Równouprawnienie obywatelskie, które
znalazło wyraz we wszystkich ustawodastwach równocześnie ze zniesieniem
wszelkich oficjalnych przywilejów, przerodziło się z biegiem czasu
i demagogicznej ewolucji idei demokratycznej w doktrynę równouzdolnienia
wszystkich do wszystkich do wszystkiego, a zwłaszcza do rządzenia
państwem. Pomieszano zupełnie i stopiono w jedno pojęcie obowiązku,
uprawnienia i uzdolnienia jednostki. Ma to być największą zdobyczą
cywilizacyjną demokratycznego postępu, najważniejszym "prawem
nabytym" szerokich mas ludności, a jest w istocie największym
absurdem, który najbardziej przyczynia się do skarykaturowania i
bankructwa demokracji. Bo prosta zasada równej odpowiedzialności
prawnej obywateli wobec władz i sądów i równego stosowania ustaw
wobec wszystkich sfer społeczeństwa, jak również pewne wspólne obowiązki,
dotyczące wszystkich obywateli w zakresie świadczeń materialnych
na rzecz państwa oraz służby wojskowej, nie mogą żadną miarą pociągnąć
za sobą konsekwencji równego uzdolnienia, a zatem i równego uprawnienia
do sprawowania takich funkcji publicznych, czy nawet prywatnych,
które wymagają specjalnych wiadomości i odpowiedniego doświadczenia.
Na małą skalę zasada ta jest powszechnie uznawana jako sama przez
się zrozumiała. Rzemieślnikiem może być tylko ten, kto się rzemiosła
nauczy. Robotnik niewykwalifikowany, spełniający najprostsze roboty
na dniówki, nie może stać się od razu monterem w zakładach elektrycznych
czy automobilowych. To każdy rozumie i uznaje. Ale, gdy sięgnąć
nieco wyżej, na stanowiska bardziej odpowiedzialne, decydujące,
to już bezkrytyczna zasada demokratyczna równouzdolnienia zaczyna
wywierać swój wpływ, jak to dzieje wewnętrzne państw demokratycznych,
a zwłaszcza wskrzeszonej Polski, na niezliczonych przykładach wykazują.
Najpoważniejsze, najbardziej odpowiedzialne posterunki w administracji
państwowej czy prywatno-gospodarczej, obsadzane bywają z reguły
według klucza partyjnego, z całkowitym lekceważeniem fachowości,
uzdolnienia, a nawet moralności danych kandydatów. Ludzie najprzeróżniejszych
zawodów i najprzeróżniejszej przeszłości, niekiedy nawet i z rejestrem
karnym, obejmują stanowiska kierowników instytucji finansowych,
rozwijając na nich etykę i gospodarkę, która w niemałym stopniu
powiększa ogólne kryzysy ekonomiczne w państwie. Na kierujące stanowiska
w zakładach fabrycznych umieszcza bezkrytyczna taktyka demokratyczna
nieraz ludzi z całkiem innego zawodu, podczas gdy wybitni fachowcy
w danym zakresie cierpią bezrobocie. A już prawdziwe orgie święci
demokracja na polu fachowości w rządzeniu państwem. Mimo, że "zawód"
ten bardziej jest skomplikowany i odpowiedzialny od innych, a więc
tym większej wymaga fachowości, uzdolnienia i rutyny - i to tym
bardziej, że najszersze obejmuje horyzonty i najgłębsze swym działaniem
wywiera skutki na życie publiczne i losy państwa - to jednak demokracja
kieruje się tutaj jedynie i wyłącznie zasadą partyjnej proletaryzacji
kompetencji, bez żadnego względu na opłakane skutki tej tej zasady.
