkim
zaś dążył do skłócenia i osłabienia parlamentu, uciekając się w tym celu nawet
do korupcji. Edmund Burke stanowczo sprzeciwił się próbom zniszczenia systemu,
który ostatecznie uformował się w wyniku Wspaniałej Rewolucji. Zdecydowanie
odrzucał ideę władzy arbitralnej w jakiejkolwiek formie. Wiele lat póżniej,
oskarżając gubernatora Indii, Warrena Hastingsa, wyrazi tę myśl dobitnie:
„Nie mamy żadnej władzy arbitralnej, którą moglibyśmy dać, ponieważ władza
arbitralna nie jest rzeczą, którą jakikolwiek człowiek może posiadać, ani
też, którą jakikolwiek człowiek może dać.”3 Tam gdzie jest władza, tam automatycznie zdaniem
Burke'a musi pojawić się jej ograniczenie. Jednej władzy musi być przeciwstawiona
inna, bowiem tylko ścieranie się różnych się może uchronić społeczeństwo od
nadużyć i zagwarantować przynależne mu swobody. Należy zatem ograniczyć
uprawnienia króla, a ciężar władzy przenieść tam, gdzie takie ścieranie się
różnych sił jest rzeczą naturalną - do parlamentu. Król winien być jedynie
symbolem państwa, strażnikiem jego ciągłości i gwarantem umowy między
rządzącymi a rządzonymi. Lojalność wobec króla musi być fundamentem państwa,
ale nie znaczy to, że rząd ma być od niego bezpośrednio uzaleşniony. To, co
proponuje Burke, jest niewątpliwie krokiem w stronę zasady wprowadzonej w życie
dopiero w wiele lat po jego śmierci: „król panuje, ale nie rządzi”.
Wzmocnienie parlamentu chciał Burke osiągnąć
przez zmianę nastawienia do partii politycznych. W jego czasach frakcyjność
postrzegana była jako zło, partie zaś były jedynie luźnymi stowarzyszeniami,
którymi król mógł stosunkowo łatwo manipulować. Burke uważał działanie partii
za rzecz naturalną i właściwie pożądaną. Ludzie wyznający podobne zasady
powinni jednoczyć się do wspólnego działania, wspólnie też powinni za nie
ponosić odpowiedzialność (rządy należy więc powierzać partiom, a nie
poszczególnym ludziom, którzy wydali się sympatyczni królowi). Definicja
partii, którą podaje Burke nie ogranicza się jednak tylko do współdziałania
ludzi podobnie myślących - zawiera też nakaz kierowania się w postępowaniu
interesem narodowym.
To zasadnicze dla niego przekonanie będzie
Burke powtarzał po wielokroć: rządzący muszą kierować się interesem obywateli,
ale nie ich chwilowymi zachciankami. Z niego wywodzi się całe jego rozumienie
natury parlamentaryzmu i sprzeciw wobec wszelkich demokratycznych reform (ideałem
jest dlań ustrój mieszany - konstytucyjna monarchia), opartych na prostej
zasadzie arytmetycznej. Burke nie uważa, by każdy człowiek miał prawo do
udziału we władzy - z pewnością natomiast przysługuje mu prawo do bycia dobrze
rządzonym. Celem parlamentu nie jest tylko - a nawet nie przede wszystkim -
reprezentacja obywateli, ale odkrywanie wspólnego dobra. Temu celowi musi być
podporządkowana cała konstrukcja, idzie bowiem nie o realizację jakichś
egalitarnych pragnień, ale o możliwie najlepszą realizację celu. Wyborcami
mogą więc być tylko ci, którzy mają odpowiednie po temu kwalifikacje: muszą
posiadać własność, która uczy odpowiedzialności i ostrożności przy
podejmowaniu decyzji, pewne wykształcenie, doświadczenie i wolny czas -
sprzymierzeńca rozwagi. Wybierają oni na posłów ludzi, których znają i którym
ufają, nie mogą jednak związać swych reprezentantów dokładnymi instrukcjami.
Poseł jest obowiązany oddać wyborcom nie głos, ale swą wiedzę, doświadczenie
i rozum; jest bowiem przedstawicielem całego narodu i jako taki dążyć ma do
realizacji dobra wspólnego - tak, jak je pojmuje - a nie interesów jakiejś
grupki obywateli. Dla Burke'a parlament to miejsce racjonalnego sporu ludzi
rozumnych, kierujących się poczuciem odpowiedzialności za cały kraj i
wszystkich jego mieszkańców („Parlament nie jest k o n g r e s e m ambasadorów
różnych i wrogich interesów... jest zgromadzeniem j e d n e g o narodu o j
e d n y m interesie, interesie całości - którym kierować powinny nie
lokalne cele, czy lokalne przesądy, ale wspólne dobro...”4) Tylko w dyskusji tak pojmowanych
reprezentantów społeczeństwa możliwe jest rozwiązywanie skomplikowanych
politycznych zagadnień. Debata jest niezbędna, bo w polityce nie da się sformułować
ogólnych, zawsze obowiązujących reguł: życie przynosi wciąż nowe wyzwania,
sytuacje są zbyt róşnorodne i skomplikowane, by można radzić sobie z nimi z
pomocą abstrakcyjnych teorii. Dlatego mąż stanu, aby podjąć właściwą,
stosowną do okoliczności decyzję, musi kierować się doświadczeniem i roztropnością,
którą Burke nazywa „bogiem tego niższego świata”, musi wiedzieć, że w świecie
polityki wszystko oparte jest na kompromisie i wymianie, że zgodnie z zasadą
umiaru zmiany cząstkowe lepsze są od całościowych. Praktycyzm tego rozwiązania
nasuwa myśl, by uznać Burke'a za przedstawiciela pragmatyzmu, a może nawet
utylitaryzmu. Byłoby to jednak czynem pochopnym: mąż stanu według Burke'a
powinien wziąć pod uwagę wszelkie okoliczności, ale w żadnym razie nie
zapominać o zasadach i wartościach. „Stosowność” [expediency] decyzji nie
sprowadza się tylko do jej użyteczności, musi ona równocześnie spełniać
fundamentalne wymogi sprawiedliwości.
