[rozdział
z książki Polska, wieczny romans, Kraków, 2005]
Bunt, ostatnie większe swoje literackie
dzieło publikował Reymont w 1922 roku na łamach "Tygodnika Ilustrowanego". W
dwa lata później ukazało się ono w postaci książki. Pod tym enigmatycznym
tytułem, odnotowywanym w bibliografiach literackich oraz zdawkowo tylko
wspominanym w opracowaniach dotyczących twórczości autora Ziemi obiecanej, kryje
się zaskakująca pozycja - Bunt bowiem jest połączeniem baśni i
antyutopii, w której Reymont opowiada ni mniej ni więcej, tylko historię
krwawego buntu zwierząt przeciwko władzy człowieka. Rewolta, która rozpoczyna
się od szczytnych haseł walki z niesprawiedliwością i uciskiem w imię budowy
świetlanej przyszłości, przeistacza się w krwawą rzeź, prowadzącą do totalnego
zniszczenia. Ponad ćwierć wieku przed Orwellem Reymont zawarł w Buncie pomysł,
który za sprawą Folwarku zwierzęcego stał się elementem kanonu
zachodniej kultury XX wieku. W obu wypadkach bowiem baśniowa przypowieść o
daremności buntu zwierząt przeciwko niesprawiedliwym rządom ludzi stanowiła
pretekst do krytyki totalitarnej ideologii komunizmu - czy też w przypadku
Reymonta raczej bolszewizmu - która głosząc hasło powszechnego wyzwolenia
zaprowadziła totalne zniewolenie. Z tego też powodu w czasach PRL-u utwór ten
został z oczywistych względów skazany na zapomnienie. Nie wznawiano go, ani też
nie omawiano go w popularnych opracowaniach krytycznych (Nowy Korbut odnotowuje
dosłownie jedną powojenną pozycję poświęconą baśni, a i to tematem artykułu są
reymontowskie pejzaże). Jednak nawet wtedy, gdy funkcjonował już drugi obieg a
literatura o wyraźnym ostrzu antykomunistycznym cieszyła się powodzeniem w
kręgach opozycyjnych nie pamiętano o tej ostatniej książce autora Chłopów.
Prawda, za książką Orwella przemawiają względy literackie oraz przenikliwość
analizy mechanizmów totalitarnej władzy, której u Reymonta nie odnajdziemy.
Lecz już sam fakt, iż jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy - bądź co bądź
noblista - wpadł na ten sam pomysł, wart był przecież odnotowania, choćby jako
ciekawostka tylko, wspomniana w kolejnych wydaniach Folwarku zwierzęcego[1]. Dlaczego tak się stało? Aby odpowiedzieć
na to pytanie, należy wykroczyć poza obszar wąsko rozumianej polityki. Los, jak
spotkał Bunt, nie da się wytłumaczyć tylko wyrokiem wydanym przez
PRL-ską cenzurę. Chodzi tu o coś więcej - w ostatniej pracy Reymonta, zbiegają
się pewne istotne dla dwudziestowiecznej historii wątki.
Początek XX wieku: droga do niepodległości czy kryzys
cywilizacji?
W 1922 roku obraz buntu zwierząt przeciwko władzy
człowieka stanowił czytelną i dla wszystkich oczywistą parabolę rewolucji
bolszewickiej. Jednak niechęć do rewolucji jako metody urzeczywistniania
radykalnych projektów przebudowy społeczeństwa nie pojawiła się u Reymonta pod
wpływem doświadczeń 1917 roku - jest ona znacznie starsza i głębsza. Hasła
rewolucji i radykalizm stanowiły nieodłączny element rzeczywistości pokolenia,
do którego należał autor Ziemi obiecanej. Pokolenia - trzeba to dodać -
intensywnie zaangażowanego w polityczne spory tamtego czasu. Choć bowiem w tym
samym czasie Przesmycki czy Przybyszewski głosili konieczność wyzwolenia sztuki
z jakichkolwiek zobowiązań wobec społeczeństwa, dla znakomitej większości
pisarzy konieczność bezpośredniego włączania się we współcześnie rozgrywające
się konflikty społeczne i polityczne była oczywistością stanowiącą zasadniczy
element ich światopoglądu. W początkach wieku czynni są przecież Sienkiewicz i
Żeromski, Wyspiański i Brzozowski, Strug i Nowaczyński, Prus i Świętochowski -
pomimo wszystkich dzielących ich politycznych różnic, pomimo wszystkich
ideowych konfliktów łączyło ich przecież głębokie przeświadczenie, że
nieodłącznym elementem pracy pisarza jest wpływanie na sprawy publiczne. Jeśli
nie poprzez bezpośrednie zaangażowanie polityczne lub - jak to się wtedy mówiło
- "robotę" społeczną, to choćby poprzez opisywanie, przedstawianie
rzeczywistości. Najlepszego dowodu na powszechność tego przekonania dostarcza
właśnie sylwetka Reymonta. Nie jest on przecież pamiętany jako inteligencki
autorytet, nie zapisał się także w naszej pamięci jako intelektualista, ktoś,
kogo głos liczył się wtedy w debatach publicznych - a jednak także on widział
taką rolę dla swoich
naturalistycznych powieści. W 1903 roku pisał bowiem w liście: "Chcę szukać
duszy polskiej, w jej istotnych, najgłębszych cechach, chcę ją wskrzesić i
postawić na formie. Pragnę ukazać im i unaocznić nasze życie, zrobić przekrój
filozoficzny wszystkich warstw, pokładów narodu..., odbudować polską duszę
ogólną; polską, bo wiem, czuję i wierzę, że to dusza odrębna i wspaniała, co
nie zginęła pod pokładem obcych napływów i wrogich osadów i naszej własnej
wrogości"[2].
Przez służbę publiczną twórców tamtego pokolenia
rozumiemy przede wszystkim służbę sprawie narodowej. Społeczne zaangażowanie
pisarzy wpisywano automatycznie w naszą polską historię. Ideowe konflikty
endeków i socjalistów, rewolucja 1905 roku, wojna światowa, walka o
niepodległość, spory o to, kto więcej dla niej zrobił, wszystko czym żyli
Polacy w kolejnych dziesięcioleciach i co wpływało na kształt naszej pamięci o
początkach XX wieku automatycznie odnoszone było do naszych własnych spraw.
Rzecz to naturalna, jednak ceną jaką przyszło za to zapłacić, była
nieumiejętność spojrzenia na dylematy ideowe tamtego pokolenia w znacznie
szerszej skali. Tymczasem gdy dzisiaj, stojąc na progu nowego stulecia,
spoglądamy na początek XX wieku, widzimy, że na życie tamtego pokolenia, tak
zażarcie walczącego o niepodległość, pokolenia, które w końcu wywalczyło
niepodległą Polskę, kładł się cieniem innym, złowrogi tym razem proces -
narastającego kryzysu zachodniej cywilizacji.
Na początku wieku nie brakło oznak nadciągającego
kryzysu. Zaczynała się chwiać dziewiętnastowieczna wiara w nieograniczony
postęp, w liberalną, łagodną demokrację. Wszędzie, także w Polsce, nabierały
dynamiki masowe ruchy polityczne, odwołujące się do nowych ideologii, widzące w
przemocy jedyne skuteczne narzędzie przebudowy społeczeństwa. Pomimo wszystkich
podobieństw łączących Polskę z zachodem istniała jednak w tej materii jedna,
zasadnicza różnica - polska specyfika polega bowiem na tym, iż nasz kraj
dziesięć lat wcześniej wszedł w ostrą fazę tego kryzysu. Chodzi tu naturalnie o
rewolucję 1905 roku. Wydarzenia te objęły wprawdzie tylko zabór rosyjski, lecz
to właśnie w tym zaborze żyła znakomita większość Polaków, tutaj też znajdowało
się centrum polskiego życia intelektualnego. A ponieważ Warszawa stanowiła w
tym czasie jeden z najbardziej zapalnych punktów imperium rosyjskiego, polscy
pisarze i intelektualiści mogli z bliska oglądać eksplozję radykalnej,
politycznej przemocy, która od tego momentu stała się nieodłącznym elementem
dwudziestowiecznej historii.