Nie bierzmy tu za złe żadnemu stronnictwu politycznemu, że w miarę
swych sił i wpływów stara się obsadzać mandaty poselskie i placówki
urzędowe ludźmi swych przekonań. To zrozumiałe. Ale absurdem i zbrodnią
wobec państwa jest twierdzenie, że wyznanie polityczne samo w sobie
zastępuje wszelkie wymagania fachowe i powierzanie losów państwa
bezkrytycznej demagogii i dyletantyzmowi. Szanowany jest i potrzebny
społeczeństwu każdy stan i zawód. Ale powierzanie decyzji o losach
państwa, czy danych działów administracyjnych, prostaczkom w imię
li tylko jakiejś teoretycznej zasady równouprawnienia i równouzdolnienia,
jest niezmierną szkoda i dla państwa i
dla tychże samych prostaczków, wyniesionych do stanowisk
i warunków, do których pod żadnym względem nie dorośli. Stąd też,
nie z czego innego, pochodzą przeważnie dzisiejsze kryzysy gospodarcze
i ekonomiczne, pod którymi cierpią wszystkie warstwy w okresie powojennym.
Fachowe bowiem ujęcie zagadnień politycznych, gospodarczych i społecznych
- bez względu na różnicę przekonań - oszczędziło by niejednemu państwu
tych wszystkich wstrząsów, kryzysów i niedoli, które usprawiedliwia
demokracja różnymi uczonymi lub pseudo - uczonymi frazesami o przyczynach
światowych, a które jednak w znacznej części spowodowane są niedorzeczną
ideą równouzdolnienia, nidołężnym rządem mas i niefachowością. W
tym względzie idea d3emokratyczna okazuje się nawet świadomie nieetyczną
i niemoralną. Kłamie z rozmysłem. Bo cóż warte są te powszechne
uprawnienia polityczne dla szerokich mas obywatelskich, którymi
chlubi się tak dzisiejsza demokracja jako najważniejszą zdobyczą?
Realnie a praktycznie biorąc, nie mają one dla poszczególnego obywatela
żadnej wartości i nie przynoszą mu żadnego istotnego wpływu na losy
państwa, a przez to i na
swe własne. Obsadzaniem stanowisk urzędowych zajmują się kliki,
a rozdziałem mandatów poselskich i ustalaniem list wyborczych także
kliki nieliczne. Czyż wrzucenie raz na kilka lat do urny wyborczej
kartki z jakimś numerem oznaczającym listę nieznanych i narzuconych
mu indywiduów, jest dla obywatela istotnie tak cenną zdobyczą postępu?
Jesteśmy przekonani, że w szczerości ducha odstąpiłby to prawo dzisiaj
każdy za weksel dobrze żyrowany! Twierdzimy stanowczo, wbrew utartej
doktrynie, że ogół obywateli może mieć daleko większy istotny wpływ
na losy państwa przy każdym innym sposobie głosowania jak pięcioprzymiotnikowe,
a zwłaszcza na listy! Ale społeczeństwo dało się tak jakoś zafascynować
czy zastraszyć doktrynami i hasłami demokracji, że nie tylko prostaczkowie
niepiśmienni, ale i powszechnie i inteligencja, ba, nieraz nawet
ludzie uczeni, wierzą i twierdzą w pień, że 5-cio, czy 6-cio przymiotnikowe
prawo głosowania jest kwintesencją nowoczesnego postępu, jest prawem
nabytym, nienaruszalnym i nieodwracalnym bez ciężkich ciosów dla
nowoczesnej cywilizacji. Ale kto porówna matactwa, metody i sposób
myślenia obywateli, wystających godzinami w ogonkach dla wykonania
swego "udziału w rządach państwa", po to chyba tylko,
aby być potem coraz bardziej gnębionym materialnie i moralnie przez
"swych przedstawicieli" i wyłonioną przez nich administrację
ten zrozumie cały nonsens nowoczesnego demokratycznego ustroju,
niemoralność podstawowych zasad i tzw. zdobyczy demokracji oraz
całą głębię absurdu i nędzy, w jaką ona w swym starczym uwiądzie
spycha społeczeństwo. Sprzeczność między hasłem a praktyką równouprawnienia
w pojęciach demokracji przejawia się jeszcze w innym charakterystycznym,
a niezmiernie szkodliwym szczególe: w celowym zwichnięciu równowagi
między zasadą równouprawnienia a obowiązku na polu pracy. Wrasta
i pęcznieje do niesłychanych rozmiarów - zwłaszcza w dziesięcioleciu
- ustawodawstwo, mające na celu ochronę pracownika. Stwarza mu ono
coraz większe przywileje w stosunku do pracodawcy, pozostawiając
mu w istocie całkowitą swobodę postępowania, prawie bez żadnej odpowiedzialności
i zobowiązań. Nic a nic zaś (albo tyle, co nic) nie wspomina nowoczesny
ten ustrój o obowiązkach pracowników. [...]