Zmianę starodawnego systemu reprezentacji,
uświęconego w brytyjskiej konstytucji, zbudowanego na strukturze tradycyjnych
wspólnot lokalnych, a nie na zależności między ilością wyborców i posłów,
uważa więc Burke za wysoce niepożądaną. Pociągnęłaby ona za sobą zwiększoną
korupcję i zmianę charakteru parlamentu, który stałby się miejscem
realizacji wąsko pojmowanych interesów grupowych, miejscem, gdzie rozstrzyga
już nie rozwaga, ale prosta zasada większości. „Tyrania wielu - stwierdza
Burke - to nic innego jak zwielokrotniona tyrania.”5 Wszystko to nie znaczy, że Burke
odmawia ludziom prawa do wpływania na władzę. Członkowie społeczeństwa są
ostatecznym legislatorem, lecz ich zdolność osądu jest bardzo ograniczona.
Mogą oni stwierdzić, że dzieje im się krzywda, lecz nie są w stanie sami
odkryć źródeł zła. To należy już do parlamentu i rządu.
Rządzeni nie mają więc prawa, pod wpływem
chwilowego nastroju, do wypowiedzenia posłuszeństwa prawowitemu rządowi. Burke
mówi o umowie społecznej, lecz wypełnia to pojęcie nową treścią. Człowiek w
okresie przedspołecznym ma dwa prawa wynikające z nieograniczonej wolności: do
samozachowania i samoobrony. Jednak jako istota rozumna wybiera życie w
społeczności, która, pomagając okiełznać ludzkie namiętności, czyni
egzystencję bardziej bezpieczną i spokojną. Teraz jednak wolność jednostki musi
zostać ograniczona, a prawo do samoobrony - w jej własnym interesie -
odebrane. Nie można mieć, powiada Burke, jednocześnie praw stanu przedspołecznego
i przywilejów stanu społecznego. Dlatego też nie mają racji ci filozofowie,
którzy całkowicie uzależniają władzę od rządzonych. W istocie rzeczy nie jest
bowiem tak, że obywatele mogą tę władzę zmieniać i kształtować zależnie od swej
woli i nastroju. „Ludzi - pisze Burke w Apelu od starych wigów do nowych
- nie powinno się uczyć lekkiego traktowania tych, co nimi rządzą, bo inaczej
nauczą rządzących traktować lekko ich zobowiązania wobec rządzonych. W tego
rodzaju grze z pewnością to właśnie ludzie w końcu przegrają.”6 Przegrają, bo władza jest nade
wszystko sprawą wzajemnego zaufania, przegrają, bo „Gdy zasadą poddanych
staje się rebelia, strategią królów staje się tyrania.”7 Umowa nie ma charakteru jednostronnego
- władza nie jest jedynie sługą społeczeństwa („Królowie w pewnym sensie są
sługami swych ludów, bo ich władza nie ma innego celu niż korzyść ogółu, lecz
nieprawdą jest, że w utartym sensie tego słowa... są czymś w rodzaju sług,
którzy ze swej istoty muszą wykonywać rozkazy innych ludzi i mogą być wedle ich
widzimisię odwoływani”8).
Obie strony mają zarówno prawa jak i obowiązki: władza prawo do domagania się
posłuszeństwa od rządzonych i obowiązek działania w ich interesie; społeczeństwo
obowiązek lojalności wobec władzy i prawo do zagwarantowanych swobód. Tylko
powaşne naruszenie umowy może usprawiedliwiać jej rozwiązanie - w przypadku
władzy tyrańskiej ludzie odzyskują naturalne prawo do samoobrony. Kiedy to
się jednak dzieje, więzi społeczne rozpadają się, społeczność ginie i człowiek
cofa się do stanu pierwotnej anarchii. W żadnym razie nie jest to stan mu
przyrodzony, stan natury (po raz kolejny Burke dokonuje redefinicji terminu
chętnie używanego przez jego współczesnych) - naturalnym stanem człowieka jest
właśnie cywilizacja, bo tylko w oparciu o wytworzone przez nią instytucje
człowiek może okiełznać swoje namiętności, pohamować żądze i realizując
wrodzony potencjał dążyć do doskonałości i cnoty: „Stan społeczeństwa
obywatelskiego... jest stanem natury - i to znacznie prawdziwiej niż dziki
i bezładny sposób życia. Człowiek jest z natury rozumny, i nigdy nie będzie w
pełni zadowolony w swym naturalnym stanie, a tylko wtedy, gdy umieszczony
zostanie tam, gdzie rozum może być najlepiej kultywowany i gdzie najbardziej on
dominuje. Sztuka jest naturą człowieka”9.