W rewolucji 1905 roku mieszały się całkowicie
sprzeczne żywioły - z jednej bowiem strony widziano w niej szansę na podjęcie
walki o niepodległość, z drugiej jednak w trakcie wydarzeń rewolucyjnych
ujawniły się siły głoszące hasło rewolucji socjalnej, wzywające do podsycania
nienawiści klasowej i otwarcie odrzucające koncepcję niepodległości Polski, co
wynikało nie tylko z niechętnego stosunku do tradycyjnej polskości, lecz przede
wszystkim z odrzucenia samej koncepcji "burżuazyjnego" państwa narodowego, a
nawet więcej - całej "burżuazyjnej" cywilizacji. Pierwsza perspektywa to
perspektywa opowiadania historii pierwszych dziesięcioleci wieku jako
uporczywej walki, wzrastającej, wbrew wszelkim trudnościom, fali optymizmu,
która swoją kulminację znalazła w momencie odzyskania niepodległości w 1918
roku. W drugim przypadku mamy do czynienia z narastającym, coraz bardziej
gwałtownym kryzysem, który swoją kulminację znalazł w rewolucji bolszewickiej
1917 roku; rewolucji, która zmiotła najpierw w Rosji a potem na wielkich
obszarach Europy i Azji dawną cywilizację i dała początek totalitaryzmowi
komunistycznemu. To dlatego doświadczenia, które warszawscy inteligenci
zdobywali w pierwszych lat XX wieku były tak istotne - w owym czasie Warszawa
to przecież miasto Stefana Żeromskiego i Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego,
Henryka Sienkiewicza i Juliana Marchlewskiego.
Dla pokolenia Reymonta niepodległość zbiegła się
z załamaniem się wiary w jedną z najważniejszych instytucji, na której opierał
się dawny ład Europy - wiary w demokrację parlamentarną. W Polsce proces rozpoczęty
w 1905 roku zakończył się - wtedy wyglądało, że ostatecznie - w 1926 roku, wraz
z zamachem majowym. Jest coś symbolicznego w fakcie, iż śmierć Reymonta i
wkrótce także Żeromskiego zbiegły się prawie dokładnie z tym antyparlamentarnym
i antydemokratycznym przewrotem, który poparła w swej znakomitej większości
liberalna, postępowa i lewicowa inteligencja, bynajmniej nie sympatyzująca -
jak na przykład Maria Dąbrowska - z komunizmem. Po dwudziestu latach
bezustannych wstrząsów, wojen, rewolucji wydawało się oczywiste, że dawna
formuła demokracji - szyderczo zwana "sejmokracją" - nie może iść w parze z
nowoczesnością. Pojęcie demokracji traciło ściśle ustrojowy, techniczny
charakter i nabierało nowego znaczenia, obejmując hasła prometeizmu, humanizmu,
postępu, przeciwstawiane zarówno lewicowemu jak i prawicowemu radykalizmowi.
Ślady tego wielkiego przewartościowania dziewiętnastowiecznych wartości dadzą
się odnaleźć w całym polskim piśmiennictwie tamtej epoki. Widać je w twórczości
przedstawicieli starszego pokolenia, wychowanego jeszcze w świecie pojęć
warszawskiego pozytywizmu - wymienić można tutaj choćby Dzieci Prusa czy
Wiry Sienkiewicza, twórczość Zdziechowskiego lub choćby Różę Żeromskiego
czy jego późniejszą publicystykę polityczną i społeczną z tomu Bicze z
piasku.
Problem polega na tym, iż cały ten wielki nurt
intelektualnej pracy nie został zapamiętany ani też nie stał się przedmiotem
badań. Przyczyn jest kilka. Pierwsza, jaka przychodzi na myśl jest oczywista -
wszelkie głosy krytyczne w stosunku do rewolucji w rosyjskim wydaniu, do
skrajnego radykalizmu społecznego odrzucającego ideę niepodległości i idącego
ramię w ramię z bolszewikami, były po 1945 roku świadomie pomijane. W
obowiązującym w powojennej humanistyce paradygmacie tłumaczono rewolucję 1905
roku jako moment narodzin nowoczesnego ruchu - jak to wtedy podkreślano,
omijając starannie pojęcie narodu - "narodowowyzwoleńczego", to znaczy
łączącego w sobie dążenie do niepodległości z hasłem sprawiedliwości
społecznej. Klasa robotnicza i postępowa inteligencja przejmowały od klas
panujących inicjatywę w walce o niepodległość i reformy socjalne. Rok 1905
opowiadano zatem w tonacji urzędowego optymizmu - kryzys burżuazyjnych
porządków oznaczał jednocześnie świt nowoczesności, narodziny demokratycznego
społeczeństwa. Klasy posiadające, widząc w rewolucji zagrożenie dla swojej
uprzywilejowanej pozycji, uciekały się do lojalizmu, do współpracy z zaborcą.
Ideologicznym wyrazem egoizmu rodzimej reakcji stała się haniebna polityka
endecji, idąca na współpracę z caratem po to, aby ograniczać wpływy ruchu
robotniczego, który był przecież główną siłą walczącą z carskim absolutyzmem.
Taka właśnie interpretacja wydarzeń 1905 roku i
następnych burzliwych lat wygasania rewolucji powtarzana była nie tylko w podręcznikach
historii; pojawiała się ona jako milcząco przyjmowane założenie, jako
oczywistość nie wymagająca nawet objaśniania również w pracach historyków
literatury. Także dla nich pojęcia takie jak "burżuazja", "proletariat", "ruch
robotniczy", "rewolucja", "reakcja" stanowiły naturalne instrumentarium używane
do objaśniania szerszego, historycznego kontekstu, w którym tworzyli pisarze
tamtej epoki. Żeby się o tym przekonać wystarczy sięgnąć choćby po tom Literatura
Polska wobec rewolucji, wydany w 1971 roku pod redakcją Marii Janion, w
którym znaleźć możemy teksty wybitnych literaturoznawców z kręgu Instytutu
Badań Literackich PAN[3].
Jednak właśnie ta pozycja, zawierająca przecież
teksty pisane nierzadko przez wybitnych intelektualistów, nasuwa inne jeszcze
wyjaśnienie odwołujące się do ugruntowanych w lewicowej tradycji sposobów
interpretowania dwudziestowiecznej historii. Zepchnięcie w najdalsze zakamarki
zbiorowej pamięci lęków przed radykalną polityczną przemocą, jaką niosła ze
sobą, oprócz całego porywającego prometeizmu, rewolucja roku 1905, stale obecne
i pogłębiające się poczucie rozczarowania do liberalnej, instytucjonalnej
demokracji i poszukiwanie dróg wyjścia w mniej lub bardziej otwarcie
antydemokratycznych ideologiach, wynikało z samej istoty lewicowej myśli.
Postępowa inteligencja, niezależnie od swojego stosunku do bolszewizmu czy też
później komunizmu, zawsze łączyła rewolucję i nowoczesność w jedną całość.
Protestować mogła przeciwko ekscesom rewolucyjnej przemocy; samej idei
kwestionować nie była w stanie, bowiem wiara w postęp i sprawiedliwość
społeczną zawsze, w każdym momencie pełnej meandrów historii ruchu, stanowiła
rdzeń lewicowej tożsamości. Na lewicy zło wynikać mogło z błędów w realizacji
słusznej ze swej istoty idei; historyczne zło, świadoma zła wola, rodziły się
wyłącznie po prawej stronie - tylko "reakcja" była zła z samej swej istoty. Ten
paradygmat myślenia, obowiązujący przez dziesiątki lat, zaczął powoli odchodzić
w przeszłość dopiero w latach siedemdziesiątych, wraz z przyjęciem przez lewicę
demokratyczną pojęcia totalitaryzmu na określenie radykalnego zła XX wieku,
występującego przecież po obu stronach ideowej barykady. Znaczy to jednak, iż
nawet gdyby nie istniał PRL, gdyby nie było cenzury, lewicowa,
liberalno-postępowa inteligencja i tak posługiwałaby się podobną siatką pojęć
przy objaśnianiu najnowszej historii, która skutecznie uniemożliwiałaby
dostrzeżenie w rewolucji 1905 roku obok odrodzenia narodowego także początku
złowrogiego procesu, który doprowadził do narodzin komunistycznego
totalitaryzmu.