Zachodzi więc pytanie, dlaczego to wszystko
się dzieje, do jakiego zmierza c celu? Odpowiedź dla obiektywnego
obserwatora nietrudna: zahipnotyzowanie szerokich mas społeczeństwa
pochlebnym hasłem równouprawnienia, ba, nawet równouzdolnienia,
z jednej strony, a skonstruowanie z drugiej strony realizacji tego
hasła w ten sposób, aby stworzyć tylko pozory równouprawnienia,
lub wywołać w społeczeństwie ciągły ferment, niezadowolenie i deprawację,
oddaje siłą rzeczy prawdziwą decyzję i władzę-w istocie dyktatorską-w
ręce nielicznych, ale sprytnych jednostek, narzucających się bezkrytycznemu
społeczeństwu na przewodników. Czyż więc o to walczyła idea demokratyczna
przez lat sto z górą z dawnym jedynowładztwem czy tradycyjną oligarchią,
czy po to poświęcała tysiące ofiar w walkach o wyzwolenie z zacofanego
systemu, aby w końcu do niego wrócić i to jeszcze z dodatkiem kultu
niekompetencji? Faktem jest, eliminując wszelką dyskusję, że rządy
demokratyczne, im dalej się posuwają i rozwijają, tym bardziej oddalają
się od zasady równouprawnienia obywatela w prawdziwym, uczciwym
tego słowa znaczeniu, a tym większy wywierają ucisk, większy nawet,
niż rządy absolutne. Idea równouprawnienia przerasta w potworną
karykaturę, podobnie jak idea wolności. Przerasta w rękach demokracji.
Podziwiać tylko można bierność i bezkrytyczność dzisiejszej zdemokratyzowanej
cywilizacji, która znosi cierpliwie a ulegle porównanie między rosnącym
uciemiężeniem szerokich sfer społeczeństwa, a korzyściami zdobywanymi
na nim przez kliki demokratyczne za pomocą taktyki i pełnej sprzeczności
argumentacji! Podniesienie kulturalne, oświatowe i gospodarcze warstw
najszerszych stanowi ulubiony, bojowy temat wszystkich doktryn i
stronnictw demokratycznych od najpierwszych ich zaczątków, a wiąże
się ściśle z naczelnym ich hasłem uszczęśliwienia ludzkości. Żąda
się więc programowo powszechnej, taniej, czy nawet darmowej szkoły,
organizuje się różne społeczne instytucje oświecenia (kółka oświatowe
czy gospodarcze kluby, związki, odczyty, wiece itp.), rzuca się
postulaty tanich cen, wysokich zarobków, podniesienia produkcji
i zwalczania bezrobocia. To wszystko oczywiście pozornie i na papierze,
w rzeczywistości bowiem sprawa wygląda bowiem-ogółem biorąc-całkiem
inaczej. Demokracja, egzystując od pewnego czasu przeważnie już
tylko "kultem niekompetencji" i bezkrytycznością społeczeństwa,
nie może widzieć swego interesu w prawdziwym podniesieniu kulturalnym
i gospodarczym obywateli, a zwłaszcza szerokich mas. Ze wzrostem
bowiem oświaty i kultury rodzi się krytyczniejszy, trzeźwiejszy
światopogląd, a za wzrostem dobrobytu-zadowolenie. Obie te rzeczy-krytycyzm
i zadowolenie-w szerokich masach są oczywiście najniebezpieczniejszym
nieprzyjacielem emocjonalnym doktryn, haseł i praktyk demokracji.