Tak więc umowa, choć możliwe, iż w momencie
powstania była aktem dobrowolnym, teraz z całą pewnością ma zupełnie inny
charakter. Rodząc się, stajemy się członkami społeczeństwa, a zobowiązania
wynikające z tej umowy zostają na nas nałożone bez naszej zgody. Stajemy się
częścią większej całości - narodu. Naród to dla Burke'a znacznie więcej niż
tylko wspólnota językowa i geograficzna pewnej grupy ludzi. Naród wykracza poza
przestrzeń i czas - to przede wszystkim łańcuch pokoleń złączonych powinnością
wypełniania pradawnej umowy, powinnością życia w zgodzie z naturą, tak jak ją
Burke pojmuje - a więc w stanie ucywilizowania, umożliwiającym realizowanie nakazów
moralnych i kultywowanie cnoty. Naród to "moralna esencja". Bycie
członkiem takiej wspólnoty przynosi liczne pożytki - choćby możliwość korzystania
z wielkiej skarbnicy nagromadzonego przez wieki doświadczenia - ale i
konkretne obowiązki: nie sprzeniewierzania się duchowi przodków, zachowania
ich osiągnięć i przekazania ich dalej - potomnym. „Jedną z pierwszych i
najgłówniejszych zasad uświęcających państwo i prawa jest bowiem - pisał Burke
w najsłynniejszym swym dziele, Rozważaniach o Rewolucji we Francji -
zasada głosząca, że jego przejściowi właściciele i dożywotni dzierżawcy nie
powinni działać tak, jakby byli jego wyłącznymi panami, niepomni na to, co
otrzymali od przodków i co winni są potomnym."10 Umowa ustanawiająca państwo, rozwijająca
się i umacniająca w procesie organicznego wzrostu jest czymś więcej niż tylko
dziełem ludzi - jest odwzorowaniem porządku wiecznego i jako taka wiąże
wszystkich: "Każda umowa każdego poszczególnego państwa jest tylko
klauzulą wielkiej pierwotnej umowy wiecznego społeczeństwa, łączącego niższe
i wyższe istoty, świat widzialny i niewidzialny, na mocy potwierdzonej niewidzialną
przysięgą ugody, wskazującej wszystkim istotom fizycznym i moralnym należne im
miejsca."11
Burke stanowczo więc opowiada się przeciw takim myślicielom jak Thomas Paine,
którzy chcieliby, aby każde pokolenie na nowo określało warunki społecznego
kontraktu.
Nakaz szacunku dla tradycji, dla
ukształtowanych instytucji ustrojowych, dla naturalnie powstałych wspólnot i więzi
społecznych opiera się u Burke'a na przekonania o ograniczonych możliwościach
rozumu jednostki. Ludzki rozum jest użytecznym narzędziem, ale tylko wtedy,
jeśli pozostaje świadom swego ograniczenia, tego że nie wszystkie problemy jest
w stanie rozwiązać, że istnieją takie sfery życia (na przykład wyjątkowo ważna
dla Burke'a sfera uczuć), w których poczynić może jedynie szkody. Rozum nie
może objąć swym wąskim spojrzeniem całego bogactwa rzeczywistości (z rzadka
tylko taki dar dany jest śmiertelnikom: według Burke'a, tak stało się w
przypadku Monteskiusza) - nie daje się ona wtłoczyć w abstrakcyjne formuły,
nie poddaje się jakimś ogólnym zasadom. Dlatego nad wszelkie abstrakcyjne,
aprioryczne teorie trzeba przedłożyć to, co jest owocem wysiłku poprzednich
pokoleń, nad fantazjowanie o tym, co mogłoby być, to, co już jest. Człowiek
jest głupi, rodzaj ludzki zawsze mądry. Rozumny człowiek nie pogardza więc,
lecz wręcz przeciwnie, szanuje i wspiera przesądy, wie, że są sytuacje, w
których tylko one mogą być kompasem wyprowadzającym ludzi ze ślepego zaułuku
racjonalistycznej spekulacji. Nie są one złem, ale czymś niezmiernie
użytecznym. Mało chyba idei głoszonych przez Burke'a zyskało większą sławę i
wywołało silniejsze wzburzenie niż owo przeciwstawienie triumfującemu
racjonalizmowi apologii przesądu: „Widzi pan zatem, że w tym oświeconym wieku
odważam się wyznać, że w większości jesteśmy ludźmi o nieukształtowanych
uczuciach, że zamiast odrzucać wszystkie nasze stare przesądy, w znacznej mierze
pielęgnujemy je właśnie dlatego, że są przesądami, i pielęgnujemy je tym
pilniej, im dłużej się utrzymały i im bardziej były powszechne. Lękalibyśmy
się nakazać człowiekowi, by żył i pracował czerpiąc wyłącznie z zasobów
własnego rozumu, sądzimy bowiem, że ten zasób każdego człowieka jest mały, że
ludziom powodzić się będzie lepiej, gdy będą korzystać ze wspólnego banku i
kapitału narodów i wieków. Wielu naszych myślicieli zamiast obalać powszechne
przesądy wykorzystuje swą inteligencję, by odsłonić ukrytą w nich mądrość. Gdy
znajdę to, czego szukali, a rzadko się mylą, uważają za mądrzejsze utrzymywanie
przesądu, w którym zawiera się racjonalne jądro, niż odrzucanie skorupy
przesądu, by pozostawić wyłącznie nagi rozum, bo rozumny przesąd potrafi pobudzić
do działania rozum i wzbudzić skłonności, które nadadzą mu trwałości. W
sytuacji trudnej przesąd jest pod ręką, gotowy do użycia, bo skoro poprzednio
utrzymywał umysł na drodze mądrości i cnoty, to nie opuści człowieka wahajacego
się w momencie wyboru...”12
Burke nie odmawia jednak obywatelom prawa do
zmieniania czegokolwiek w państwie - rozumie konieczność dokonywania reform.
Lecz muszą one być cząstkowe, rozważne i oparte na odwołaniu do przeszłości.