Można wskazać jednak także inny, tym razem już
pozapolityczny, powód zepchnięcia w głąb w zbiorowej niepamięci dzieł
wyrażających lęki przed złowrogimi elementami nowoczesności - ten rodzaj
twórczości nie wydał w Polsce wielkich dzieł literackich ani filozoficznych.
Symptomatyczny wydaje się w tym względzie fakt, iż trzy pozycje wybitnych
pisarzy, którzy w swych ostatnich utworach zajęli zdecydowanie negatywne
stanowisko względem rewolucji socjalnej i radykalnego skrzydła ruchu
socjalistycznego, w żaden sposób nie dorastały swym poziomem do ich
wcześniejszych, najwybitniejszych dzieł. Ani bowiem Dzieci Prusa ani Wirów
Sienkiewicza ani też - uprzedzając fakty - Buntu Reymonta nie sposób
zaliczyć do arcydzieł. Nie chodzi tu, jak się wydaje, tylko o proces
wyczerpywania się talentu. Rzecz cała ma chyba głębsze przyczyny - choć bowiem
można w nich znaleźć wiele intuicji, wiele trafnych spostrzeżeń i przewidywań
co do ewentualnego biegu wypadków w przyszłości (z tego punktu widzenia
szczególnie interesujące są Wiry Sienkiewicza), całość zwykle nie
przekonuje czytelnika. Pokolenie ukształtowane jeszcze w XIX wieku, nie
potrafiło oblec owych, słusznych skądinąd intuicji, w usystematyzowaną
intelektualnie i przekonywującą artystycznie całość, która przetrwałaby próbę
czasu.
Rewolucja 1905 roku - preludium epoki
W podręcznikach literatury pisanych w PRL
próbowano dyskontować spuściznę autora Chłopów i Ziemi obiecanej na
rzecz tradycji lewicowej. Wielkie dzieła noblisty miały ukazywać trudne życie
ludu polskiego i demaskować bezwzględny charakter rodzącego się na ziemiach
polskich kapitalizmu - jak to wówczas określano za marksistowską historiografią
- "epoki imperializmu".[4] W rzeczywistości
jednak Reymont na radykalizm społeczny, na ideę rewolucji i socjalizm patrzył z
niepokojem. Związany z kręgiem autorów "Głosu" w czasach, gdy redaktorem tego
formacyjnego dla młodej inteligencji pisma był Popławski, skłaniał się do haseł
solidaryzmu społecznego i wynikającej stąd niechęci do partyjniactwa i
konfliktów klasowych[5]. Jego polityczne
sympatie na początku wieku lokowały się po stronie ruchu narodowego: w
pierwszych latach dwudziestego wieku był członkiem Ligi Narodowej, pod koniec
zaś życia związał się z ruchem ludowym i wstąpił do PSL "Piast"[6].
Wydarzenia 1905 roku wywarły wstrząsające wrażenie na Reymoncie. Przebywając w
Warszawie, mógł z bliska oglądać erupcję politycznych namiętności oraz politykę
robioną w masowej skali. Akcenty niepodległościowe, nadzieje na odrodzenie
sprawy narodowej mieszały się z radykalnymi hasłami socjalnymi, z wezwaniami do
socjalnej rewolucji, do rozprawienia się z całym starym porządkiem społecznym.
Znakomitym świadectwem tamtego szczególnego okresu jest ciąg luźnych,
reporterskich notatek zatytułowanych "Z konstytucyjnych dni", które Reymont
pisał na gorąco w trakcie jesiennego przesilenia rewolucji 1905 roku, kiedy to
władze carskie ogłosiły konstytucję. Był to szczególny moment - w ostatnich
dniach października rozlał się po całym imperium strajk powszechny,
zapoczątkowany przez moskiewskich robotników. W ciągu paru dni życie ogromnego
państwa, ogromnego wielomilionowego społeczeństwa zamarło. Stanęły nie tylko
fabryki; przestały funkcjonować także koleje, telegrafy, poczta, szkoły,
wodociągi, banki, teatry. Także w Warszawie zamarło normalne życie. Wprawdzie
Sorel opublikował swoją klasyczną pracę Reflextions sur la violence, w
której przedstawił ideę strajku generalnego jako oręża proletariatu w walce o
obalenie burżuazyjnych porządków, trzy lata później, jednak rozwój wypadków w
państwie rosyjskim jesienią 1905 roku przypominał jego koncepcje. Strajk
powszechny, moment euforii wywołanej ogłoszeniem 30 października manifestu
konstytucyjnego oraz kilka następnych, jak wówczas mówiono - "dni
wolnościowych", to okres, w którym oficjalne struktury imperium rosyjskiego
przestały w istocie funkcjonować. Warszawa, choć na krótko, stała się wolna -
pierwszy raz od ponad siedemdziesięciu lat, od czasu powstania listopadowego.
Przede wszystkim praktycznie ustała praca cenzury, co umożliwiło po raz
pierwszy za pamięci żyjącego wówczas pokolenia pojawienie się wolnej opinii
publicznej. Euforia trwała zresztą krótko - władze szybko otrząsnęły się z
szoku i już 10 listopada wprowadziły stan wojenny w Królestwie. Notatki Reymonta
oddawały jednak euforyczny nastrój dni konstytucyjnej wolności.
Forma tego cyklu stanowi literacki odpowiednik
chaotycznego, zaskakującego kształtu rzeczywistości rewolucyjnej. W sytuacji
załamania porządku, ostrego kryzysu, braku informacji, uporządkowana,
tradycyjna narracja nie byłaby w stanie oddać zmiennej, nerwowej atmosfery
zrewoltowanego miasta. Dlatego ekspresjonistyczne, filmowe niemalże
migawki-ujęcia scen rozgrywających się na ulicy, w kawiarniach, na podwórzach,
w czasie wieców, zbiegowisk, urywki zasłyszanych rozmów o wiele lepiej nadają
się do tego. Głównym tematem nie jest tu tradycyjnie rozumiana polityka, jak w
przypadku utworów pisarzy związanych z lewicą, choćby Struga czy
Niemojewskiego, lecz raczej wielkie miasto i masy ludzkie. Reymontowi chodzi o
miasto rozumiane jako całość złożona w równym stopniu z budynków i ulic jak i
napierających zewsząd ludzkich emocji. W gwałtownej eksplozji politycznych
namiętności Reymont wyczuwa element obcości: "Ten ruch mas wydaje mi się
złowrogo ponury. Jest to, jakby tak zwana po więzieniach rosyjskich
»gołodowka«, rozrzucona na cały naród i przyjęta dobrowolnie przez wszystkich.
Walka biernym oporem i zwyciężanie bezwładem. Jedyna broń narodu nigdy nie
rozkuwanego. Walczymy nią tak samo, choć nam jest obca, nie wyrosła z naszego
organizmu bo i rewolucja musi mieć twarz rasy, którą ją robi"[7].
Tłumy na trotuarach, to "ponure, czarne rojowisko", mrowiące się pod ścianami
domów. Po ulicach krążą kozacy odprowadzani wrogimi spojrzeniami. Ciągłe
rewizje. Krążą najbardziej fantastyczne plotki. Trwa strajk generalny, od czasu
do czasu słychać salwy, giną ludzie. Tragedia miesza się z farsą, cierpienie z
głupotą, jak w przypadku notatki, w której Reymont opisuje nędzarkę okrytą
łachmanami, wskazującą na swoje głodujące dziecko - "To człowiek panie, co!";
kilka zaś przecznic dalej, pod Hotelem Europejskim ktoś z najlepszego
towarzystwa narzeka, że z powodu strajku już od tygodnia nie można nigdzie
dostać ostryg. Reymont komentuje: "Głupota i egoizm to kamień węgielny życia.
Ktokolwiek kiedy walczył, z tym walczył; ktokolwiek będzie walczył w
przyszłości - od tego zginie, bo to siła nieprzemożna"[8].
Można odnieść wrażenie, że autor pogrąża się w najczarniejszym pesymizmie.
Jednak po wyjątkowo niespokojnej nocy z 30 na 31
października, gdy wszystkich opanowuje już przygnębienie, niespodziewanie nagle
przychodzi wiadomość o nadaniu konstytucji. Nastrój miasta zmienia się
całkowicie. Teraz przychodzi moment patriotycznych uniesień i nagłego przypływu
optymizmu. Reymont opisuje ludzi śpiewających w jednym ze śródmiejskich
kościołów "Boże coś Polskę...": "Tłum zakołysał, skłębił, zmieszał, jakby do
ucieczki, gdy grom padnie, ale po chwili runął na kolana, palący wicher
westchnień zahuczał, tysiące gwiazd rozbłysły w oczach, tysiące rąk wyniosły
się ku ołtarzowi i tysiące piersi zawtórowało: Ojczyznę, wolność, racz nam
wrócić Panie! [...] I widziałem, jak z tych serc wierzących wynosiła się
niepokalana dusza Polski, i okutymi jeszcze rękami błogosławiła na ciężki trud walki,
na ostatni, zwycięski bój za wolność!"[9]
Następny dzień, po ogłoszeniu manifestu
konstytucyjnego, różnił się bardzo od ponurego okresu walki i represji.
Warszawa, jak notuje Reymont, wyglądała jak w "pierwszym dniu stworzenia".
Zdjęcie groźby przemocy wyzwala wszelkie namiętności, pozwala ujawnić się
wszelkim poglądom. Efektem tej niecodziennej sytuacji - żyjące pokolenie
mieszkańców carskiego imperium nigdy nie doświadczyło przecież wcześniej
takiego stanu - jest kompletny chaos. Nagłe przejście od zniewolenia, od
totalnej kontroli samodzierżawia do sytuacji, w której władza praktycznie nie
funkcjonuje, oznacza zawieszenie wszelkich form życia społecznego. Reymont
notuje: "Chaos wszędzie i we wszystkim najzupełniejszy. Na każdej prawie ulicy
już mowy, partyjne sztandary i śpiewy"; "jak w czarodziejskim kalejdoskopie
zmieniają się obrazy, sceny, ludzie, znaki bojowe [...]". Od Woli ciągną
pochody robotnicze pod czerwonymi sztandarami, gdzie indziej wiece, na których
przemawiają działacze Narodowej Demokracji. Powszechna gorączka udziela się
także Reymontowi. Notuje gorączkowo: "Chciałbym wszystko widzieć, wszystko
słyszeć i wszystko przeżyć, co czują te masy, te domy, te ulice [...]". Masy,
które tak go fascynują, są chwiejne, łatwo ulegają demagogicznym hasłom. Im
dalej od środka miasta, tym więcej haseł "zionących nienawiścią". Na Złotej
jakiś wiecowy mówca krzyczy "Precz z Polską! Śmierć burżujom! Śmierć katom!".
Tłum jak zahipnotyzowany krzyczy "Śmierć!". Wtem z ulicy tuż obok dobiega
"Warszawianka", wyłania się pochód pod sztandarami narodowymi. Tłum rzuca się w
jego stronę i zaczyna krzyczeć: "Niech żyje Polska!"[10]
Wydarzenia 1905 roku w optyce Reymonta mają zatem
dwoistą naturę. Z jednej strony to wielkie przesilenie polityczne ma na celu
wywalczenie swobód obywatelskich i wolności konstytucyjnych, których odmawiało
dotąd samodzierżawie. Społeczeństwo walczyło o prawo do przeistoczenia się z
poddanych w obywateli, a w polskich warunkach dochodził do tego także element
narodowego odrodzenia. Sensem tej walki była realizacja ideałów liberalnych i
demokratycznych, na których ufundowano cały wiek XIX. Z drugiej jednak strony
moment załamania się autorytarnego porządku politycznego przynosi ze sobą
nieuchronnie także załamanie się porządku społecznego jako takiego. Zbiorowość
żyjąca od ponad czterdziestu lat w warunkach słabnącego, to znów nasilającego
się policyjnego terroru, pozbawiona nie tylko swobód obywatelskich, możliwości
organizowania się nagle zostaje skonfrontowana z nagą rzeczywistością. Jej kształt
często zaskakiwał i szokował. Powodem wstrząsu, jakiego doświadczyli ludzie
obserwujący wydarzenia 1905 roku w Warszawie, był przede wszystkim nagły,
niespodziewany wybuch skrajnie lewicowej propagandy, podsycającej klasową
nienawiść i odrzucającej hasło niepodległości jako "reakcyjne". Wiedziano dotąd
wprawdzie o istnieniu radykałów, o socjalistach czy "nihilistach", jak ich z
rosyjska zwano, jednak czym innym była wiedza bardziej teoretycznej natury,
czym innym zaś widok tłumów skandujących skrajne hasła, otwarcie głoszących
konieczność rozprawienia się z burżuazją. Szczególne oburzenie, a nawet
przerażenie wywoływały otwarcie głoszone hasła wymierzone przeciwko
niepodległości. W pokoleniu wychowanym w cieniu klęski powstania styczniowego
ten rodzaj radykalizmu musiał budzić szok. Nowoczesność, która zapuszczała w
Kongresówce swoje korzenie w popowstaniowych dziesięcioleciach zmieniła wiele
ze społecznych, politycznych i narodowych realiów połowy XIX wieku. Jeśli
kilkadziesiąt lat temu walka o Polskę oznaczała starcie z obcą siłą, to teraz,
na początku nowego wieku oprócz wroga zewnętrznego, obcego narodowo, odkrywano
przeciwnika nowego, który z równą zajadłością zwracał się przeciwko caratowi
jak i hasłu niepodległości. Zaskoczenie, lęk odczuwane z tego powodu udzielały
się nie tylko ludziom związanym mniej lub bardziej z ruchem narodowym, takim
jak Reymont czy Sienkiewicz; podobne świadectwa możemy znaleźć na przykład w
relacjach piłsudczyków z tamtego okresu[11].
Niezależnie od wszelkich możliwych różnic ideowych, hasło "Precz z Polską!" nie
stanowiło zwykłego odbicia taktyki politycznej SDKPiL czy innych organizacji
radykalnych - był to w rozumieniu wielu polskich inteligentów wyraz nihilizmu,
dowód moralnego barbarzyństwa. Z tej perspektywy zakończenie cyklu "Z
konstytucyjnych dni", zawierające opis wielkiego, trzystutysięcznego pochodu
narodowego, zorganizowanego przez endecję, zdawał się sugerować, iż jest jednak
nadzieja na odrodzenie nie tylko sprawy polskiej lecz także cywilizacyjnego
porządku.
Późniejsze utwory, powstałe wyraźnie pod wpływem
doświadczeń kolejnych lat opadania fali rewolucyjnej i narastających represji
ze strony władz, zawierały już znacznie więcej ciemnych barw. Charakterystyczna
przy tym wydaje się zmiana formy wypowiedzi - zamiast form reportażowych (obok
"Z konstytucyjnych dni" można zaliczyć do nich na przykład opowiadanie
"Zabiłem") Reymont zaczyna sięgać do literackich, baśniowych alegorii.
Szczególnie istotna wydaje się zwłaszcza alegoryczna opowieść zatytułowana
"Cmentarzysko", napisana przez Reymonta jesienią 1906 roku, a więc w rok po
cyklu "Z konstytucyjnych dni". Miejscem jej akcji jest wielkie, przemysłowe
miasto-moloch. Jej początek to wielki strajk wymierzony w posiadaczy kryjących
się w pałacach, strajk będący jednak tylko wstępem do ostatecznego starcia.