Oświeconemu obywatelowi trudniej zawrócić głowę demagogicznymi sofizmatami,
a syty żołądek nie lubi fatygować się walką polityczną. Dlatego
też, propagując hasła oświaty i dobrobytu, stronnictwa demokratyczne
albo o ich realizacji na serio nie myślą, traktując ją ubocznie,
ut aliquid fecisse videatur, albo wprost
nawet hamują jej rozwój w szerszych masach. [...] Utrzymują się
koniec końcem tylko nędzą i naiwnością tłumu, któremu narzucają
wiarę, że bolączką jego materialnym i społecznym kiedyś zaradzą,
gdy tymczasem żywotny ich interes jest wprost przeciwny. Bo demokratą
- w dzisiejszym, hipertoficznym tego słowa znaczeniu - może być
tylko człowiek, któremu coś niedomaga. Człowiek zadowolony staje
mimo woli na indywidualistycznej, obiektywistycznej, nawet konserwatywnej
platformie myślenia, choćby był największym zwolennikiem postępu,
altruizmu i filantropii [...]. Bo czyż możliwym jest postęp w jakiejkolwiek
dziedzinie życia państwowego, społecznego, gospodarczego, a nawet
prywatnego, gdy wszelkie drogi postępu zamknęły się i skostniały
pod wpływem przestarzałych, nieżywotnych już, a bezmyślnie upartych
kanonów idei demokratycznej? Postęp wymaga przede wszystkim odpowiedniej
swobody myśli, obiektywizmu pojęć i elastyczności w dostosowywaniu
się do wymagań realnego życia. Gdzie zaś wszystkie te warunki są
z góry sparaliżowane ciasnym, doktrynerskim szablonem, i gdzie nadto
działa wyraźnie zła wola zahamowania rzeczywistego cywilizacyjnego
podniesienia społeczeństwa dla tym łatwiejszego utrzymania nad nim
supremacji i wyzyskania jego nędzy i niezadowolenia dla egoistycznych
celów pewnych klik i stronnictw, tam oczywiście nie może być mowy
o realnym postępie. [...]
Czas zaiste zedrzeć zasłonę tego mirażu, któremu
wszyscy podlegamy mniej lub więcej, jakoby idea demokratyczna była
obecnie synonimem postępu. Tak nie jest! Demokracja w dzisiejszych
czasach powszechnego "oświecenia", równouprawnienia i
wyłaniającej się konieczności bardziej obiektywnego, realnego światopoglądu
i bardziej realnej pracy, nie tylko jest już protagonistą postępu,
ale mniej lub więcej skrajnym jego zaprzeczeniem. Dla przedłużenia
swej egzystencji i autorytetu, które w obecnych warunkach nie mają
już żadnej racji bytu, podtrzymuje sztucznie, a gdzie trzeba, to
i gwałtem, swe stare pojęcia, programy i taktykę, które straciły
już wszelką aktualność i wszelką zdolność twórczą po prostu w braku
obiektu działania i przeciwnika, jakim były resztki starego ustroju.
W braku tego właśnie realnego przeciwnika, stwarza sobie demokracja
sztucznie nieprzyjaciół z pośród wszelkich nowoczesnych idei i wysiłków,
zmierzających obiektywnie do pchnięcia naprzód cywilizacji i ludzkości,
mianując wszystko, co się jej pojęciom sprzeciwia, a co może wydać
efekt prawdziwie twórczy, realny "wrogiem ludu i postępu".