„Nie mogę pojąć jak człowiek może stać się tak bardzo zarozumiały, by uważać
swój kraj wyłącznie za carte blanche, na której może wypisywać, co mu
się podoba. Człowiek w swych rozważaniach gorąco pragnący dobra może chcieć, by
ustrój jego społeczeństwa był inny niż obecny, lecz dobry patriota i prawdziwy
polityk zawsze zastanowi się nad tym, jak najlepiej wykorzystać to, co istnieje
już w kraju. Skłonność do zachowywania i zdolność ulepszania wzięte razem -
oto wzór dla męża stanu. Wszystko inne jest prostackie w domenie myśli i
ryzykowne w praktyce.”13
Sam Burke zawsze postępował zgodnie z tą zasadą: uparcie powtarzał, że proponowane
przez niego zmiany są jedynie powrotem do zapomnianego dziedzictwa, właściwą
interpretacją angielskiej konstytucji, prawdziwym wyrazem ducha Wspaniałej
Rewolucji (wciąż się do niej odwołując, idealizował ją, chyba nie w pełni
świadomie). Rewolucji, która jego zdaniem jest godna pochwały, bo była nie
tyle rewolucją, co jej powstrzymaniem.
Przeszłość stanowi jedyny sposób
legitymizowania ustroju i wytworzonych w nim instytucji. Burke unika wszelkich
dyskusji na temat pierwotnych umów, źródeł instytucji, nie chce oceniać ich z
prawniczego, czy, jak kto woli, spekulacyjnego stanowiska. Bieg czasu jest
najlepszym sędzią - „Efekty działania zasiedziałych instytucji stanowią ich
probierz. Gdy ludzie są szczęśliwi, zjednoczeni, bogaci i silni, nie pytamy o
resztę. Przyjmujemy, że dobre jest to, co ma dobre następstwa.”14 Król jest królem nie z
powodu tego, że w przeszłości obywatele powierzyli mu władzę (to, czy naprawdę
tak uczynili, nie ma większego znaczenia), ale dlatego, że od wieków działa
zasada sukcesji. Preskrypcja - zadawnienie - jest dla Burke'a pojęciem wyjątkowej
wagi. Cóż innego niż zadawnienie może uprawomocnić posiadanie własności, na
czym jeszcze mógłby opierać się autorytet władzy i praw? Czymś takim mogłaby
być tylko naga siła, pojmowana już nie jako jeden z wielu instrumentów
działania państwa, ale jako niczym nie ograniczana podstawa rządu. Zerwanie z
przeszłością nieuchronnie prowadzi więc do despotyzmu.
Prawdziwą moc posiadają tylko te instytucje i
prawa, które opierają się na zwyczaju (to przeświadczenie Burke'a wynika tyleż
z angielskiej tradycji common law, co i lektury Polityki
Arystotelesa). Rząd winien więc traktować zwyczaje z ogromną troskliwością:
dbać, by nie stały się martwe, ani też, tym bardziej, samemu ich nie uśmiercać.
Dlatego właśnie Burke powiada, że w dobrym społeczeństwie nic nie jest zupełnie
nowe, ani zupełnie stare. Nic nie powinno dziać się nagle, zmiany muszą
następować, lecz prawie niedostrzegalnie - tylko wtedy bowiem nie przyniosą
szkodliwych skutków i mogą zostać bez trudu zaakceptowane przez obywateli.
Nie zniszczą misternej sieci społecznych powiązań, tak niezmiernie trudnej do
stworzenia, a bardzo łatwej do zerwania.
Główną ideą Burke'a jest harmonia. Dostrzega
ją w naturalnie ukształtowanym w ciągu wieków porządku świata (bo przecież
Opatrzność działa - choć raczej za pomocą naturalnych niż ponadnaturalnych
środków), w relacjach między człowiekiem i światem, między rządzącymi i
rządzonymi, w nierozerwalnym związku między prywatnymi i publicznymi
interesami, w więzi łączącej następujące po sobie pokolenia, w strukturze
społecznej. Jego filozofia polityczna jest równocześnie postulatem i opisem.
Nie może być zresztą inaczej: teoria ma dla niego sens tylko w powiązaniu z
praktyką, rozum musi nieustannie odwoływać się do doświadczenia, od empirii
wychodzić i do niej powracać. Burke opisuje więc jednocześnie Anglię taką, jaka
jest i taką, jaka chciałby, żeby była. Głównym adresatem Rozważań o
Rewolucji we Francji nie są wcale Francuzi (choć dzieło to utrzymane jest w
konwencji listu do Charlesa Jeana Francoisa Deponta), lecz Anglicy. Burke stara
się ostudzić ich rewolucyjny zapał (naprawdę lękał się, iż francuskie idee
rewolucyjne rozprzestrzenią się w Europie jak ogień w suchym lesie),
udowodnić, że angielska konstytucja jest tworem geniuszu wielu pokoleń, że
społeczeństwo, którego są członkami, warte jest zachowania, że to, co
poczytują za niedostatki, stanowi w istocie o jego wyższości.
Społeczeństwo opisywane przez Burke'a jest
harmonijną całością, która swą siłę czerpie z naturalnych zasad hierarchii i
różnorodności. Wszelkie tendencje ujednolicające są szkodliwe, obywatele,
owszem, są równi, lecz jedynie równością wobec prawa i moralną równością
wszystkich ludzi, którzy mają potencjalną możliwość doskonalenia się. Żadna
inna równość nie istnieje - ludzie odgrywają w społeczeństwie różne role, nic
więc dziwnego, że odmienne są zarówno ich prawa jak i obowiązki. Nie jest to
niesprawiedliwe - wyższa pozycja nie gwarantuje przecież większego szczęścia.
