Szkoła
to fundamentalne dobro wspólne. Podstawa silnej gospodarki, bogatej kultury i
dobrej polityki Rzeczypospolitej. W globalnej rywalizacji, jakość siły roboczej
i poziom innowacyjności są kluczowe dla siły gospodarki. Z kolei polityka
demokratyczna od wspólnot mieszkaniowych, przez samorząd, po rząd centralny
zależy od poziomu edukacji obywatelskiej. To są prawdy wydawałoby się
elementarne, do których chyba nikogo nie trzeba przekonywać. A jednak z jakichś
powodów polska szkoła takim fundamentem Rzeczpospolitej nie jest. A
przynajmniej przestaje być.
Obraz polskiej edukacji jaki wyłania się z badań
porównawczych nie jest najgorszy, a nawet nieco się poprawił, a jednak
odczuwamy, że jej poziom mierzony już nie wynikami egzaminów testowych, ale
ogólną kompetencją kulturową szybko się obniża. Szczególnie dobrze widać to na
uniwersytecie. Rzeczy dotąd właściwie oczywiste, taki już nie są i kursy
wprowadzające lub podstawowe poprzedzać trzeba coraz częściej coraz bardziej
elementarnymi wyjaśnieniami. Wydaje się zatem, że nasz system edukacyjny
poddany kilka lat temu dość gruntownej reformie – nie spełnia swojej
zasadniczej funkcji.
Z jednej strony bowiem założenia tej reformy w dużej
części okazały się błędne. Za dobry uznać należy pomysł zunifikowanego,
ocenianego zewnętrznie egzaminu maturalnego. Jednak ani likwidacja szkół
zawodowych, ani tym bardziej cieszące się fatalną opinią gimnazjum do udanych
posunięć już nie należą. Obie porażki wynikają bowiem już to z wielkiej
naiwności, by nie powiedzieć utopijności ekonomicznej – jak w wypadku wiary w
stopniowy zanik popytu na wykwalifikowanych robotników i rzemieślników, już to
z pedagogicznej ideologii - ujmującej człowieka tylko jako podmiot poznawczy,
ale nie jako podmiot emocjonalny i moralny. W obu przypadkach odbiła się nam
czkawką fatalna kultura analizy, planowania i projektowania w instytucjach
publicznych, a gdzieś nad tym wszystkim wisi pytanie o jakość narodowego
zaplecza eksperckiego, czyli kondycję polskiego uniwersytetu.
Z drugiej strony - reforma była źle wprowadzana. Po
pierwsze, kolejny rząd zakwestionował jej kształt i próbował ją bezskutecznie
odwrócić, a następnie o ile się da hamować. Pytanie o przyczyny takiego stanu
nie cieszy się jednak wielką popularnością. Tymczasem konstrukcja naszego
systemu politycznego sprawia, że silne grupy interesu – takie jak np.
(lewicowe) nauczycielskie związki zawodowe – potrafią wykorzystywać partie
polityczne do realizacji swoich partykularnych interesów, wbrew oczywistemu
interesowi ogólnemu. Nie zadaje się u nas zazwyczaj pytania, kto na danych
regulacjach korzysta. Biadolimy nad niezdolnością dochodzenia do kompromisu
i utrzymywania go wewnątrz klasy politycznej. Okazuje się jednak, że zamiast
utyskiwać na jakość czynnika ludzkiego, należy analizować logikę instytucji
politycznych i wytwarzaną przez nie matrycę interesów. A przecież gra interesów
w sytuacji zmiany reguł jest sprawą kluczową – tym bardziej w sytuacji zmiany
systemowej. Historia polskiej edukacji po 1989 r. jest zatem odpryskiem
szerszej historii polskiej transformacji po komunizmie.
Po drugie, reformę oparto na starych kadrach, nie
dostosowując do niej systemu kształcenia nowych ich członków. Zawiódł zatem nie
tylko czynnik polityczny, ale także czynnik administracyjny. Przeniesiono
zarządzanie oświatą do samorządów w sytuacji zupełnej niemal nieobecności
fachowców na tym poziomie, pozostawiając skostniałą sklerotyczną administrację
centralną, która – jeśli się ją pozna z bliska – okazuje się mocno osadzona w
myśleniu korporacyjnym i niezdolna do poszerzenia horyzontów intelektualnych
poza doraźne stosowanie zadanych procedur. Jednak lekceważenie fenomenu pamięci
instytucjonalnej jest również zaledwie odpryskiem szerszego problemu niezrozumienia
funkcji zarządzających państwa i (nie)zdolności polskiej administracji do
uczenia się. Zatem obok problemu edukacji dzieci, stoi przed nami ogólny
problem stworzenia uczącego się państwa.
Problemy reformy edukacji nie są jednak wyłącznie
naszym udziałem. Trzeba zatem rozglądać się po świecie i kopiować najlepsze
rozwiązania, pamiętając o zachowaniu kontekstu.
Słuchać też należy przestróg i nie powtarzać, jak to zrobiono w latach 90.,
cudzych błędów. Niedawno na łamach ”The Wall Street Journal” przewodniczący National
Endowment for the Arts – Dana Gioia ubolewał nad upadkiem edukacji
amerykańskiej.
„Pamiętam czasy kiedy każda amerykańskie liceum[high school] miało program
muzyczny, z chórem i zespołem, zazwyczaj jazzowym, czasami nawet orkiestrą.