Rewolucja, która wkrótce się zaczyna, przynosi krwawy chaos, rozpętanie
pierwotnych żywiołów: "...zaczęły się rwać wszystkie wiązadła życia. I
wszystkich ludzi ogarnęło jakby szaleństwo. Miasto przemówiło głosem huraganów.
Życie wzburzyło się do dna, rozwalało prawieczne pęta i oszalałe własną potęgą,
szamotało się wśród grzmotów, błyskawic i śmierci [...]. Zaczął się stawać na
jawie przerażający sen apokalipsy"[12]. Po ostatecznym
zwycięstwie miasta "zemsta rozsiadła się na trybunałach", wyrósł las szubienic;
zabijano w imię wolności, w imię równości, w imię braterstwa.
Triumf rewolucji oznacza dla Reymonta
jednocześnie triumf istoty przemysłowej cywilizacji. Stawką w tej walce były
fabryki, porównane do "ołtarzy Molocha", serce przemysłowego miasta. Przeszłość
umiera, zwycięskie miasto-moloch sprawia mocą swej techniki, że zwycięża nad
wszystkich "głęboka cichość bezgranicznej sytości, trupi spokój szczęścia". W
tym świecie spełnionej utopii ginie prawdziwe człowieczeństwo. Wśród złotych
kopuł, złotych baszt żyją istoty przypominające jako żywo "ostatnich ludzi"
opisanych przez Nietzschego w Tako rzecze Zaratustra. Autor Ziemi
obiecanej tak ich opisuje: "W ciszy, bez troski, ociężałe stado ludzkie
gmerało się sennie w bytowania rozkoszach, trwało bez marzeń, bez trwóg, bez
śmierci, jak robactwo w kupie nawozu"[13]. Zjawia się jednak
tajemniczy cień, który pod murami Molocha szepce, że to, co z nienawiści
zostało poczęte, musi umrzeć. Przekleństwo spełnia się i miasto zamienione
zostaje w cmentarzysko, porasta je pierwotna puszcza, w której ostatnia
opuszczona fabryka "śniła jeszcze, że robi". Odrodzona z niedobitków
cywilizacji ludzkość, żyjąca w dziewiczym stanie natury, omijała z daleka ten
pomnik dawnej pychy i przemocy.
Dla Reymonta zatem rewolucja socjalna to chaos
zagrażający wszelkiemu porządkowi. Choć rozpoczyna się pod szlachetnymi hasłami
walki z uciskiem i tyranią, nieuchronnie przerodzić się musi w walkę z wszelkim
porządkiem, z cywilizacją jako taką. Myśl ta pojawia się także w innej
alegorycznej opowieści z okresu rewolucji zatytułowanej "Na krawędzi", w której
bunt przeciwko okrutnemu władcy świata kończy z chwilą, gdy na osieroconym
tronie świata zasiadła triumfująca śmierć, która "śmiała się szyderczo, długo i
bezlitośnie"[14].
Bunt - parabola rewolucyjnej apokalipsy
Zakończenie I wojny światowej to moment, w którym
krzyżują się wspomniane wcześniej oba nurty myślenia o współczesności
kształtujące świat wyobrażeń pokolenia Reymonta i Żeromskiego - z jednej bowiem
strony uczucia patriotyczne i nadzieje na rozwiązanie sprawy polskiej znalazły
swoje spełnienie w odzyskanej w 1918 roku niepodległości; z drugiej jednak
strony sprawdziły się również obawy co do niszczycielskiego potencjału
skrajnego socjalistycznego radykalizmu, podszytego nihilizmem, który
zatriumfował w Rosji w 1917 roku. Polska, w przeciwieństwie do innych
zachodnich społeczeństw, pozostawała w specyficznej relacji do rodzącego się na
wschodzie totalitaryzmu. Z perspektywy Warszawy nie było to jedynie wielkie
historyczne wydarzenie, które z paryskiej czy londyńskiej oddali, wyglądało na
spełnienie prometejskiej utopii sprawiedliwego społeczeństwa. Znad Wisły widać
było doskonale wszelkie odrażające szczegóły rewolucji bolszewickiej, szczegóły
szokujące zarówno dla ludzi lewicy, takich jak Żeromski jak i dla
przedstawicieli umiarkowanie prawicowych, czy też skłaniających się ku idei
solidaryzmu społecznego środowisk, jak Reymont. W odczuciu grozy wydarzeń na
wschodzie pomagały także bliskie związki z Rosją z czasów rozbiorów. Znajomość
języka, realiów, relacje setek tysięcy Polaków, którzy byli naocznymi świadkami
wydarzeń, wreszcie fakt, iż rewolucja objęła najpierw tereny historycznej
Rzeczypospolitej a później została przyniesiona na bagnetach Armii Czerwonej aż
do bram Warszawy - wszystko to przesądzało o zupełnie innym niż na zachodzie,
bardziej bezpośrednim i pozbawionym złudzeń odbiorze bolszewickiego przewrotu.
W ostatnim okresie życia i twórczości Reymonta
odnajdziemy obydwa te wątki. Z jednej bowiem strony włącza się on aktywnie w
budowanie niepodległości. W 1919 i 1920 roku odbył, przy poparciu władz
odrodzonego państwa polskiego, podróże do Ameryki, między innymi w sprawie
pożyczki narodowej. Z drugiej jednak z niepokojem obserwuje rozwój wypadków na
wschodzie, widząc w nich jednocześnie spełnienie apokaliptycznych przeczuć z
początku wieku, jak i zapowiedź możliwej, całkowitej katastrofy dziejowej.
Obawy te znalazły swój wyraz przede wszystkim właśnie w Buncie[15].
Głównym bohaterem Buntu jest pies Rex,
przywódca buntu zwierząt przeciwko władzy człowieka. Ten, jak z ironią pisał
Krzyżanowski, "czworonogi Pankracy tej Nie-ludzkiej komedii"[16],
sportretowany został jako typowy rewolucjonista, kierowany w równym stopniu
osobistym resentymentem, jak i fanatyczną wiarą w uniwersalny ideał. Niegdyś
chował się na pańskich pokojach we dworze, patrząc z góry na podwórzową
zwierzęcą masę. Żyjąc razem z ludźmi, którzy dopuszczali go do swego
towarzystwa na co dzień, pieścili, kochali, pozwalali zabijać inne zwierzęta na
rozkaz, przywykł do myśli, że jest czymś lepszym. Jednak nieszczęśliwy wypadek,
kiedy to zagryzł ulubione jamniki panicza, spowodował jego nieodwołalną banicję
i upadek z wyżyn dworskiego życia "na pokojach" zasłanych miękkimi dywanami w
poniżenie podwórkowej poniewierki w błocie i gnoju: poznajemy go w chwili, gdy
kucharka okłada go pogrzebaczem za kradzież pieczeni. Przygarnięty przez inne
zwierzęta i Niemowę, dziecko-sierotę, wyrzutka tak jak on sam, zaczął leczyć
rany. Rozpamiętując swoją krzywdę odkrył na koniec, że człowiek to "twórca i
kat wszystkiego", który umacnia swoją władzę na stosie trupów[17].
Niszczycielska energia rewolucjonisty rodzi się zatem z poczucia wykorzenienia,
deklasacji, poczucia odtrącenia, jakie żywi ktoś, kto z natury (czy też - z
racji klasowego porządku) należy do niższej warstwy zbiorowości. Wydźwignięty z
upadku, spoufala się szybko z wyższą formą życia, jednak nie jest w stanie
zrozumieć istotnych źródeł porządku i cywilizacji. Moment deklasacji,
powtórnego upadku w dół hierarchii, odbiera jako potwierdzenie prawdy, iż o
wszystkim rozstrzyga siła i że to właśnie ona może być jedynym sposobem
zniszczenia świata, który go najpierw akceptował a później odtrącił. Tu właśnie
leży źródło mesjanistycznej i jednocześnie niszczycielskiej energii, która
popycha czworonogiego rewolucjonistę do działania, przesyconego nienawiścią do
ludzi i zarazem fascynacją ich światem.
Przeciwieństwem królestwa człowieka - w tym
wypadku dworu i pracującego nań folwarku - jest królestwo natury, puszcza. Tam
właśnie udaje się odtrącony przez ludzi Rex. Zwyciężył wprawdzie wilka, lecz
sąd ptaków wygnał go z lasu za zabijanie zwierząt bez potrzeby. Podwójnie
odrzucony, zarówno przez ludzi jak i przez puszczę, traci wszelkie oparcie.
Sens tego wykluczenia uwidacznia się w dyskusji z Puchaczem, ucieleśniającym
odwieczną mądrość lasu, któremu zaczyna opowiadać o tym, jak bezpieczne i
uporządkowane jest życie w świecie ludzi. Stary mędrzec wie bowiem, że ceną
ludzkiego porządku jest panowanie nad zwierzętami. Dlatego dla gospodarskiego
bydła ma tylko pogardę, ponieważ sprzedało za nędzne pożywienie i dach nad
głową swoją wolność, siłę i krew. Wolność jest cenniejsza niż bezpieczeństwo,
nawet jeśli, tak jak w puszczy, oznacza ciągłe zagrożenie życia. Puchacz
wygłasza w tym miejscu prawdziwie nietzscheańską pochwałę walki, jako
pierwszego prawa puszczy: "Każdy ma prawo napadać. Za każdy cios, za każdą
śmierć płaci śmierć. Biada słabym! Biada tym, których zawiodą kły czy szpony.
Walka jest życiem! Zwycięstwo jest celem. Ciepła krew wroga i jego żywe,
drgające mięso to boska zapłata męstwa. Chwała i łupy zwycięzcom! Śmierć
zwyciężonym! To hasło wolnych". Rex, rozwścieczony swoistym tradycjonalizmem
Puchacza, rzuca mu z pogardą: "Mysz zdarzy ci się ułowić, a o bohaterskich
przewagach bajasz!", na co słyszy w odpowiedzi równie pogardliwą odpowiedź: "Ty
masz za walkę, kiedy cię poszczują za zdychającą krową!"[18]
Rex nie ma nic, co mogłoby służyć za oparcie -
już jest zatem nihilistą idealnym, teraz tylko musi ten fakt zrozumieć, aby
przekroczyć symboliczną granicę, aby wyjść poza dobro i zło. Nie może być
członkiem świata ludzi, bowiem zrozumiał, że mógł się w nim być tylko tak
długo, jak długo cieszył się łaską jego władców; nie mógł być członkiem
wspólnoty zwierząt gospodarskich, służących człowiekowi, bowiem obcowanie z
ludźmi zaraziło go dumą skutecznie odróżniającą go od bydła i innych
"niewolników"; nie mógł jednak już także powrócić do dawnego, odwiecznego
świata puszczy, bowiem cała metafizyka walki, wolności wydawała mu się niczym
wobec uroku, jaki na niego rzucił ludzki porządek, ze swoją sytością i
organizacją. Dopełnia rytuału transgresji rewolucyjnej poprzez akt potwornego
świętokradztwa: zaczaiwszy się w świętym miejscu puszczy, zagryza i zjada święte
sarny. Wilki, które chciały mu przeszkodzić, uciekają przerażone i jednocześnie
zafascynowane tym bluźnierczym okrucieństwem. Tuż potem, upojony własną mocą i
bezkarnością, Rex słyszy klangor przelatujących żurawi. Ten szczególny dźwięk
zrodził w nim wielką tęsknotę i myśl wywędrowania tam, dokąd odlatują klucze
żurawi, do błogosławionych ziem, gdzie nie ma człowieka, gdzie panuje wolność i
szczęście.
Rex powraca na wieś i zaczyna głosić swoją
rewolucyjną ewangelię. Jego hasła, jego obecność i walka prowadzona w
pojedynkę, stają się zarzewiem powszechnego buntu. Dochodzi do wielkiego
zebrania zwierząt, na którym Rex, jako wódz i główny ideolog, rozpoczynając
obrady "zaskomlał uroczyście" hasło rewolucji: "Szczęścia i wolności dla
wszystkich uciemiężonych!". W trakcie obrad okazało się jednak, że choć
zwierzęta mają poczucie krzywdy, to jednak nie są także skore do totalnej i
natychmiastowej rewolty. Chytre chłopskie szkapy pytały, co z tego będą miały?
Najostrzej zaatakował Rexa knur występujący w imieniu świń, który wygłosił
iście bernsteinowskie, rewizjonistyczne credo: "i to szczeka pies [...], który
na rozkaz człowieka wszystkich gryzie, szarpie i wygania! (....) Mądrala, a nie
pojmuje, że na świniach opiera się prawda świata, jego spokój, ład i rozsądna
progresja. A człowiek jest panem, bo jest głową wszystkiego! On myśli, pracuje
i zabiega, żebyśmy mieli wszyscy co żreć. Żebyśmy istnieli. Ty ze swoim rozumem
możesz tylko zgubić nas wszystkich. Świat urządzony jest mądrze, każdy powinien
być na swoim miejscu i słuchać, co mu człowiek rozkaże". Przy maciorach zaś,
dodaje, "nie mówi się o śmierci. To nasza tajemnica! Dobrowolna ofiara składana
za istnienie całego naszego gatunku"[19]. Wypędzony ze
zgromadzenia, na którym świnie zdobyły większość, Rex myśli z nienawiścią: "Za
dużo świń na świecie [...] i ciężko im ryje podnosić do słońca".
Nie zraża się jednak tym niepowodzeniem. Wie, że
warunkiem powodzenia jest potężna idea, która z uporem głoszona i poparta siłą,
w końcu zwycięży w zwierzęcej masie. Na razie jednak zbiera wokół siebie hordę
gotowych na wszystko psów, "zdziczałych samotników". Od incydentu ze świniami
na zwierzęcym wiecu nie odstępuje go ani na krok gwardia przyboczna złożona z
owczarków. Na czele tej wiernej armii zaczyna pustoszyć puszczę. Pokonawszy
Niedźwiedzia, pana lasu, przeciąga na swoją stronę krwiożercze wilki i lisy z
ich wodzem, wilkiem zwanym Kulasem, które składają mu hołd. Czynią to nie
dlatego, że porywa je wielka wizja zwierzęcej utopii, lecz raczej to, że widzą
u Rexa potężną, niszczycielską żądzę panowania. Przymierze psów, wilków, lisów
i innych drapieżców pozwala przystąpić do ostatecznej rozprawy z ludźmi. Szał
wyzwolenia spod władzy ludzi i niszczenia zbudowanego przez nich porządku
ogarnia wszystkie zwierzęta. Ludzie ponoszą klęskę. Dziejowa sprawiedliwość
dokonuje się poprzez pożogę, rozlew krwi i całkowity upadek cywilizacji.
Na naradzie wodzów, na której prócz Rexa obecny
jest Kulas i Niemowa, wódz rewolucji rzuca hasło "Na wschód!", tam, gdzie
wschodzi słońce. Rozpoczyna się wędrówka zwierząt, poprzez powszechny chaos
totalnej wojny z niedobitkami ludzi. Trwa także festiwal nieograniczonego
korzystania z dobrodziejstw obalonej ludzkiej cywilizacji. Zwierzęta buszują po
opuszczonych domach, wyżerają znalezione zapasy. W końcu jednak nadchodzi
nieuchronny kryzys. Zwierzęcej armii zaczyna zaglądać w oczy głód. Niemowa -
jedyny renegat ze świata ludzi, idący ramię w ramię ze zwierzętami, który w tym
nieludzkim świecie zaczyna odczuwać tęsknotę za dawnym porządkiem, szydzi z
Rexa: "Macie wolność, to po co wam pasza. Jak ludzie nie zasieją to wy nie
zeżrecie [...]. Nikt się z tym jeszcze nie wyznaje, ale wszyscy chcieliby
wracać do pełnego żłobu." Wódz odpowiada mu: "choćbyśmy wyzdychali z głodu co
do jednego, nikt dobrowolnie nie wróci do jarzma". Głód doprowadza do tego, że
zwierzęta w chwili słabości zwracają się do Niemowy z wielkim krzykiem "Wybaw
nas! Prowadź! Ludzi chcemy! Panów chcemy! Jeść chcemy! Prowadź!". Nie wszyscy
jednak popierają bunt, ostatecznie Rex i jego świta doprowadzają do wypędzenia
Niemowy. Rex raz jeszcze porywa zwierzęcą społeczność mocą swych żarliwych
zaklęć: "Towarzysze, przyjaciele, bracia, świadczę wam całą mocą pewności, jako
nadchodzą dnie nieskończonej szczęśliwości!"[20].
Rozziew pomiędzy utopią a rzeczywistością jest
jednak straszny. Pierwszy widzi go Kulas, przywódca wilków. Rozumie, że Rex
skażony jest podstawową słabością, że nie ma w nim natury prawdziwego
drapieżcy. Zarzuca mu głupotę: "Brałeś od ludzi kije, ale nie wziąłeś rozumu!
Strułeś się pychą. Nigdy nie byłeś wolny i nigdy nie zrozumiesz wolności. Cóż
połączyło cię ze stadem? Nienawiść do wspólnych panów. I zamiast skoczyć im do
gardzieli, napić się ich krwi, i wziąć zemstę, zbuntowałeś przeciwko nim tę
niewolniczą hołotę a zarazem musiałeś iść na służbę głupiego bydła! [...] A
jeśli nie masz swoich ukrytych celów, a jeno ich szczęście i dobro, toś głupi
po stokroć, przypuszczając, że można z nich utworzyć wolny naród"[21]. Dla Kulasa ukrytym sensem rewolucji mogła
być tylko chęć zajęcia miejsca ludzi, to znaczy podporządkowanie sobie
zwierzęcego bydła. Ostatecznie Kulas i jego wilki uciekają, gdy okazuje się, że
im dalej na wschód, tym więcej głodu i nieszczęść. Zrozpaczone zwierzęta
zabijają w końcu Rexa z okrzykiem "Chcemy wrócić do jarzma, niewoli i batów!"
W finale Buntu zwierzęta, po wielu cierpieniach, po
długim błąkaniu się po pustyniach, trawione "tęsknotą za panem" dotarły w końcu
do południowych, ciepłych krain. Tam, ujrzawszy pod palmą goryla, zaczęły
krzyczeć uszczęśliwione: "Człowiek! Pan nasz!" Na jego widok "wszystkie stada
padły w pokorze i niebosiężny ryk wybuchnął: Panuj nam! Rządź nami. My twoi
wierni. Nie opuszczaj nas! Wystraszony goryl uciekł na palmę, bijąc kokosami w
najbliższych, bełkotał coś niewiadomego i parskał z wściekłością. A z dołu
wznosiły się nieustanne błagania: Panuj nam! Rządź nami! My twoi! Panie nasz!"[22] Rozziew pomiędzy utopijnym, szlachetnym i
nierealistycznym programem rewolucji a okrutną i totalną przemocą jej
codzienności, nieuchronnie musi się wedle Reymonta skończyć zupełną katastrofą.
Spełnienie obietnic nie jest możliwe, jednak w momencie załamania się tego
szalonego eksperymentu nie sposób też już powrócić do obalonej przez rewolucję,
dawnej formy porządku. Pozostaje karykatura powrotu: zwierzęta oddają się we
władanie bestii przypominającej tylko pozornie człowieka.
Antybolszewizm i
antykomunizm - dwa pokolenia i dwa paradygmaty
Julian Krzyżanowski nazwał Bunt "rozszerzoną
do rozmiarów powieści parabolą"[23]. Wydaje się, iż to
w znacznym stopniu właśnie rozciągnięcie ponad miarę (dwieście stron!) prostego
w gruncie rzeczy pomysłu sprawiło, iż powieść nie znalazła uznania w następnym
pokoleniu, choć w momencie jej ukazania się nie brakło pochlebnych opinii[24]. Wprawdzie Krzyżanowski przyznawał, iż
jako dzieło artystyczne baśń ta stoi o wiele wyżej od alegorycznej wizji
państwa komunistycznego z noweli "Cmentarzysko", to jednak nie mogła
pretendować do zajęcia wybitnego miejsca w bogatym dorobku nowelistycznym
Reymonta[25]. Autor Ziemi obiecanej, choć
niechętny młodopolskiej manierze, uległ jednak chyba w tym wypadku wpływom
młodopolskiego stylu. Pisząc migawkowy cykl "Z konstytucyjnych dni" świadomie
poszukiwał nowych form wyrazu dla nowej, przynoszącej zarówno nadzieję jak
budzącej grozę, rzeczywistości XX wieku. Bunt był o wiele bardziej
tradycyjny w formie. Rozbudowana parabola łączyła w sobie brutalny naturalizm z
momentami wręcz karykaturalnym symbolizmem oraz z tradycyjną moralistyką.
Doświadczenie rewolucji bolszewickiej, tak żywe przecież na początku lat
dwudziestych, domagało się nowych form wyrazu, innego języka; przykład
Żeromskiego i Przedwiośnia pisanego prawie w tym samym czasie, dowodzi,
że przedstawiciele starszego pokolenia czynili takie próby, uwieńczone w
znacznym stopniu powodzeniem. Reymont nie potrafił sprostać temu wyzwaniu.
Literacki warsztat, rodzaj wyobraźni
symbolicznej, język i pojęcia użyte przez Reymonta do potępienia komunistycznej
rewolucji rozmijały się z oczekiwaniami swoich współczesnych, a co bardziej
może jeszcze decydowało o jego porażce, o tym, że Bunt nie został
zapamiętany - rozmijały się z przyszłością, z tymi poszukiwaniami nowego
sposobu mówienia o doświadczeniu totalitaryzmu, które za swoje własne uznały
następne pokolenia. Najlepszego dowodu jak bardzo język Reymonta był
anachroniczny już w kilkanaście lat po ukazaniu się Buntu - bo w roku
1938 - dostarcza sam Krzyżanowski. W swej monografii pisze, iż sam
"satyryczny koncept" historii o zamienieniu człowieka w małpę był dobry, lecz
zbyt rozwlekle przeprowadzony, a o końcowej scenie z gorylem robi uwagę, iż
stanowi ona "ironiczne oświetlenie" całości[26].
Trudno o większe nieporozumienie! Dla Reymonta ta rozwlekła parabola miała
stanowić jednoznaczny portret dziejowej apokalipsy budzący grozę, a nie
rozbawienie. Ironia czy satyra w tym kontekście są pojęciami jak najdalszymi od
intencji autora.
Istnieje - co ciekawe - ich jednoznaczne
świadectwo. Znaleźć je można we wspomnieniach Henryka Dzendzla, przedwojennego
działacza ludowego, który stykał się wielokrotnie z Reymontem w ostatnich
latach jego życia. Opisał on jedno ze spotkań w 1925 roku, niedługo przed
śmiercią pisarza, gdy odwiedził go z dwoma jeszcze innymi osobami. W rozmowie
na tematy polityczne (tu możemy się tylko domyślać, że wiązały się one jakoś z
Rosją bądź komunizmem - z oczywistych względów Dzendzel nie mógł w 1972 roku
dokładnie opisać tej rozmowy), Reymont poruszył temat Buntu. Poprosił
Dzendzla, aby ten odczytał samo zakończenie, po to, aby skonfrontować z
rozmówcami jego wymowę. Gdy umilkł głos czytającego, zapadło milczenie:
"Reymont głęboko oddychał. Po chwili stwierdził kategorycznie, że był, jest i
będzie przeciwnikiem stosowania siły i przemocy dla przeprowadzenia
politycznych celów. Z którejkolwiek strony nie pochodziłyby one. Najgłębsze przemiany
społeczne można osiągnąć bez rozlewu krwi. Najgorszych przeciwników takich
zmian można unieszkodliwić bez skracania o głowę"[27].
Jeśli już w latach trzydziestych odczytywano sens zakończenia Buntu jako
satyryczny koncept, to trudno sobie wyobrazić większą artystyczną i
intelektualną porażkę.
Jej przyczyn można upatrywać w tym, iż Reymont
wstrząśnięty okrucieństwami rewolucji w Rosji sięgał po instrumentarium
literackie i pojęciowe rodem z początków wieku, którego użył do stworzenia
apokaliptycznej wizji upadku cywilizacji i triumfu śmierci w noweli
"Cmentarzysko". Intuicja była jak najbardziej słuszna, jednak wykonanie - jak
się okazało - chybione. Bolszewicka rewolucja jawiła się ciągle jeszcze
bardziej jako paroksyzm niszczycielskich sił, jako dziejowa apokalipsa, w
której, jak w każdym chaotycznym żywiole, królował na razie pierwiastek
bezładu. Przyszłość wydawała się niejasna i nieokreślona. Dla pokolenia lat
trzydziestych nieoznaczoność, bezforemność rewolucji przeistoczyła się w nowe
zupełnie doświadczenie - dojrzewających i nabierających sił totalitaryzmów.
Stalinizm radykalizował doświadczenie bolszewików z czasów Lenina w takim samym
stopniu jak hitleryzm doświadczenie włoskiego faszyzmu z lat dwudziestych. W
nowym jednak wydaniu niszczycielska siła nie posiadała już charakteru ślepego
żywiołu burzącego wszystko na swojej drodze. Pojawił się w niej element
zupełnie nowy, którego nie widać było z całą wyrazistością w momencie, gdy
Reymont pisał swoją alegoryczną baśń - pojawił się pierwiastek totalitarnego
porządku, organizującego niszczycielską moc w jeden wielki, wszechogarniający
mechanizm, który zdolny był ogniskować radykalne zło w siłę zdolną nie tylko do
unicestwiania, lecz także do planowego i metodycznego budowania. Stanowiło to
istotną różnicę w przeciwieństwie do opętańczej i obłąkańczo dionizyjskiej
orgii niszczenia starej cywilizacji z lat 1917-1920, unicestwiania każdego
elementu rzeczywistości uznanego na podstawie totalnej, dialektycznej
ideologii, za wrogi. W pierwszych latach mordowano, zabijano dla samego
zabijania - w czasach Jeżowa i Jagody patos unicestwiania wzbogacony został o
patos "piatilatek", o mit Magnitogorska.
Potrzeba było czasu, aby porzucić stare,
nieadekwatne do nowej sytuacji, sposoby opisywania fenomenu radykalnego zła i
wypracować nowy język i nowe narzędzia intelektualne. Tu właśnie, jak się
wydaje, leży istota różnicy pomiędzy zapomnianą, polską wersją opowieści o
buncie zwierząt przeciwko tyranii człowieka w imię utopii powszechnej
szczęśliwości, a znaną po dziś dzień i klasyczną już jej angielską wersją.
Reymont w swej baśni dał wyraz przerażeniu bolszewizmem i jego rewolucją, w
której widział erupcję barbarzyńskiego nihilizmu. Intuicje i przeczucia co do
zbrodniczej istoty wydarzeń, co do nieuchronnej klęski całego przedsięwzięcia
miał słuszne - nie był jednak w stanie dać przekonywującego opisu mechanizmów
władzy, bowiem zręby totalitarnej struktury dopiero wyłaniały się z chaosu
rewolucji. Pozostawała zatem moralistyka i baśniowa apokaliptyka. W pokoleniu Żeromskiego
i Reymonta, schodzącym ze sceny historii, dominowało uczucie szoku, wywołanego
realnym kształtem, który przybrała tak idealizowana wcześniej rewolucja
rosyjska. Potworność rewolucji, przechodząca swoim okrucieństwem i swoją skalą
wszystko to, co zdarzyło się dotąd w historii, zdawała się zapowiadać
nadciągający kres czasów. W moralnym proteście przeciwko rozmiarom zbrodni
rewolucji daje się słyszeć nuta zdecydowanej odmowy uczestnictwa w dziejach,
jeśli owe zbrodnie miałyby się stać ich immanentną częścią. Rewolucja, jako
dziejowa apokalipsa, jawiła się jako akt zerwania ciągłości dziejów. Przyszłość
stała pod znakiem zapytania.
Tu właśnie leży przyczyna naszej odruchowej
pobłażliwości wobec antybolszewickiej apokaliptyki Reymonta czy Zdziechowskiego.
Bo my wiemy, że przyszłość jednak miała nadejść. Więcej, wiemy, że zbrodnie
totalitarne, które pochłonęły dziesiątki milionów ofiar, które przyniosły
zagładę dla całych światów powstających setki, tysiące lat temu, nie zerwały
jednak ciągłości dziejów. Świat nie skończył się, choć sądząc po ludzku,
właśnie to powinien był zrobić. Totalitaryzm, zarówno ten komunistyczny, jak i
nazistowski, stał się jedną z głównych postaci tragedii odegranej przez wiek
dwudziesty. Jakkolwiek jednak straszny, w ten sposób nić totalitarnej hybris
została wpleciona w nasze istnienie. Nie potrafimy już sobie wyobrazić
rzeczywistości, w której nigdy totalitaryzmu by nie było, bo w naszym świecie
Hitler i Stalin byli jednym z czynników kształtujących granice państw, wygląd
miast, strukturę społeczną czy etniczną. Dlatego też wolimy sięgać do pokolenia
żyjącego już później niż generacja Reymonta. Orwell w swoim Folwarku
zwierzęcym, pisanym już po II wojnie światowej, czyli w ponad dwadzieścia
lat później, gdy wydawało się, iż imperium Stalina znajduje się u szczytu swej
potęgi, dał wyraz i pojęciową strukturę doświadczeniu następnego już pokolenia,
dla którego przeciwnikiem nie był bolszewizm, raczkujący totalizm, lecz
stalinowski komunizm, totalitaryzm w pełnej, rozwiniętej formie; nie
nihilistyczna, barbarzyńska rewolucja, lecz totalitarny Związek Sowiecki
posiadający największą armię w dziejach ludzkości, największą w dziejach
ludzkości machinę terroru, tysiące obozów koncentracyjnych, tajną policję
kontrolującą myśli i bezwzględną ideologię diamatu wraz z jej kanonicznym
dziełem ukazującym żelazną logikę dziejów prowadzącą do ostatecznego
rozgromienia starego świata, czyli Historię Wszechzwiązkowej Komunistycznej
Partii (bolszewików)[28]. Siłą rzeczy też,
gdy Polacy doświadczyli całej grozy totalitarnej opresji po 1939 r., gdy naród
został poddany okrutnej inżynierii społecznej obu totalitarnych reżimów, gdy
potem, swoje życie mógł odbudowywać w ramach państwa budowanego na
komunistyczną modłę, dawna krytyka bolszewizmu, sięgająca swymi korzeniami w
świat pojęć i literackiej wyobraźni XIX wieku, musiała odejść na drugi plan.
Myśl polska, spętana cenzurą i ideologicznym nadzorem, próbując zrozumieć sens
własnego położenia, wolała sięgać po Koestlera, Orwella,
Herlinga-Grudzińskiego, Sołżenicyna czy Miłosza. Reymont, Żeromski,
Zdziechowski - żeby wymienić tylko te trzy nazwiska, schodzili na dalszy plan,
do czego naturalnie przyczyniała się cenzura, lecz poza cenzurą także
immanentne niedostatki tego antybolszewickiego nurtu polskiej myśli.
Dopiero dzisiaj, po ostatecznym upadku komunizmu,
nadszedł, jak się wydaje, czas na sięgnięcie także po tamte doświadczenia, po
to, aby nasza wiedza o minionym właśnie stuleciu mogła stać się pełniejsza. Z
pewnością reymontowska baśń opowiadająca dzieje nieudanej rewolucji zwierząt
przeciwko władzy człowieka powinna na powrót stać się elementem historii
intelektualnych zmagań z radykalnym złem XX wieku.