Arystokracja, która dla Burke'a jest czynnikiem konstytuującym naród (rody
arystokratyczne porównuje do dębów, podczas gdy zwykli ludzie to jednoroczne
rośliny), ma być dla innych przewodnikiem cnoty, przykładem umiarkowania i
roztropności. Jej przypadają w udziale największe przywileje, ale i największa
odpowiedzialność: za kraj i ludzi niższego stanu. Burke'owi idzie o naturalną
arystokrację: cnoty i rozumu; wypowiada natomiast wiele uszczypliwych uwag pod
adresem arystokracji urodzenia. Przyznaje jednakże, że nie należy
przeciwstawiać się naturalnemu procesowi selekcji elit. Arystokratyczne
rodziny (jeśli tylko we właściwy sposób pojmują swoją misję) to środowisko
wyjątkowo sprzyjające rozwojowi cnoty i rozwagi. Trzeba więc wspierać ich
uprzywilejowaną pozycję, pamiętając jednakże, by arystokracja nie stała się
warstwą całkowicie zamkniętą. Wejście do niej powinno być możliwe, co nie
znaczy, proste: „Nie waham się stwierdzić, że drogi ze skromnych warunków do
zaszczytów i władzy nie powinno się czynić zbyt łatwą, ani sprawą zbyt
oczywistą. Skoro rzadkie zalety są najrzadszymi z wszystkich rzadkich zjawisk,
muszą być one poddane pewnego rodzaju próbie. Świątynia zaszczytów powinna być
usytuowana wysoko. Jeśli kluczem do niej miałaby być cnota, to należy pamiętać,
że jedynym probierzem cnoty są trudności i zmagania.”15 Droga owa powinno być tym trudniejsza,
że arystokracja wiąże się dla Burke'a także z własnością. Właśność jest
najpożyteczniejszą podstawą rządzenia (dlatego struktura parlamentarnej reprezentacji
powinna odwzorowywać strukturę własności), bowiem w odróżnieniu od zdolności,
które są „pośpieszne i lekkomyślne”, własność z natury rzeczy jest „bojaźliwa
i opieszała”, a więc łączy się raczej z umiarkowaniem i zachowaniem ciągłości
niż z pragnieniem zmiany.
W takim, naturalnie ukształtowanym,
hierarchicznym społeczeństwie relacja między władzą i obywatelem nie jest relacją
jedyną i w żadnym razie nie najważniejszą. Na społeczeństwo składają się
bowiem niezliczone ciała pośredniczące: od rodziny i społeczności lokalnej
poczynając. Prawo i siła nie są tu jedynym spoiwem - ważniejsze są więzi nieformalne,
zwyczajowe lojalności, wspólne wierzenia i poglądy oparte na przesądach. Takie
społeczeństwo odwołuje się nie do rozumu, ale przede wszystkim do sfery uczuć -
tak naprawdę tylko w ramach społeczeństwa szlachetne uczucia mogą zaistnieć i
zastąpić pierwotne, destrukcyjne instynkty. Lojalność wobec państwa budowana
jest tu od dołu, miłość ojczyzny rodzi się w hierarchicznie uporządkowanym,
stopniowo rozszerzającym się porządku społecznych więzi: „Nasze publiczne
uczucia mają swe źródło w naszych rodzinach. Chłodne stosunki nie stworzą
gorliwych obywateli. Nasze uczucia rozciągamy na sąsiadów, na utarte lokalne
więzi. Służą one owym skłonnościom jako swego rodzaju gospody, miejsca popasu.
Taki podział kraju, uformowany przez nawyki, a nie przez nagłą decyzję władzy,
tworzy w wielkim kraju wiele małych ojczyzn, mogących obudzić serdeczne
przywiązanie. To stronnicze upodobanie nie wygasza umiłowania nadrzędnej
całości. Być może ono właśnie otwiera drogę ku wyższym i rozleglejszym
horyzontom, za których sprawą jedynie człowiek może przejąć się pomyślnością
kraju tak rozległego jak Francja równie mocno jak własną.”16
Społeczeństwo jest wspólnotą organiczną, lecz
jak zawsze w przypadku Burke'a nie należy z tej tezy wyciągać zbyt daleko
idących wniosków. Mówiąc, że każdy człowiek ma swoje zadanie do spełnienia,
kładąc nacisk na jego społeczną naturę, Burke wcale nie zmierza w stronę
przekonania o konieczności ubóstwienia państwa. Zbiorowość nie przesłania mu
ludzkiej jednostki - to jej szczęście przede wszystkim ma na względzie.
Szczęście owo nie sprowadza się zaś tylko do realizacji potrzeb wiążących się z
uczestnictwem we wspólnocie: miłości, wierności, przywiązania. Tradycyjne
społeczeństwo, żyjące w poszanowaniu doświadczenia przodków, kultywujące
zwyczaje i przesądy jest też jedynym miejscem, gdzie wolność może być czymś
trwałym i nie zagrożonym. Osiągnięte bowiem zostało tutaj to, co niezwykle
trudne: odkryto właściwe proporcje między wolnością a przymusem i porządkiem.