Każda szkoła wyższa oferowała program sztuki dramatycznej, czasami instruktaż
tańca. I była też okazja do pisania w szkolnej gazetce i magazynach
literackich, jak i kursy sztuk pięknych. Z przykrością stwierdzam, że te
programy nie są już dostępne. Ten niegdyś wizjonerski i demokratyczny system
został niemal całkowicie rozmontowany przez działające w dobrej intencji, ale
krótkowzroczne rady szkolne [school boards], komisarzy hrabstw i
urzędników stanowych, przy zazwyczaj obojętnej postawie rządu federalnego.
[...] Co zrobić z systemem szkolnym którego jedynym celem wydaje się
produkowanie pracowników o minimalnych kompetencjach na poziomie wejściowym? Ta
sytuacja jest kulturalnym i edukacyjnym kataklizmem, ale ma także olbrzymie i
alarmujące konsekwencje gospodarcze. [...] Aby efektywnie konkurować, kraj
potrzebuje kreatywności, pomysłowości i innowacyjności.”
Widać zatem, że koncentrowanie się wyłącznie na potrzebach
gospodarczych może długofalowo przynieść poważne koszty. Również tak powszechna
dziś wiara w zbawienną moc rynku musi mieć swoje ograniczenia. „Musimy
pamiętać, że rynek daje tylko jedną rzecz – wszystko wycenia. Rolą kultury jest
wykraczać poza ekonomię. Ona nie skupia się na cenie rzeczy, ale na ich
wartości. I ponad wszystko szkoła powinna mówić nam, co jest poza ceną. Kultura
powinna dostarczać przekonywującego ujęcia dobrego życia poza masową
konsumpcją. Istnieje tylko jedna siła społeczna wystarczająco duża i silna, by
zrównoważyć komercjalizację wartości kulturowych, nasz system edukacyjny.
Tradycyjnie, edukacja była jedyną rzeczą, jaką nasz naród zgodził się
pozostawić poza całkowitą władzą rynku, czyniąc ją obowiązkową i dostępną dla
każdego. Prawdziwym celem edukacji w sztukach pięknych jest stworzenie
kompletnej istoty ludzkiej, zdolnej prowadzić udane i produktywne życie w
wolnym społeczeństwie.”
I. Czemu narzekamy?
Kluczowym pytaniem, które trzeba zadać, kiedy myśli się o
systemie edukacji jest pytanie: kim jest absolwent polskiej szkoły? Istotą
postawy polskich uczniów jest asekuranctwo. Są asekuranccy życiowo, asekurancko
się uczą i asekurancko myślą. Czasami są nieprawdopodobnie brutalni i
zdeprawowani, ale podobnie zdarzają się uczniowie niesamowicie inteligentni,
konsekwentni i pracowici. Jednak są to marginesy – pierwszy o wiele za duży, a
drugi o wiele za mały. Zasadniczym deficytem polskich uczniów jest – i
to obojętnie, czy na lekcji polskiego, fizyki, czy wychowawczej – brak
spontaniczności poznawczej i organizacyjnej. Każdy najchętniej ściągnie co
trzeba z internetu, zaliczy tyle, ile starcza na przeciętne oceny (ewentualnie
oprócz przedmiotów, które stanowią fundamenty przyszłej kariery) a organizację
szkolnych imprez odda maniakom i aktywistom, którzy marzą o karierze gwiazdy
telewizyjnej lub polityka. Uczenie się nie jest wyzwaniem intelektualnym, a
działanie zbiorowe pozostaje przykrym obowiązkiem. Nic zatem dziwnego, że ze
szkoły wychodzą ludzie myślący schematycznie, bierni społecznie. Tacy jak...
ich nauczyciele.
Sprawa stanie się chyba jaśniejsza, jeśli przypomnimy
sobie, czego wymagał system edukacji zbudowany w PRL. Bierność społeczna,
aktywność partyjna, konformizm, dyscyplina, ale i duża erudycja. Polska
demokracja ludowa odziedziczyła po IIRP znakomite standardy intelektualne
gimnazjum/liceum, a dla potrzeb budowania potęgi gospodarczo-militarnej
zbudowała bardzo ambitne programy nauczania nauk ścisłych. To jednak tylko dla
niewielkiej liczby, kontrolowalnej i kooptowalnej populacji najzdolniejszych.
Reszta miała być wykształcona na pracowników organizacji typu tailorowskiego,
czyli wykwalifikowanych robotników, umiejących pisać i liczyć. I trzeba
przyznać, że szkoła PRL-owska odpowiadała celom i zadaniom, jakie stawiało
przed nią państwo i w tym sensie była to szkoła efektywna.
Jeśli teraz spróbujemy zanalizować, jaka jest szkoła IIIRP
to zobaczymy w krzywym zwierciadle całą polską transformację. Okazuje się
bowiem, że jest ona jako model organizacyjny podobna do swojej poprzedniczki.