Dlatego także wysila się na utrzymanie bez żadnych zmian i reform
różnych najoczywiściej niekorzystnych ustaw i urządzeń, częstokroć
niedorzecznych, które ujęła szczytnym mianem "praw nabytych
ludu". I z tych praw, nabytych zwykle w lekkomyślnym, bezkrytycznym
rozpędzie. w karkołomnych licytacjach wyborczych, nie chce i nie
może demokracja ruszyć naprzód ani krokiem, mimo, że rzeczywistość
wykazuje, iż mnóstwo z tych właśnie "zdobyczy postępu"
przynosi jawną i stwierdzoną szkodę żywotnym interesom państwa i
społeczeństwa i zarazem stanowi najdokuczliwszą tamę dla cywilizacyjnego
i gospodarczego rozwoju. [...]
Aby więc móc wejść w ogóle na jakąkolwiek produktywną
drogę poprawy stosunków gospodarczych, czy społecznych, czy kulturalnych,
na jakąkolwiek drogę skutecznej inicjatywy postępowej, należy przede
wszystkim rozniecić uświadomienie we wszystkich sferach społeczeństwa,
że przestarzałe kanony demokratyczne są dzisiaj najgorszym szkopułem
pochodu naprzód i rozwiązania nagromadzonych trudności, że do skutecznego
podjęcia dzieła naprawy, nie w jakimś partyjnym, ale w rzetelnym
tego wyrazu znaczeniu, niezbędnym jest uprzednie ustalenie pewnych
pojęć obiektywnych, racjonalnych, zgodnych z realizmem nowoczesnych
warunków i naturalnymi prawami rewolucji, przy zdecydowanym odrzuceniu
na bok całego skostniałego demokratycznego balastu, który już tylko
hamować i burzyć, ale nic użytecznego tworzyć nie może. Demokracja
chlubi się dalej podniesieniem pojęć moralności, etyki i sprawiedliwości,
słowem umoralnienia zarówno ustawodawstwa, jak i szerokich mas społeczeństwa.
Wskazuje na różnych dawnych krzywd i przesądów, a wprowadzenie na
ich miejsce światła i wykształcenie w społeczeństwie najszlachetniejszych
pierwiastków. Bez niej-powiada- nie byłoby ani głębszych uczuć patriotycznych,
wynikających z miłości kraju rodzinnego, nie zaś z przywiązania
czy ślepego posłuszeństwa względem monarchy, nie byłoby całego tego
duchowego i filozoficznego rozwoju, na którym oparła się etyka i
cywilizacja nowszych czasów; bez niej panowałaby w dalszym ciągu
ciemnota, scholastyczna rutyna, krzywda społeczna i poniżenie człowieczeństwa.
Otóż to ostatnie jest w pierwszym rzędzie nieprawda. Nie zaprzeczając
znacznych początkowych zasług idei demokratycznej i na tym polu,
musimy jednak znowu stanowczo stwierdzić, że rozwój moralny ludzkości
postępowałby - jak wszelki inny - także i bez ingerencji zasad demokratycznych.
Wszakże cała historia, zwłaszcza średniowieczna i nowożytna (ta
ostatnia nawet w widocznie przyśpieszonym tempie), przedstawia jeden
wielki, stopniowy pochód do światła, który przyczynia się również
i do moralnego uszlachetnienia pojęć. Historia obfituje też w liczne
a wybitne przykłady, że postęp w tym kierunku tworzyła nieraz praca
szeregu wybitnych jednostek lub organizacji w różnych państwach,
które z ideologią i sprawą demokracji nic a nic nie miały wspólnego.
Dlatego też, jak i we wszystkim innym, należy udział początkowej
idei demokratycznej w budowie nowoczesnej wyższej cywilizacji do
właściwych ograniczyć rozmiarów. Natomiast szkody, jakie idea demokratyczna
z biegiem czasu na tym właśnie polu-umoralnienia społeczeństwa-wyrządzać
zaczęła - są olbrzymie. Trzeba przede wszystkim zwrócić uwagę na
fakt najogólniejszy, dominujący nad wszelkimi poszczególnymi rezultatami
działania doktryn demokratycznych, że doktryny te, burząc jedne
autorytety, nie chciały i z natury rzeczy nawet nie mogły tworzyć
czy uznawać na serio innych. Idea demokratyczna, dążąc do "wyzwolenia"
rozumu z wszelkich pętów (czemu w następstwie skrajnie się sprzeniewierzyła),
obawia się przede wszystkim wszelkiego autorytetu nadprzyrodzonego
- obawia się go instynktownie, żywiołowo, jako mocy od niej niezależnej,
mogącej wydrzeć jej władzę dusz. To też od samego początku, jeszcze
przed pierwszym politycznym swym wystąpieniem, wypowiedziała demokracja
walkę wszelkiemu autorytetowi nadprzyrodzonemu, zastępując go etyką,
materialistycznie pojęta, zależną w gruncie rzeczy od "woli
ludu". Naród i państwo uczyniła najwyższym stróżem i regulatorem
norm moralnych, a w życiu indywidualnym zastąpiła wszelkie wyższe
pierwiastki swobodnym uznaniem rozumu. Otworzyła w ten sposób najszersze
pole ateizmowi, który z ksiąg filozoficznych, nielicznym gronom
uczonych zwolenników dostępnych, zaszczepił się jak zaraza w najszerszych,
bezkrytycznych sferach społeczeństwa. Niech nam nie mówią o pewnych
odłamach demokracji, propagujących uczucia religijne, ba, będących
nawet specjalnym ich szermierzem! To nieprawda, to tylko pozory,
w które przebierają się niektóre stronnictwa demokratyczne, zależne
od koniunktur politycznych, celem pozyskania zwolenników, czy choćby
nawet tylko chwilowych głosów wyborczych. Dzieje bowiem wszystkich
stronnictw demokratycznych, bez żadnego wyjątku, wykazują niezbicie
zupełne w gruncie rzczy podporządkowanie haseł religijnych i moralnych
potrzebom chwilowej taktyki. O jakiejś szerszej propagandzie religijnej
i moralnej wymagającej w pierwszym rzędzie poświęceń chwilowych
sukcesów politycznych na rzecz czystości przekonań moralnych i programu,
nie ma tam i nie było nigdy mowy. Wiemy doskonale, że różne odłamy
demokracji w ciągu swych perypetii dziejowych przybierają i zarzucają
na przemiany autorytet religii, a praktyką swego postępowania dają
z reguły najgorszy przykład, mogący tylko deprawować szersze masy,
a nawet najbardziej wykształcone sfery. Nikt nie zaprzeczy, że dzisiejsza
polityka, z cały swym trzosem pięknie brzmiących haseł, psuje dobre
obyczaje i wypacza najzdrowsze pojęcia, a politykowanie, w dzisiejszym
tego słowa znaczeniu, jest niczym innym, jak tylko dobijaniem się
o władzę za wszelką cenę i jako takie niepodzielnym wynalazkiem
demokracji. W tym zaś systemie i dążeniu wszelkie więzy wyższego
autorytetu i nakazu są dla idei demokratycznej oczywiście w najwyższym
stopniu niewygodne i stąd też idea wydała przede wszystkim walkę
Bogu, co nie przeszkadza jej wojować różnymi zasadami religijnymi
czy moralnymi tam, gdzie to pewne doraźnie przynieść może korzyści.
Stąd również organizacje, zwalczające zaciekle pojęcie wyższego
autorytetu, wyrosły par excellence
na gruncie idei demokratycznej, poczynając od starej masonerii i
nieco młodszego od niej socjalizmu, a kończąc na najmłodszym z nich,
a najbardziej doktrynerskim i brutalnym bolszewizmie. Spróbujmy
dodać do wszystkich tych doktryn i organizacji pierwiastek wyższego
autorytetu, a zmieni się od razu integralnie cały ich charakter
demagogiczny, zmienią się w naturalnej konsekwencji niemal wszystkie
tezy ich programu tak, że przestaną one być tym, czym są w istocie.
Jedna jedyna taka próba wykaże jaskrawo, że cała szeroka skala ideologii
demokratycznej, od umiarkowanej do najjaskrawszej, opiera się w
najgłębszych swych podstawach na wyeliminowaniu wyższego autorytetu
i zastąpieniu go mniej więcej dowolnym kodeksem moralnym, na wskroś
utylitarystycznym.
Oficjalnie zastąpiono wyższy autorytet - nie
tylko boski, ale nawet ten, który wypływa z obiektywnie ujętych
praw społecznych - emocjonalnym autorytetem "woli ludu",
to jest przede wszystkim najciemniejszym, cywilizacyjnie najbardziej
zacofanych warstw społeczeństwa. Jest to oczywiście fikcja, bo wspomnieliśmy
już o tym, i wiadomo powszechnie, jak ta "wola ludu" ujawniać
się może w praktyce. Poza wyjątkowymi, chwilowymi porywami szlachetniejszymi,
wywołanymi jakimś entuzjazmem lub sztuczną propagandą, występuje
ona na jaw, jeśli już nie wprost destruktywnie i rabunkowo, to co
najwięcej w grubo materialistycznych, najczęściej bezkrytycznych
żądaniach. O jakiejś twórczej logice tych żądań ze strony mas niewykształconych
lub na wpół wykształconych, nie sięgających konstruktywna wyobraźnią
poza doraźne wypełnienie żołądka lub kieszeni, mowy być oczywiście
nie może. A na żonglowaniu tymi właśnie najprymitywniejszymi apetytami
i na drażnieniu pośledniejszych, zwierzęcych instynktów ogółu, oparła
demokracja cały swój gmach moralności, etyki i taktyki. Nie masz
tu naturalnie miejsca na pierwiastki prawdziwie wyższe, których
podstawą jest zaparcie się i wstrzemięźliwość. [...] A przecież
prawdziwa, bezkompromisowa moralność opierać się musi na jakimś
wyższym, duchowym autorytecie, który kreśli swe nakazy ponad chwilowe
czy partykularne kaprysy i cele poszczególnych jednostek, a nawet
całego społeczeństwa i nakłada pewne więzy na wybujałości i zwierzęce
apetyty ludzkiej natury. Tak pojętego autorytetu demokracja nie
uznaje, jak w ogóle uznać nie chce żadnych wyższych norm ponad sobą
i dlatego skutki jej działania muszą być na dłuższą metę moralnie
destruktywne, mimo wszelkich jej wzniosłych haseł czy nawet dobrych
chwilowych zamiarów. To samo mniej więcej dotyczy hasła usunięcia
bezprawia starodawnego ustroju, a zaprowadzenia "prawdziwej"
praworządności w ustroju państwowym i życiu publicznym w ogóle.
Między dyktatorskim bezprawiem a demagogiczną anarchią leży istotnie
ów złoty środek praworządności oświeconej, którą dobrowolnie jednak
wyznawać i poddawać się jej może tylko wykształcona, zrównoważona
jednostka, ale której bez odpowiedniej dozy autorytetu niepodobna
utrzymać w masach. Otóż idea demokratyczna, stawiając --w skrajnym
przeciwieństwie do dawnego autokratycznego reżimu - zasadę suwerenności
woli ludu, co w praktyce wyjść musi na panowanie i gospodarkę czynników
najnieudolniejszych czyli ochlokrację, której skutki odczuliśmy
tak dobitnie w dawnej szlacheckiej i w dzisiejszej ludowej Polsce,
przekreśliła z góry możliwość zbudowania praworządu w rzetelnym
tego słowa znaczeniu. Praworządnością nazywa przecież u nas każda
partia demokratyczna tylko to, dobre czy złe, co jej właśnie w danym
momencie jest na rękę. Wszystko zaś, co jest jej chwilowo przeciwnym
lub niedogodnym, a zwłaszcza to wszystko, co zmniejsza chwilowo
jej wpływ i władzę na społeczeństwo lub utrudnia korzystny rezultat
wyborów, jest w jej oczach nie tylko bezprawiem, ale nawet zbrodnią
i zdradą wobec państwa. I pod tym względem, pomijając rosyjskie
stosunki, demokracja polska przeholowała z pewnością najbardziej
ze wszystkich demokracji na świecie. Wszędzie bowiem gdzie indziej
walki partyjne uznają mniej lub więcej jakąś ogólno-państwową rację
stanu, której się ostatecznie, wśród pozorów licytacji podporządkują.
W Polsce natomiast panują pod tym względem najjaskrawsze, rzec można
"maksymalistyczne" pojęcia. Ta sama rzecz traktowana bywa
przez jednych za zasługę, przez innych za zdradę wobec kraju, zależnie
tylko od tego, od kogo wyszła inicjatywa. Demokracja nasza pojmuje
praworządność tak, jak ją realizuje np. gawiedź uliczna, utrudniająca
policji ujęcie rzezimieszka przez jakiś wrodzony instynkt dokuczenia
władzy. Sympatyzuje się ze złodziejem jako przedstawicielem "swobody"
przeciwko "uciskowi" władzy i porządku. Oburza się tylko
ten, komu złodziej bezpośrednio zaszkodzi. To samo zjawisko i tę
samą mentalność obserwować możemy na wielkiej arenie polityki demokratycznej,
gdzie każdy wybraniec narodu uważa sobie za najważniejszy obowiązek
i punkt honoru zwalczać i poniżać każdą władzę, która odważy się
wystąpić gdziekolwiek w państwie celem stłumienia buntu lub ukrócenia
swawoli. Zwyczajowo uświęconym następstwem najbardziej karygodnych
wybryków rozwydrzonego pospólstwa jest w państwie demokratycznym
interpelacja poselska przedstawiająca bezkrytycznie (lub wprost
ze złą wolą) dany wypadek w postaci jakoby oburzającego gwałtu,
popełnionego na niewinnych i spokojnych obywatelach przez średniowiecznych
lancknechtów! Tego rodzaju pojmowanie praworządu, autorytetu państwa
i praw obywatelskich, wyraża się w konsekwencji w całym ustroju
politycznym i gospodarczym, fabrykowanym z bezwzględną jednostronnością
przez 6-cio przymiotnikowych przedstawicieli rzekomej woli ludu.
Rezultatem musi być absurd ustrojowy i stopniowy upadek sił państwowo-twórczych
w danym społeczeństwie, wreszcie zupełna anarchia, choćby nawet
nie przebrana w rewolucyjne formy, ale w każdym razie wywołująca
co najmniej korupcję, rozszalałą demagogię, zastój twórczy na wszystkich
polach i nędzę. Państwo wchodzi w impas, z którego idea demokratyczna
wyratować go już nie może. Rzuca się jeszcze ta idea w bezsilnych
drganiach, buntując wszystkich przeciw wszystkim i powiększając
chaos coraz naiwniejszymi konceptami, aż wreszcie kapitulować musi
sromotnie przed swym skrajnym przeciwieństwem - dyktaturą, która
obejmuje rządy w takiej czy innej formie.
Tekst
zawarty także w tomie Podstawy
wiedzy o państwie (pod redakcją Arkadego Rzegockiego, Kraków
2000). Wyboru prac polskich myślicieli politycznych na potrzeby
tej książki dokonał Bogdan Szlachta.