Porządek owocuje bezpieczeństwem i poczuciem pewności, przymus nie jest dotkliwy
(wbrew temu, co twierdzą ci, którzy domagają się jego natychmiastowego
zniesienia), ale dobrotliwy i niezmiernie pożyteczny: ogranicza bowiem wolność,
unieszkodliwiając drzemiące w niej anarchiczne i destrukcyjne instynkty. Burke
zawsze przedstawiał się jako obrońca wolności, lecz nigdy nie miał na myśli
wolności abstrakcyjnej. Ci, którzy go jednak za takowego uważali, wierzyli
początkowo, że Burke opowie się po stronie Rewolucji Francuskiej, która z
wolności uczyniła najważniejsze swoje hasło (gniewny ton Rights of Man
Paine'a ma swą przyczynę w tych właśnie, jakże boleśnie zawiedzionych
nadziejach). W oczach Burke'a istniejące społeczeństwo, wraz ze swym
rozbudowanym systemem nakazów i zakazów nie jest wrogiem wolności. Rozbijanie
tradycyjnych struktur zaowocuje nie powiększeniem wolności, ale zupełnym jej
unicestwieniem. Wolność bowiem możliwa jest nie wbrew społeczeństwu, ale
wyłącznie dzięki niemu. Prawdziwa wolność to wolność społeczna, cywilizowana,
ograniczona i rozumna („Dzięki temu, że zawsze działaliśmy jakby w obecności
naszych świętych przodków, duch wolności, sam w sobie prowadzący do nadużyć i
ekscesów, został powściągnięty pełną bojaźni powagą.”17), w şadnym razie zaś nie ślepo indywidualistyczna
i samolubna. Tak pojmowana wolność jest wartością, której należy strzec. Nie
znaczy to jednak, że to jedyna wartość godna uwagi. Porządek, własność,
tradycja, moralność to sprawy wagi równie wielkiej - w żadnym razie nie rzeczy
drugorzędne, które można by w imię wolności poświęcić: „Dlatego powstrzymam
się z gratulowaniem Francuzom ich świeżej wolności aż do chwili, gdy dowiem
się, jak powiązano ją z władzą państwową, ze środkami przymusu, z dyscypliną i
posłuszeństwem armii, ze skutecznym ściąganiem właściwie rozłożonych podatków,
z moralnością i religią, z zabezpieczeniem własności, z pokojem i porządkiem,
z obywatelskimi i społecznymi zwyczajami. Bo wszystko, co tu wymieniłem, to
także swoiste dobra; bez nich wolność nie jest dobrodziejstwem, gdy trwa, i
nie może trwać długo."18
Żądając ograniczenia wolności tam, gdzie
mogła się ona okazać samoniszcząca, Burke jednocześnie broni jej jako podstawy
działań ekonomicznych. Dla państwa w gospodarce nie widzi w ogóle miejsca, jego
rola musi się ograniczyć do zapewnienia uczciwości wymiany i ochrony własności.
Bezwzględne poszanowanie własności jest absolutną koniecznością, jak bowiem
zachęcić ludzi do pracy, jeśli nie obietnicą bezpiecznego zachowania efektów
trudu i prawem przekazania ich potomnym? Zróżnicowanie bogactwa nie jest w
żadnym razie niesprawiedliwe (każdy członek społeczności ma prawo do udziału w
wypracowanym bogactwie, lecz udział ten pozostaje ściśle uzależniony od jego
osobistego wkładu), a ponadto jest niebywale użyteczne, bowiem właśnie różnorodność
wyzwala inicjatywę jednostek. Gdyby nie ona, państwu zagrażałaby ekonomiczna
stagnacja. Poglądy ekonomiczne Burke'a są na wskroś przeniknięte zasadą
laissez-faire: ludzką pracę traktuje jak zwykły, podlegający wymianie towar,
którego wartość kształtuje się zgodnie z prawem podaży i popytu, prawem
posiadającym niemalże boską sankcję. Ta aprobata wolnorynkowej ekonomii
pozostaje w niejakiej sprzeczności z pozostałymi poglądami Burke'a. Broniąc
tradycyjnego społeczeństwa feudalnego przed modernizacyjnymi zakusami rewolucjonistów,
jest przecież świadom tego, że i laissez faire sygnalizuje rodzenie się
jakiegoś nowego, zupełnie odmiennego porządku: „...czasy rycerstwa przeminęły.
Nastały czasy sofistów, ekonomistów i kalkulatorów, a chwała Europy zgasła na
zawsze.”19 Jak się
wydaje, zasadnicze znaczenie ma tutaj sposób dokonywania zmian - Burke jest
skłonny zaakceptować nowy porządek, jeśli powstanie on w procesie organicznego
wzrostu. Godzi się z nim, pomimo że postrzega go jako obcy, niezrozumiały, a
pewnie i gorszy od tego, który zna.
Tym, czego nie może zaakceptować, jest
Rewolucja Francuska. Potępiając ją, Burke odwoływał się do tych samych zasad,
które kazały mu bronić Rewolucji Amerykańskiej. W Ameryce bowiem przeszłość
pozostawała ważnym układem odniesienia, nikt nie odrzucał jej ciężaru - i
mało kto zresztą za ciężar uważał. We Francji od początku rzecz miała się
inaczej, choć rewolucjoniści chętnie przybierali pozy rzymskich polityków i
bohaterów. Rewolucja Francuska była przełomowym wydarzeniem w życiu Burke'a - Rozważania...
(pochodzące, choć trudno w to uwierzyć, już z roku 1790) rozszerzyły jego
sławę poza granice Anglii i epoki, w której przyszło mu żyć - przełomowym nie w
tym sensie, iż zmieniła jego poglądy, ale dlatego, że to, czego się lękał i
jednocześnie nienawidził, na jego oczach przybrało realne kształty. Idee
Rewolucji były żywym zaprzeczeniem jego idei, choć czasem jedne i drugie
wyrażane były za pomocą tych samych słów, co wprowadziło w błąd wielu jego
przyjaciół - Rozważania... były dla nich gromem z jasnego nieba.