Inny jest podmiot finansujący, ale ten sam nadzorujący, inne są programy szkolne,
ale nauczyciele ci sami itp. Po kilkunastu latach reform widać, że spuszczamy
coraz niżej wysoko zawieszoną poprzeczkę dawnej edukacji średniej, by umożliwić
jej upowszechnienie, jednocześnie rozpaczliwie odtwarzając, niedawno zamykaną
edukację zawodową. To
instytucjonalne dziedziczenie nie jest przy tym funkcjonalne, zmienił się wszak
radykalnie kontekst społeczno-polityczny i cele edukacji. Czyli mamy do
czynienia ze szkołą, w technicznym tego słowa rozumieniu, postkomunistyczną –
tzn. próbującą adaptować do nowego otoczenia, stare rozwiązania strukturalne,
czego efektem jest sztywność instytucjonalna i niefunkcjonalność. Polska szkoła
jest obecnie niefunkcjonalna w podwójnym sensie – nie realizuje nawet tych
zadań, które odziedziczyła po swojej PRL-owskiej poprzedniczce (wszak np.
ostatnią rzeczą, jaką można o dzisiejszych uczniach powiedzieć jest to, że są
zdyscyplinowani), nie
posiadając przy tym strukturalnej zdolności akomodacji i dołączania nowych
zadań (patrz: dodawanie ciągle nowych bloków programowych, zamiast zmiany ich
struktury). Co więcej, państwo samo chyba nie bardzo wie, jak i jakie przed nią
postawić zadania. Mamy zatem do czynienia ze słabą szkołą w słabym państwie,
ale i słabymi uczniami, rodzicami i nauczycielami w słabym społeczeństwie.
Ogólnie rzecz ujmując, celem współczesnej
edukacji jest dzisiaj upowszechnienie wysokiej jakości kształcenia, czyli coś,
co dotąd wydawało się niemożliwe do osiągnięcia. System edukacyjny musi być
zatem inkluzywny i ambitny. W sensie polityczno-ekonomicznym oznacza to, że
szkoła jest podstawowym narzędziem redystrybucji państwowej, ponieważ
dostarczać ma nawet najbardziej upośledzonym życiowo szans na zdobycie narzędzi
społecznego awansu. To do sektora edukacji powinny przenieść się rozdmuchane i
nieefektywne wydatki z sektora opieki społecznej – tu będą to mniejsze i lepiej
wydane pieniądze. Nowe zadania stojące przed szkołą w społeczeństwie
postindustrialnym to life-long learning in the knowledge-based economy,
czyli permanentna edukacja w gospodarce opartej na wiedzy. Szkoła powinna
produkować uczniów umiejących się uczyć, zarządzać własną wiedzą i mających
nawyk uczenia się przez całe życie. Jest to konieczność wynikająca ze
zmieniającego się charakteru światowego podziału pracy, regionalnej integracji
gospodarczo-politycznej i kolejnych rewolucji technologiczno-komunikacyjnych.
Specyficznie lokalnym, polskim wyzwaniem – prawdopodobnie dużo trudniejszym,
niż to pierwsze - jest odtworzenie i upowszechnienie zniszczonych wzorców
dobrego obywatela i przedsiębiorcy, odpowiedzialnego społecznie człowieka
interesu.
Tego typu efekty można uzyskać poprzez
inteligentne programy i metody, oparte na wnioskach z badań empirycznych. Dla
przykładu, wykształcenie w uczniach przyjemności w czytaniu sprawia, że niemal
zanikają różnice w osiągnięciach między uczniami z najbiedniejszych i
najbogatszych rodzin. Podobnie też, jeśli uczniowie dzięki szkolnym programom
artystycznym w dorosłym życiu będą posiadali nawyki uczestniczenia w życiu
kulturalnym, to w wyraźnie wyższa będzie wśród nich także frekwencja wyborcza.
Z kolei intensywne i szerokie promowanie sportów zespołowych, może później nie
tylko przynieść satysfakcję kibicom, ale sprawić, że zasadniczemu podwyższeniu
ulegną umiejętności współpracy w zespole i duch działania kolektywnego.
Oznacza to sytuację, w której szkoła musi
precyzyjnie, systematycznie i sprawnie transmitować jednolity zestaw wiedzy,
umiejętności i wartości, co zakłada duży poziom perfekcji organizacyjnej, a
przede wszystkim bardzo wysokie wymagania wobec nauczycieli. Okazuje się
bowiem, że tym, co powraca na nowo jest stary średniowieczny model
mistrz-uczeń. Dotąd bowiem zamiast nauczyciela liczył się program, realizowany
przez system – przedmioty szkolne podzielone były wg wydziałów uniwersyteckich,
a każdy nauczyciel odpowiadał za swój element układanki. Dzisiejszym
wyzwaniem jest system nauki zespołowej, czyli model zespół mistrzów-uczeń
(lub zespół uczniów).
Taki ambitny cel, cel na miarę nowego wieku i
nowej epoki gospodarczej, może być zrealizowany tylko przy założeniu
odpowiedniego połączenia woli i wiedzy i - jak zwykle - szczęścia. Reforma
systemów edukacji jest dziś wszak zadaniem porównywalnym z reformami systemów
opieki medycznej i emerytalnych. Tymczasem polskiej szkoły nie da się
reformować, ponieważ nie stanowi ona pełnego systemu. Od wielu lat nikt tak
naprawdę nie uznał za konieczne stworzenia rozbudowanego i jednolitego
mechanizmu samoobserwacji, który dałby podstawę do dokonania trafnego opisu
stanu faktycznego, a następnie przeprowadzenia analiz i symulacji w oparciu o
sprawdzone wzorce najlepszych praktyk światowych, z uwzględnieniem oczywiście
lokalnej specyfiki.
System nie posiada narzędzi zdobywania wiedzy o samym sobie – nikt zatem nie
wie, jaka jest szkoła we wszystkich jej kluczowych aspektach (dokładne
przekroje osiągnięć uczniów, skuteczność nauczania, portret kadry
nauczycielskiej). Tymczasem podstawą zarządzania jest samoopis. Wdrożenie
takiego mechanizmu byłoby przy tym zadaniem nieporównywalnym w swojej intelektualnej
i praktycznej komplikacji z żadną dotychczasową zmianą.
Problemy można oczywiście mnożyć. Doświadczenia
światowe – ostatnio głównie z Ameryki Łacińskiej - pokazują np. dużą
skuteczność bonu edukacyjnego, który – przy zautonomizowanym zarządzaniu jednostkami
- nie tylko prowadzi do oszczędności, ale do podwyższenia ogólnego poziomu
nauczania oraz większego zaangażowania rodziców.
Jednak do tego oraz następnego w kolejności przejścia do zarządzania kadrami i
wiedzą nauczycieli potrzeba nowych wykwalifikowanych dyrektorów-menadżerów
(tzw. New
School Management). Obok
tego oczywiście gruntownej zmianie musi zostać poddany system awansu i
wynagradzania nauczycieli, oparty na zindywidualizowanej ocenie faktycznych
osiągnięć i możliwie wszechstronnym rozwoju zawodowo-społecznym. Dyrektorzy i
nauczyciele muszą bowiem na nowo stać się liderami i integratorami swoich
społeczności.
Dla tego typu zmian nie ma jednak woli politycznej,
ponieważ oznaczałoby to dla ministra pójście na czołowe zderzenie ze związkami
zawodowymi. A jak silny jest polski rząd koalicyjny, wyłoniony z parlamentu
wybranego w ordynacji proporcjonalnej, pokazuje łatwość z jaką różnego rodzaju interst
groups, np. związki zawodowe potrafią stępiać i wyhamowywać ambitne
projekty reform.
II. Najsłabsze ogniwo
Można się jednak pokusić o znalezienie najsłabszego ogniwa
w łańcuchu tworzącym polskie edukacyjne vicious circle. Oczywiście
skuteczne reformowanie to skoordynowane działanie na każdym kluczowym polu,
jednak wydaje się, że istnieje jeden element, bez zmiany którego żadna zmiana
nie będzie na dłuższą metę możliwa. Jest to przy tym element do tej pory
najbardziej oporny zmianom i najbardziej chyba zmitologizowany. Jest nim...
uniwersytet. Trzeba zatem zadać pytanie, czy polski uniwersytet jest
przygotowany do kształcenia kadr nowej szkoły i czy ogólnie jest dostosowany do
wyzwań rzeczywistości?
Jakie to wyzwania? Po pierwsze integracja ze światowym
obiegiem wiedzy (Polska jest za małym krajem dla wielu dziedzin nauki),
następnie dostarczenie wykwalifikowanych kadr dla nowoczesnej gospodarki i
administracji, priorytetyzowane badania i rozwój technologiczny, czy – last
but not least – budowanie ponowoczesnej świadomości historyczno-narodowej.
Należy uznać, że uniwersytet, który w Polsce jest państwowy, może i powinien
być narzędziem modernizacji gospodarczej i otrzymując państwowe finansowe
powinien realizować zadania wyznaczane mu przez potrzeby państwa.
Po drodze należy od razu obalić jeden fatalny mit o
polskiej edukacji akademickiej. Otóż od wielu lat powtarza się bezmyślnie tezę
o wielkim boomie i sukcesie edukacyjnym, jaki przeżywa Polska. Tymczasem nie
mamy do czynienia z żadnym boomem edukacyjnym, a jedynie z boomem biznesu
edukacyjnego. Nie idzie bowiem o ilość wydrukowanych dyplomów ukończenia
studiów wyższych, ale o jakość i przydatność tej edukacji. A z tym, jak wiemy
jest po prostu źle. Nazwy kierunków są efektowne, ale pod atrakcyjnymi szyldami
kryją się programy poskładane z tych samych przedmiotów i wciąż od wielu lat ci
sami profesorowie. Szczególnie przy tym uderzający jest brak prywatnych
uniwersytetów. Ilość pieniędzy zainwestowanych w edukację wyższą po 1989 r.
wskazywałaby na możliwość powstania przynajmniej kilku takich instytucji. Skoro
zaś po 17 latach zmian nie ma w Polsce ani jednej szkoły na wzór choćby Central
European University w Budapeszcie, to należy uznać, że jest to w danych
okolicznościach zachowanie racjonalne. Nikt bowiem nie będzie wkładał naprawdę
dużych pieniędzy w ambitną i płatną edukację na światowym poziomie, skoro
potem nie będzie miał gwarancji osiągnięcia zysku z takiej inwestycji.
Otwiera to dopiero tasiemcowo długą listę wad i problemów
polskiego uniwersytetu. I ponownie trzeba powiedzieć, że wcale nie chodzi o
pieniądze. Jest to kolejny mit. Jeśli bowiem chodzi o kwoty przeznaczane w
Polsce na edukację wyższą w odniesieniu do PKB, Polska przeznacza środki
porównywalne z Norwegią (1,5% PKB).
Oczywiście porównanie kwot realnych daje wyobrażenie o dzielącej nas od państw
skandynawskich – które stanowić powinny dla nas wzór – przepaści. W Polsce
wydaje się rocznie na instytucje edukacyjne w przeliczeniu na jednego studenta
nieco ponad $4500, podczas gdy ta sama Norwegia przeznacza ponad $14.500, a
przodujące Szwajcaria i USA odpowiednio po $22.800 i $20.600.
Podobnie jest jeśli chodzi o wydatki na badania i rozwój w tym sektorze –
Polska: 0.2% PKB, Szwecja: 0.9% PKB, zaś średnia UE25 to 0.4% PKB.
Co ciekawe wydatki na badania finansowane przez polski przemysł spadły między 1995 a 2003 rokiem o połowę z nieco ponad 10% całości funduszy na badania do nieco ponad 5%.
Ten wyrywkowy z konieczność przegląd statystyk pokazuje, że Polska inwestuje w
stosunku do swoich możliwości spore kwoty pieniędzy, lecz nie wydaje ich
efektywnie i nie potrafi uczynić z takich wydatków priorytetów już nawet nie
dla państwa, ale dla przemysłu.
Ale jak powiedziałem wyżej, pieniądze to nie wszystko. Fundamentalnym
problemem jest przede wszystkim katastrofalny stan polskich bibliotek naukowych.
Nie chodzi mi przy tym o żenującą ilość dostępnych nowych pozycji wydawanych w
Polsce, ale o całkowitą nieobecność klasycznej literatury naukowej (na pewno z
zakresu nauk humanistycznych, społecznych, ekonomicznych i politycznych, bo te
śledzę uważnie) – nie mówiąc już o najnowszych publikacjach.
Nie ma co przy tym czekać na tłumaczenia, ponieważ pewnych pozycji po prostu
się u nas nigdy nie przetłumaczy. Jeszcze większym skandalem jest brak dostępu
– nawet na największych uniwersytetach - do podstawowych sieci czasopism
naukowych, takich jak np. Athens, udostępniający pozycje największych oficyn na
świecie: Oxford, Cambridge, Blackwell i Sage.
Skutkiem tego stanu jest faktyczna i często po prostu
zawstydzająca ignorancja polskich naukowców, co do tego, co, kto i gdzie pisze
dziś na świecie. Inną fatalną konsekwencją tego stanu jest konieczność bardzo
kosztownych wyjazdów zagranicznych, podczas których całe dnie spędza się przy
kserografie lub ściągając z internetu to, co powinno być normalnie dostępne w
Polsce. Na to, co powinno być sensem takich wyjazdów, czyli kontakt z
naukowcami zagranicznymi – dla efektywności którego potrzeba elementarnej
znajomości bieżącego stanu badań - nie ma często po prostu czasu.
Jeszcze innym – kto wie, czy nie najgorszym - następstwem
tej sytuacji, jest fakt, że ktokolwiek chciałby po ukończeniu dobrej zachodniej
uczelni powrócić do Polski i uczyć polskich studentów, nie będzie miał
możliwości zadania im odpowiednich tekstów na zajęcia, nie mówiąc już o często
szokującej niekompatybilności wiedzy i otwartej niechęci osobistej środowiska.
Druga stroną tego samego problemu jest faktyczna niekompatybilność polskiej
nauki z nauką światową. Polscy autorzy bardzo rzadko publikują w światowych
czasopismach (nic dziwnego, skoro ich nie czytają), ich dorobek jest więc
często po prostu zupełnie nieznany – nawet w sytuacjach, kiedy naprawdę jest
wart uznania. I wreszcie mamy do czynienia z sytuacją, w której ten, kto
utrzymuje się na jako takim poziomie, czyta prace światowe i odwiedza zachodnie
uczelnie, jest wysoce ceniony za samo bycie de facto dobrze
poinformowanym.
Kolejnym fundamentalnym grzechem polskiej akademii jest pełzająca
komercjalizacja, czyli sytuacja, w której coś, co oficjalnie jest
bezpłatne, okazuje się być przede wszystkim płatne i to najczęściej dla
biedniejszych, wiec gorzej wykształconych studentów. Istnienie
konstytucyjnie gwarantowanej bezpłatnej edukacji wyższej jest fundamentalną
przeszkodą na drodze do wykształcenia się normalnego systemu edukacji wyższej,
podobnie jak ma to miejsce w służbie zdrowia w przypadku bezpłatnego leczenia –
ostatecznie najczęściej i tak kończy się na korzystaniu z odpłatnej usługi.
Dlatego właśnie nie powstał w Polsce żaden prywatny uniwersytet – jeżeli
państwowa instytucja, oprócz najlepszej kadry ma jeszcze atut w formie
bezpłatnych studiów, nikt nie jest w stanie zagrozić jej monopolistycznej
pozycji.
Bezpośrednio po komercjalizacji wymienić trzeba złą
hierarchiczność relacji zawodowych. Jest to sytuacja, w której bez poparcia
wpływowego profesora lub całej grupy profesorów nie ma możliwości awansu
naukowego. Istniejące koterie korzystają przy tym z zapisów ustawowych, które
pozwalają doktorom habilitowanym zakończyć praktycznie działalność naukową i
zająć się zarabianiem pieniędzy. Osoba taka musi mieć zajęcia ze studentami (co
często niepotrzebnie rozdyma curricula), ale nie można jej zwolnić za
zaniedbywanie rozwoju naukowego. Wpływy środowiskowe są także najważniejszym
kluczem do państwowych pieniędzy przydzielanych przez Komitet Badań Naukowych.
Limitowana ilość samodzielnych pracowników naukowych w
połączeniu z dużym zapotrzebowaniem na ich tytuły pośród uczelni prywatnych,
skutkuje największym przekleństwem polskiego zawodowego życia naukowego, czyli wieloetatowością.
Ci, którym się udaje pozostać na uniwersytecie szybko robią habilitacje i
zaczynają zarabiać pokaźne pieniądze, pracując na kilku uczelniach.
W tym czasie właściwie umierają naukowo, a ich książki coraz częściej zaczynają
przypominać dzieła rozproszone – pisze się okolicznościowe teksty, a następnie
szuka się tytułu, który znajdzie między nimi coś wspólnego.
Inną konsekwencją niezdrowych reguł jest zła cyrkulacja
kadr. Jest faktem, że pozostanie na państwowej uczelni wyższej jest możliwe
tylko tam, gdzie właśnie zostawać się nie powinno. Na całym świecie obowiązuje
bowiem zasada, od której czyni się nieliczne wyjątki w wypadku bardzo wybitnych
naukowców (np. byłego już rektora Harvardu – Lawrence’a Summersa), że świeżo
upieczony doktor nie zostaje na swojej uczelni, a zaczyna się piąć w hierarchii
akademickiej poczynając od mniej prestiżowych uczelni. Zmiana miejsc pracy
następuje przy tym dość często, podobnie jak ilość wyjazdów na stypendia i
urlopów naukowych. W Polsce w praktyce zostać można jedynie na uczelni, którą
się właśnie ukończyło – chyba, że otwiera się gdzieś w Polsce taki sam nowy
kierunek. Akademicy na swoich macierzystych uczelniach pracują często całe
życie, co kończy się m. in. tym, że ich zajęcia przez lata są takie same, a o
władzę w instytutach toczą się zażarte boje między zwalczającymi się sektami.
Trzeba też przy okazji poruszyć drażliwą sprawę wieku. Polski świat akademicki
niebezpiecznie się starzeje. Jeśli średni wiek doktora habilitowanego w Polsce
to ok. 45 lat, podczas gdy w Niemczech, skąd zaczerpnęliśmy system habilitacyjny
niemal 10 lat mniej, to można się zastanawiać, jaki ma sens utrzymywanie
systemu w którym profesurę dostaje się kilka lat przed emeryturą.
W takiej sytuacji często niemożliwe jest
zespołowe wytwarzanie wiedzy, co jest dziś już standardem światowym. Chodzi
tu nie tylko o regularne i efektywne zebrania naukowe w katedrach i instytutach
– co przy ciągle tych samych i często zabieganych ludziach, kończy się po
prostu dyskusjami na wiecznie te same tematy – ale także o upowszechnienie
multidyscyplinarnego charakteru badań naukowych. Tradycyjne „branżowe” zjazdy
naukowe (jeśli nie są po prostu dobrze zakrapianymi imprezami) nie sprzyjają
kontaktom naukowców z różnych dziedzin, co w wypadku badania choćby złożonych
problemów społeczno-gospodarczo-politycznych jest koniecznością.
Pochodną
problemu braku multidyscyplinarności jest problem całkowitego niemal zamknięcia
polskich uczelni na kontakty z profesjonalistami spoza świata akademickiego.
Zdumiewająca nieraz ignorancja profesorów wyższych uczelni w sprawach
praktycznych, o których wykładają – np. na kierunkach takich, jak zarządzanie –
w połączeniu z brakiem obyczaju zatrudniania doświadczonych praktyków stanowi
zasadniczą przeszkodę na drodze do uczynienie edukacji akademickiej atrakcyjną
dla pracodawców.
Nieuchronnie
wspomnieć trzeba w tym miejscu polskiej etyce naukowej. Ilość plagiatów zarówno
wśród naukowców, jak i studentów, kupowanie prac dyplomowych, czy obsadzanie
swoimi ludźmi komisji stypendialnych, nie mówiąc już o braniu łapówek za
zaliczenia jest nie tylko syndromem ogólnej demoralizacji Polaków po
komunizmie, ale także praktyką taką demoralizację podtrzymującą.
Ostatnim problemem, o którym chciałbym tu
powiedzieć jest gigantyczny kompleks niższości polskich naukowców wobec
Zachodu. I należy tu na sprawę spojrzeć naprawdę szeroko. Jeśli bowiem
ludzi pracujący na uczelniach uznają siebie i są przez innych postrzegani jako
prawdziwa elita społeczna, to istnienie takiego kompleksu niższości stanowi
faktyczne podłoże do zaistnienia narodowego kompleksu niższości. I z tym – ni
mniej, ni więcej – mamy obecnie do czynienia. Wysłuchując z ust ludzi z
założenia uczonych peanów na cześć różnych modnych zachodnich bzdur – czy to z
zakresu prawa, polityki, socjologii, ekonomii, czy nauk humanistycznych – w
obliczu palącej potrzeby konceptualizowania lokalnego doświadczenia w
nowoczesnych kategoriach a następnie formułowania interesów z naszego punktu
widzenia, można dojść do zasadnego moim zdaniem wniosku, że Polska stała się
obiektem dobrowolnej intelektualnej kolonizacji.
W tym miejscu zatem zasadne będzie pytanie o to,
kto rządzi polskim uniwersytetem i kto stanowi zasadniczą przeszkodę na drodze
do jego uzdrowienia. Innymi słowy, kto stanowi Anty-Rozwojowe Grupy Interesu?
Są to (starzy) profesorowie oraz sekretarki. Ustrojem polskiego uniwersytetu
jest gerontokracja biurokratyczna.
III. Jaki powinien być dziś polski
uniwersytet?
Aby doprowadzić instytucje akademickie do stanu
jako takiego porządku należałoby - zanim zacznie się poszukiwać jakichś
naprawdę pionierskich rozwiązań - doprowadzić do zasadniczego rozdzielenia
pionu optymalizacyjno-administracyjnego od pionu dydaktyczno-naukowego. Na
czele pierwszego stoi kanclerz, który jest menadżerem zajmującym się rozwojem i
zarządzaniem instytucji, na czele drugiego stoi rektor, zajmujący się sprawami
życia naukowego. Obecnie bowiem uczelnie tracą wielkie pieniądze na
utrzymywanie archaicznych administracji, które ”pożerają” ich misję naukową,
rządzą niekompetentnymi rektorami, bardzo utrudniają współpracę z instytucjami
zagranicznymi i udowadniają, że nawet najprostsze rzeczy mogą okazać się nie do
zrobienia. Polski uniwersytet cechuje się tym samym problemem, który przypisuje
się polskiemu państwu: stanowiska polityczne, tzn. pochodzące z wyboru, mieszają
się ze stanowiskami administracji, wymagającymi specyficznych kompetencji, a
wiec takich, które winny być obsadzane w drodze konkursów. Kanclerz i rektor
powinni być równorzędni w swych pozycjach i jeden nie powinien ingerować w
kompetencje drugiego. Kanclerz bowiem powinien być wykwalifikowanym menadżerem
na kontrakcie, rektor zaś wybieranym co kilka lat profesorem. Ale jest to
rozwiązanie zaledwie korekcyjne, dlatego należy poszukiwać ciekawych rozwiązań
systemowych.
W historii uniwersytetu zachodniego wyróżnić możemy kilka
modeli organizacji uczelni. Po pierwsze, jest to uniwersytet w stylu
średniowiecznym (Cambridge i Oxford), będący niezależną korporacją
nauczycieli zrzeszonych w college’ach. Posiada on autonomię
prawno-ekonomiczną, a ideały wiedzy, jakie mu przysługują zawierają się w
łacińskim źródłosłowie – universitas (ogół, wszechświat), tzn. jego
celem jest zdobycie wiedzy o całym wszechświecie, a wiedza to wiedza ogólna. Po
drugie, mamy model nowoczesnego uniwersytetu narodowego, którego wzorcem był
zawsze Humboldt Universtiat w Berlinie. Taka uczelnia jest państwowym
urzędem narodowotwórczym, wykłada się na nim potrzebne przemysłowi
narodowemu nauki ścisłe, potrzebne administracji państwowej nauki prawne oraz
potrzebne narodowi tzw. nauki o duchu, czyli nauki zgłębiające i
systematyzujące kulturę i historię narodową. Po trzecie, istnieje model
uniwersytetu technicznego (politechniki) – instytucji badawczo-dydaktycznej,
która jest de facto przedsiębiorstwem usługowym kształcącym kadry
dla (post)industrialnej gospodarki i dostarczającym technologii różnym gałęziom
przemysłu. Po czwarte, najbardziej udanym chyba modelem jest uniwersytet
amerykanski, będący najczęściej korporacją dobra publicznego (fundacją),
posiadającą radę nadzorczą i radę sponsorów i zatrudniający na kontrakty
rektorów-menedżerów, a profesorom – dobieranym w otwartych konkursach -
pozostawiając niemal wyłącznie dydaktykę. Jest to niebywale elastyczna i
efektywna instytucja, bardzo czuła na potrzeby swoich klientów-studentów. Zadaniem
polskiego rządu jest wprowadzenie systemu zachowującego równowagę między tymi
modelami, ze wskazaniem na model amerykański.
Chodzi zatem o zachowanie równowagi między
rynkiem a kulturą. Uczelnie muszą działać w reżimie efektywności ekonomicznej, muszą
się utrzymywać i bilansować. Państwo powinno współfinansować studia wyższe, ale
w formie bonu edukacyjnego, powinno obowiązywać oprócz tego czesne i to rynek
powinien decydować o jego wysokości. Państwo powinno wyznaczać takim uczelniom
priorytety związane z potrzebami gospodarczymi (np. kierunki studiów, projekty
infrastrukturalne itp.), ale finansowanie badań zasadniczo winno odbywać się
poprzez system prywatnych funduszy celowych i konkursy na granty tak, by
włączyć w finansowanie uczelni podmioty gospodarcze, a same uczelnie skłonić do
auatrakcyjnienia oferty naukowo-dydaktycznej. Z drugiej strony zasadne jest
publiczne finansowanie badania z zakresu dziedzictwa narodowego i
cywilizacyjnego, powinna również obowiązywać solidarność wewnątrzuniwersytecka,
polegająca na dotowaniu działalność deficytowych instytutów zajmujących się
kulturą i historią narodową. Koszty badań w tego typu dziedzinach rzadko bywają
wysokie, natomiast ich kulturowa wartość jest często po prostu bezcenna.
Należy jednak dążyć do stanu, w którym
finansowanie prac polskich naukowców zajmujących się dziedzinami nie mającymi
szybkiego przełożenia ekonomicznego stanie się dla polskich biznesmenów
naturalnym. Zaistnienie tego typu współpracy będzie oznaką, że polscy
przedsiębiorcy zaczynają rozumieć swoje społeczne zobowiązania. Tego typu
kulturotwórcza rola biznesu jest czymś naturalnym w Stanach Zjednoczonych,
gdzie każda biblioteka, archiwum, galeria czy muzeum – czy to uniwersyteckie,
czy miejskie - nosi imię swojego fundatora. Kanony działalności charytatywnej
tworzyli tam wszak tacy ludzie jak Elihu Yale, Andrew Carnegie, J.P. Morgan,
John D. Rockefeller, Leland Stanford, czy Solomon Guggenheim, a kontynuują
Bill Gates, Warren Buffet i setki im podobnych.
Innym polem równowagi jest balansowanie między
ogólnością a specjalizacją. Chodzi tu o wymiar indywidualny: studenci powinni z
jednej strony kształcić się na pewnych etapach możliwie specjalistycznie, tak,
by gospodarka nie ponosiła nadmiernych kosztów przysposabiania pracowników do
swoich wymagań, ale z drugiej powinni posiąść (jeśli nie odbyło się to w
liceum) pewien zakres wiedzy ogólnej, uniwersalnej z zakresu filozofii,
literatury i historii (na wzór amerykańskiego liberal arts curriculum) –
tak by stali się ludźmi kulturalnymi i obywatelsko świadomymi. Ale także chodzi
o wymiar instytucjonalny: z jednej strony, uniwersytet musi pozostać tym, czym
był u swego początku, jedną z najwspanialszych instytucji Zachodu, obejmującą
całość wiedzy cywilizacji i jej narodów, ale z drugiej - musi on tworzyć
wydzielone instytuty studiów zaawansowanych, poświęcające się zasadniczo
zaawansowanym badaniom i ściśle współpracujące z gospodarką.
Chodzi wreszcie o równowagę między dobrze pojętą
stabilnością a mobilnością. Z jednej strony należy wspierać powstawanie
stabilnych zespołów badawczych i szkół naukowych i oczywiście dobrze opłacać
najlepszych naukowców. Z
drugiej jednak strony, należy mocno wspierać mobilność: wewnątrz uniwersytetów
- studenci powinni swobodnie przemieszczać się pomiędzy instytutami i
kierunkami, programy studiów powinny zezwalać na dużą elastyczność, przy
zachowaniu wysokiego poziomu wymagań podstawowych – jak i na zewnątrz – powinny
istnieć reguły wymuszające ruch kadrowy pomiędzy instytucjami akademickimi, a
także reguły umożliwiające wykonanie „skoku” w praktykę profesjonalną a
następnie powrót do nauki i dydaktyki. Zasadą jednak powinno być całkowite
poświęcenie się jednej z tych praktyk w danym okresie. Poza tym istnieją liczne
dziedziny badań (głównie szeroko rozumiane nauki przyrodnicze), których nie da
się uprawiać wewnątrz jednego państwa, dlatego trzeba maksymalnie wykorzystywać
europejską przestrzeń badawczą.
Ideą organizującą nowoczesne instytucje akademickie musi
być jednoczesność i współkształtowanie się procesów wytwarzania,
przekazywania i zastosowania wiedzy. Taka
interakcyjna praktyka wytwarzania wiedzy musi zakładać otwartość na różne
doświadczenia i typy wiedzy, zatem prowadzi ona do otwarcia korporacji
naukowych i budowania otwartych typów organizacji. Oznacza to także racjonalną
redukcję formalnych warunków dopuszczenia do uprawiania nauki (np. zniesienie
habilitacji) i dydaktyki.
Jednak jak pokazuje niedawne zmaganie się polskiego rządu
ze środowiskiem akademickim w sprawie dla życia naukowego dość marginalnej
(lustracja), wymuszenie radykalnych rozwiązań jest obecnie nie do pomyślenia.
Sytuacja, w której instytucje obdarzone autonomią, a jednocześnie korzystające
z państwowego finansowani potrafią sabotować lub jawnie wypowiadać
posłuszeństwo władzy należy uznać za objaw słabości państwa. Słabe państwo
nie zdoła zreformować polskiego uniwersytetu. Aby zreformować polski
uniwersytet i w ogóle cały system edukacji potrzebne jest silne państwo –
energiczne, elastyczne, uczące się, efektywne, zdolne się zadaniować i
rozliczać z tego. To zaś jest niemożliwe bez ”edukacyjnej” reformy
samego państwa, jego modernizacji ustrojowej oraz
organizacyjno-administracyjej. Obserwując polskim mix
instytucjonalno-ustrojowy, należy oczekiwać, że na duże zmiany przyjdzie
jeszcze poczekać!
Autor jest doktorantem w Instytucie Filozofii UJ,
redaktorem dwumiesięcznika Arcana
|