Podejście rewolucyjnych racjonalistów uważa
Burke za sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Ich aprioryczne teorie, wychodzące od
abstrakcyjnych zasad, opierające się na żywiołowej pogardzie dla tradycji i
wszystkich form ludzkiego doświadczenia, nie mogą zaowocować budową lepszego
społeczeństwa - proste lekarstwa (a teoria odcięta od praktyki musi być
upraszczającym uogólnieniem) zaaplikowane skomplikowanej rzeczywistości muszą
przemienić się w truciznę. Rewolucja oznacza zerwanie ciągłości, zniszczenie
dorobku wieków. Wszystko, co stare, zdaje jej się złe. Stanowiąc nowe prawa
szuka wsparcia nie w zwyczajach i przesądach, ale w demokratycznej zasadzie
większości. Takie prawa mają jednak niewielką moc, skoro zniszczony zostaje
przy okazji tradycyjny porządek społeczny, skoro tyle energii poświęca się
zerwaniu tradycyjnych więzi, zlikwidowaniu wszelkich ciał pośredniczących,
zniszczeniu arystokracji i poniżeniu króla. Nowa władza w imię abstrakcyjnego
braterstwa czyni każdego człowieka jednostką izolowaną i wykorzenioną, w imię
abstrakcyjnej równości każe mu wyrzec się naturalnych nierówności, zaś w imię
abstrakcyjnej wolności odbiera mu tradycyjne swobody, spychając w otchłań
przedspołecznej anomii. Racjonalizm, zrywając więź rozumu z doświadczeniem,
absolutyzując rozum i wykazując całkowity brak zrozumienia dla uczuć, staje się
upiorem. Wyobraża sobie, że społeczeństwo można skonstruować ad hoc, że
wszystkie tradycyjne relacje można zastąpić jedną: między centralną władzą i
ludem. W racjonalistycznym modelu państwo jest strukturą całkowicie racjonalną,
nie opierającą się na uformowanych w przeszłości sentymentach. Więzy lojalności
nie łączą już jednych ludzi z drugimi - teraz jedynym obiektem podziwu i
miłości ma się stać prawo. Władza traci swój wymiar personalny, jaki czynił
jej przymus mniej dotkliwym w społeczeństwie feudalnym, staje się
bezosobowa, zimna i bezduszna. Czy taka władza rzeczywiście sądzi, że pozyska
miłość poddanych? Czy naprawdę wierzy, że ludzie będą się z szacunkiem odnosić
do prawa, które jest dziełem ludzkich rąk, które można dowolnie zmieniać i
kształtować? Czy nie jest raczej tak, że szacunek ten trzeba będzie wymuszać z
pomocą terroru? „W alejach ich akademii - ostrzega Burke - u kresu każdej
perspektywy widzimy wyłącznie szubienicę.”20 Najbardziej zdumiewające jest zaś to, że
zainteresowanie jednostką jest w przypadku racjonalisty tylko pozorne. Jego
skłonność do generalizacji szybko sprawia, że poczyna obracać się on w kręgu
ogólnych pojęć, gdy tymczasem miłości do ludzkości nauczyć możemy się tylko
kochając naszych bliskich. Widzi już nie ludzi, lecz „arystokrację”, „lud”,
„kler”. Koncentruje się nie na tym, co poszczególnych ludzi odróżnia, lecz na
tym, co ich łączy. Nie ma więc już indywidualnej winy, ale tylko zbiorowa - na
przykład "wina" arystokracji. A tam, gdzie widzi się winę jako
zbiorową, taka sama jest też odpowiedzialność - oto znieprawiona logika
prowadząca całe warstwy społeczne na szafot.
Rewolucyjny eksperyment jest szaleństwem,
nade wszystko dlatego, że jest eksperymentem - próbą dokonania nagłej,
całościowej zmiany, zerwaniem sojuszu teraźniejszości i przeszłości. Znacznie
łatwiej jest jednak burzyć niż budować („Wściekłość i szaleństwo mogą w pół
godziny zniszczyć więcej, niż roztropność, namysł i przezorność potrafią
zbudować w ciągu stu lat.”21),
puste miejsce po starym społeczeństwie wypełnić się może zatem przerażającą,
wcale nie zaplanowaną treścią. Może się tak stać, bowiem oślepieni racjonalizmem
rewolucjoniści zapomnieli o różnicy dzielącej sferę rozumu praktycznego od
sfery rozumu teoretycznego. Tymczasem rację ma święty Tomasz, kiedy powiada, że
tylko w porządku teoretycznym celem jest prawda; w porządku praktycznym zaś
takim celem winno być dobro. Gdy poszukiwanie prawdy zaczyna być najważniejszą
wartością w życiu społecznym, katastrofa staje się nieuchronna - zasadą życia
społecznego jest bowiem kompromis, a roszczenia prawdy zawsze są absolutne.
Cała teoretyczna konstrukcja racjonalistów
jest zresztą od samego początku obarczona poważnym błędem. Otóż przyjmują oni
najzupełniej niesłuszne założenie co do natury ludzkiej: wierzą, że człowiek
jest dobry. A jeśli nawet nie jest doskonały, to niedoskonałość ta może zostać usunięta,
czy to przez innowacje w sferze moralności, czy to przez stworzenie lepszych
instytucji społecznych. Abstrakcyjny idealizm jest wedle Burke'a równie
niebezpieczny co abstrakcyjny racjonalizm; te dwa style myślenia wzajemnie się
zresztą wspierają. W tym sensie idee Rousseau przygotowały nadejście Rewolucji.
Rousseau, „szalony Sokrates”, jak nazywa go Burke, spróbował bowiem już
wcześniej dokonać rewolucji w sferze moralności, doszczętnie ją pustosząc.
Człowiek jest niedoskonały i dlatego potrzebuje zewnętrznego, religijnego
źródła moralności. Rousseau dowodził jednak, że człowiekowi zewnętrzne nakazy
moralne wcale nie są potrzebne, wystarczy bowiem, gdy kierować się będzie w
życiu nakazami swojego sumienia. Niesłusznie traktując sumienie jako nieomylne
uczynił zdaniem Burke'a rzecz straszną: doprowadził do ubóstwienia człowieka,
do jego nieuzasadnionego wywyższenia. Etykę chrześcijańskiej pokory zastąpił
etyką próżności, zgodnie z którą to człowiek jest jedynym i najwyższym sędzią
wszystkich rzeczy. Człowiek, produkt znieprawionej etyki próżności, naprawdę
wierzy, że to jego wola jest źródłem władzy, a jego pragnienia i namiętności
winny stanowić najwyższe i jedyne prawo. Wiara w fałsz nie czyni jednak fałszu
bardziej prawdziwym - „Ludzie nie mają prawa do tego, co nierozumne, do tego,
co dla nich niekorzystne.”22
Burke nie wierzy w naturalne prawa człowieka, ideę tę uważa za wysoce szkodliwą
(także uchwalenie amerykańskiej „Karty Praw” nie wzbudziło jego entuzjazmu) -
prawa bowiem nieodmiennie łączyć się muszą z cywilizacją, są pochodną
konkretnych społecznych instytucji - istnieją więc tylko prawa Anglików,
Francuzów, Hindusów. Prawa te muszą wiązać się z obowiązkami, obowiązki bowiem
podtrzymują cywilizację, a gdy ona upada, znikają wszystkie prawa. Dlatego
właśnie święta wojna przeciw rewolucyjnej Francji jest koniecznością:
abstrakcyjna idea praw człowieka wywłaszcza ludzi z ich rzeczywistych
uprawnień. To nie świat wydaje wojnę rewolucjonistom, to oni sami wszczęli
wojnę z rodem ludzkim, chcąc zniszczyć tradycyjne społeczeństwa, a wraz z nimi
konkretne swobody, którymi cieszyli się ludzie. Tak naprawdę przecież Francja
już nie istnieje - gdy porządek społeczny został zburzony, gdy poczucie
dyscypliny i obowiązku ustąpiło miejsca pragnieniu realizacji prymitywnych
namiętności, naród przestał istnieć - bo czyż można nazwać narodem „rozproszoną
rasę dezerterów i włóczęgów”23?
Burke nie wierzy w historyczną nieuchronność
Rewolucji Francuskiej. Jest ona dziełem ludzi, którym zabrakło rozsądku i
cierpliwości, by budować na tym, co już było, by zachować właściwe proporcje
między ciągłością a zmianą. Gdyby spróbowali naprawić stary ustrój, efekt
byłby znacznie bardziej godny uwagi (za wybranie takiej drogi chwali Burke
Polaków, którzy dali dowód swojej rozumności uchwalając umiarkowaną Konstytucję
3 Maja). Kiedy fundamenty są nienaruszone, lepiej jest naprawić dach, niż
wznosić nowy dom. Szczególnie, jeśli budować go trzeba na piasku abstrakcji.
Czy jednak fundamenty Francji istotnie były przed Rewolucją nienaruszone?
Szczerze wątpi w to Alexis de Tocqueville, który dowodzi w Dawnym ustroju i
Rewolucji, że stara feudalna Francja była już martwa, że to, co Burke brał
za dzieło Rewolucji (na przykład centralizację), było jedynie kontynuacją
agonii monarchii. Zapewne Tocqueville ma rację: Burke'owska kuracja nie uratowałaby
Francji. Lecz pamiętać trzeba, że prawdziwym celem Burke'a było uratowanie
Anglii.
O ile badacze twórczości Edmunda Burke'a
zgadzają się, iż był on ojcem nowoczesnego konserwatyzmu, o tyle nie wygasają
spory na temat tego, jaki charakter miał jego konserwatyzm. Czy był to
konserwatyzm pragmatyczny, sprowadzający się do afirmacji rzeczywistości, jako
efektu procesu historycznego? Rzeczywistości, której człowiek nie powinien
zmieniać, bo jej skomplikowana natura przekracza możliwości ludzkiego osądu?
Czy też był to konserwatyzm nawiązujący do klasycznie rozumianego prawa
naturalnego, opierający się na sankcji religijnej? Zwolennicy pierwszej
interpretacji kładą zwykle nacisk na praktycyzm propozycji Burke'a, na wewnętrzną
koherencję jego systemu, który ich zdaniem doskonale obchodzi się bez metafizycznych
podstaw. Najważniejszym kategoriami w myśleniu Burke'a są według nich
zadawnienie i stosowność. Częste odwołania autora Listu do szlachetnego
Lorda do religii i kategorii prawa naturalnego uważają za figury retoryczne24,
będące jedynie świadectwem epoki, w której żył. Zwolennicy drugiej
interpretacji z kolei kreują czasem Burke'a na myśliciela omalże religijnego25, którego działania i
poglądy były prostą konsekwencją dogmatów jego wiary. Przypominają, że Burke
uznawał ateizm i prześladowanie religii za najgroźniejszą cechę Rewolucji
Francuskiej.
Wydaje się, że najbardziej rozsądne będzie
zajęcie stanowiska umiarkowanego: korzenie myślenia Burke'a są religijne,
lecz system jego wierzeń nie znajduje bezpośredniego odzwierciedlenia w
sposobie rozwiązywania poszczególnych problemów. Religia stanowi dlań raczej
ostateczny układ odniesienia, źródło wartościowania niż zbiór praktycznych rad.
Istnienie świata praktycznego jest osobne od metafizycznego porządku, co nie
znaczy, że zupełnie niezależne. Pewien zbiór moralnych zasad jest dany, nie
podlega ewolucji26,
lecz równocześnie od samych ludzi zależy to, czy będą one realizowane w
świecie praktycznym. Więcej nawet: od ich roztropności i mądrości zależy, czy
porządek polityczny w państwie korespondował będzie z przenikającym cały
świat porządkiem boskim27 . Być może właśnie owo połączenie dwóch
poglądów, tradycyjnie uznawanych za sprzeczne - o historycznym i moralnym
źródle ludzkiego porządku - stanowi o atrakcyjności i oryginalności filozofii
Edmunda Burke'a.
(Pierwodruk: „Sprawy obywatelskie”)
---------------
Przypisy: