W marcu tego roku dwóch uznanych specjalistów w dziedzinie
stosunków międzynarodowych – John J. Mearsheimer, profesor w Instytucie Nauk
Politycznych University of Chicago oraz Stephen M. Walt, ówczesny dziekan John.
F. Kennedy School of Government na Harvard University - opublikowało roboczy
esej (tzw. working paper) pt. „Lobby izraelskie a polityka zagraniczna
Stanów Zjednoczonych”. Jest
to nieco ponad 80-stronicowa praca, w której niemal połowę objętości zajmują
przypisy (co ma pokazać, że teza został dobrze udokumentowana). Jej
przeredagowana wersja ukazała się następnie na łamach London Review of Books.
Esej wywołał niesamowity tumult nie tylko wśród specjalistów, ale – a może
przede wszystkim – w środowiskach szeroko rozumianych elit akademickich,
publicystów, analityków politycznych i lobbystów. Do połowy lipca ze strony
Kennedy School of Government ściągnęło go ok. 250 000 czytelników. Jak zauważył
Michael Massing, od czasów publikacji przez Foreign Affairs słynnego
eseju Samuela Huntingtona "The Clash of Civilisations" żaden artykuł
nie wywołał takiej polemiki.
Rozgorzał zaciekły spór o sam przedmiot pracy, ale również
o to, dlaczego ona w ogóle powstała. Spór ten - co ciekawe – niemal nie
zaistniał na łamach czołowych dzienników Stanów Zjednoczonych,
a szacowny The Atlantic Monthly, który pierwotnie tekst zamówił, odmówił
jego publikacji. Prawdziwa nagonka natomiast miała miejsce na łamach takich
pism, jak The New York Sun, Forward, czy The New Republic.
Wydaje się, że Mearsheimer i Walt nie byli zaskoczeni taką sytuacją, co więcej
właściwie takiej reakcji pragnęli, oznaczało to bowiem, że potwierdza się
prawdziwość zawartej w ich tekście tezy.
Spór ten niestety nie został w Polsce zauważony. Dopiero
niedawno dotarł do nas niejako odpryskiem, kiedy w październiku, po naciskach
ze strony Ligi Przeciwko Zniesławieniu (Anti-Defamation League, ADL)
Konsulat Rzeczypospolitej Polskiej w Nowym Jorku odwołał zorganizowany przez
stowarzyszenie Network 20/20 wykład prof. Tonego Judta właśnie na temat
Lobby izraelskiego. Temat ten w Polsce budzi zakłopotanie – często nie wiemy,
czy wypada go poruszać; warto zatem zapoznać się z tezami eseju Mearsheimera i
Walta oraz prześledzić wywołaną przez niego dyskusję.
Lobby izraelskie i polityka
zagraniczna USA
John
Mearsheimer i Stephen Walt należą do tej szkoły stosunków międzynarodowych,
którą zwykło się nazywać „realistyczną”. Ogólnie rzecz ujmując, uznaje ona, że
interes narodowy jest jedyną efektywną podstawą dla kształtowania polityki
międzynarodowej, a ład międzynarodowy powinien opierać się na zasadzie
równowagi sił. Z takiej też perspektywy została postawiona główna teza ich
tekstu: „Połączenie niezachwianego poparcia USA dla Izraela z wysiłkami
szerzenia demokracji w regionie, rozogniło arabską i islamską opinię
[publiczną] oraz zagroziło bezpieczeństwu Ameryki.” Następnie zadają oni
pytanie: „Dlaczego Stany Zjednoczone dobrowolnie pomijają własne
bezpieczeństwo, aby realizować [advance] interesy innego państwa?” I
odpowiadają: „Ktoś mógłby założyć, że więź między dwoma państwami zbudowana
jest na wspólnym interesie strategicznym lub kategorycznym [compelling] imperatywie
moralnym. [...] Miast tego, ogólna tendencja [overall thrust]
amerykańskiej polityki w regionie zależy niemal całkowicie od amerykańskiej
polityki wewnętrznej, a zwłaszcza od aktywności <<Lobby
izraelskiego>>. [...] Żadnemu innemu lobby nie udało się tak daleko
oddalić [divert] amerykańskiej polityki zagranicznej od tego, co
sugerowałby amerykański interes narodowy.”
Tekst
podzielony jest na pięć części. Pierwsza zatytułowana jest „Wielki dobrodziej”
i zawiera wyliczenie przysług, które uzyskał Izrael ze strony Stanów
Zjednoczonych. Autorzy konstatują w niej, że od 1973 roku (od wojny Yom Kippur)
Waszyngton wspomógł Izrael kwotą $140 mld i tym samym Izrael stał się
największym odbiorcą pomocy amerykańskiej od czasów II wojny światowej. Każdego
roku Izrael otrzymuje $3 mld, co musi szczególnie uderzać, kiedy weźmiemy pod
uwagę fakt, że jest to państwo o PKB per capita równym Korei Południowej
lub Hiszpanii. Co więcej, Izrael jako jedyny: otrzymuje tę kwotę w całości na
początku roku, ma prawo wydać ¼ tej kwoty na cele obronne i nie musi
przedstawiać sprawozdania, jak suma została zagospodarowana. Jednak nie koniec
na tym. Izrael bowiem jako jedyny ma dostęp do tych danych wywiadowczych,
których USA odmawiają nawet sojusznikom z NATO. Stany Zjednoczone zapewniają
także Izraelowi wsparcie dyplomatyczne – od 1982 roku zawetowały one 32
rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ, dotyczące tego państwa. Ogólnie rzecz
ujmując, USA przychodzą z pomocą Izraelowi w czasie wojny i stają po jego
stronie w czasie pokoju (np. ściśle koordynując swoje stanowiska podczas
negocjacji z Palestyńczykami w Camp David w 2000 r.). Waszyngton zawsze też
dawał Izraelowi dużą swobodę w postępowaniu z terytoriami okupowanymi (Strefa
Gazy i Zachodni Brzeg Jordanu), nawet jeśli nie było to postępowanie zgodne z
ich polityką.
Koniec końców,
stwierdzają autorzy, „poza sojuszami wojennymi, trudno jest wyobrazić sobie
inny przykład, gdzie jeden kraj dostarczył innemu materialnego i
dyplomatycznego wsparcia na podobnym poziomie przez tak długi czas. „Samo
już istnienie Lobby sugeruje, że bezwarunkowe poparcie dla Izraela nie jest w
narodowym interesie USA. Gdyby bowiem było, nie potrzeba by było zorganizowanej
grupy interesu, aby go realizować.” W
skrócie, Amerykańskie wsparcie dla Izraela jest unikalne.”
Zatem w świetle powyższych faktów, uznać należałoby, że Izrael stanowi dla
Ameryki strategiczny kapitał [vital stategic asset] albo istnieje jakieś
zniewalające uzasadnienie moralne dla takiego wsparcia. Jednak, piszą autorzy,
„żadne z tych uzasadnień nie jest przekonujące”.
Druga część eseju,
zatytułowana jest „Strategiczny ciężar [liability]” i ma w zamierzeniu
autorów udowodnić, że Izrael ma dla Ameryki taki właśnie status. Dogmatem dla
tych, którzy wspierają Izrael i formułą rutynowo przywoływaną przez izraelskich
i amerykańskich polityków jest zdanie, które można znaleźć na stronie Amerykańsko-Izraelskiego
Komitetu Spraw Publicznych (AIPAC): „USA i Izrael stworzyły unikalne
partnerstwo w celu odpowiedzi na narastające strategiczne zagrożenia na Bliskim
Wschodzie”.
Tymczasem, piszą
Mearsheimer i Walt, Izrael mógł ewentualnie być strategicznym kapitałem podczas
zimnej wojny. Po wojnie sześciodniowej pomagał Amerykanom ograniczać sowieckie
wpływy na Bliskim Wschodzie, zwłaszcza upokarzając klientów ZSRR - Syrię i
Egipt. Jednak wspieranie Izraela było dla USA kosztowne i bardzo skomplikowało
ich relacje ze światem Arabskim. I tak np. decyzja o przyznaniu $2 mld pomocy
militarnej podczas wojny w 1973 r. sprowokowała kraje OPEC do zmniejszenia
wydobycia ropy o 10%, co w konsekwencji wywołało pierwszy kryzys naftowy lat
70. Podobnie kosztowna była przyjaźń z Izraelem podczas rewolucji islamskiej w
Iranie w 1979, kiedy to USA musiały ustanowić własne siły szybkiego reagowania
dla zabezpieczenia dostaw ropy (w tym czasie Izrael negocjował z Egiptem
pokojowe porozumienie w Camp David).
Tu warto dodać, że przez
pierwsze 15 lat po II wojnie światowej Amerykanie starali się budować dobre
stosunki przede wszystkim z krajami Arabskimi: oficjalne kontakty między
krajami zostały zawiązane dopiero za prezydentury Dwighta Eisenhowera, który
jednak właśnie politykę Izraela postrzegał jako główną przeszkodę dla pokoju na
Bliskim Wschodzie i kilka razy ostro ją krytykowała (np. podczas kryzysu
sueskiego w 1956). Z kolei John F. Kennedy – choć po raz pierwszy pozwolił na
dostarczanie Izraelowi bardziej zaawansowanej broni (wówczas głównym dostawcą
broni dla Izraela była Francja) - starał się zachować neutralną pozycję Ameryki
wobec obu stron konfliktu. Dopiero za prezydentury Lyndona B. Johnsona oba
kraje bardzo się zbliżyły. Stało się to jednak za czasów jego drugiej
prezydentury, przede wszystkim w wyniku sowieckiego zaangażowania po arabskiej
stronie wojny 6-dniowej, w 1967 r. Następca Johnsona, Richard Nixon z trudem
mógłby być uznany za sympatyka nacji i państwa żydowskiego, choć to za jego
rządów pomoc amerykańska osiągnęła miliardowe rozmiary. Z kolei Jimmi Carter
realizował sformułowaną przez Zbigniewa Brzezinskiego doktrynę polityki
multilateralnej i odprężenia, zmuszając w Camp David Izrael do oddania Egiptowi
półwyspu Synaj za cenę pokoju. Dopiero Ronald Regan, realizujący zupełnie
odmienną, konfrontacyjną wobec ZSRR, politykę bilateralną w perspektywie
„my-oni” postawił jednoznacznie na sojusz z Izraelem (tym bardziej oczywistą po
utracie sojusznika w kryzysie Irańskim)
Jednak zakończenie
zimnej wojny, a zwłaszcza I. wojna w Zatoce Perskiej pokazała, wg autorów, że
Izrael staje się strategicznym ciężarem. Amerykanie nie mogli używać baz
izraelskich, a prezydent George W. H. Bush nie mógł skorzystać z izraelskich
sił zbrojnych, by nie drażnić arabskich sojuszników.
Od początku lat 90., a
już szczególnie po 9/11 wsparcie dla Izraela uzasadniane było walką z
terrorystami oraz „zbójeckimi państwami” [rogue states], które mogą
dostarczyć im broń atomową. Jednak, wg Mearsheimera i Walta, jest to tylko z
pozoru dobre uzasadnienie i w wojnie z terroryzmem Izrael faktycznie jest
ciężarem dla Ameryki. Po pierwsze, organizacje terrorystyczne, które zagrażają
Izraelowi (Hamas i Hezbollah) nie zagrażają USA, poza sytuacjami, gdy
interweniują one na ich terytorium (patrz: zamach na koszary marines w Libanie
w 1982 r.). Po drugie – i jest to sąd, który nie jest wolny od kontrowersji –
terroryzm palestyński nie jest przypadkową przemocą, lecz reakcją na
systematyczną akcję kolonizacyjną na Zachodnim Brzegu i Stregie Gazy. Po trzecie,
stwierdzenie, że Izrael i USA są zjednoczone groźbą terroryzmu, nie uwzględnia
relacji przyczynowej: USA mają problem z terroryzmem w dużej mierze dlatego,
że są tak bliskim sojusznikiem Izraela.
Po czwarte, bezwarunkowe
poparcie dla Izraela bardzo ułatwia ludziom takim, jak Bin Laden werbunek
nowych zamachowców i partyzantów. Po piąte, państwa zbójeckie nie są istotnym
zagrożeniem dla Ameryki. Jeżeli ma ona problemy z Iranem, baasistowskim
Irakiem, czy Syrią, to właśnie z powodu powiązań z Izraelem. Autorzy uważają,
że nawet gdyby państwa te uzyskały kiedyś dostęp do broni jądrowej, nie stałyby
się bezpośrednim zagrożeniem dla USA. Po szóste, to właśnie sojusz z Izraelem
utrudnia Ameryce działania wobec tych krajów. Zatem, traktowanie Izraela
jako najważniejszego sojusznika w wojnie z terroryzmem i dyktaturami
bliskowschodnimi zarówno wyolbrzymia zdolność Izraela do bycia pomocnym, jak i
ignoruje sposoby, na które izraelska polityka utrudnia Ameryce działanie.
Co więcej, po siódme,
bezwarunkowe wsparcie Izraela osłabia pozycję USA także poza Bliskim Wschodem –
dotyczy to zwłaszcza Unii Europejskiej. Po ósme zaś – co niesłychanie ważne,
Izrael nie działa jak lojalny sojusznik: (A.) Izrael często ignoruje prośby
Amerykanów i łamie własne obietnice składane ważnym politykom amerykańskim,
(B.) przekazuje wartościowe technologie wojskowe, otrzymane od USA,
potencjalnym ich przeciwnikom, takim jak Chiny oraz (C.) wg U.S. General
Accounting Office „Izrael prowadzi najbardziej agresywne operacje
wywiadowcze przeciwko USA ze wszystkich sojuszników”.
Trzecia część eseju,
zatytułowana „Z(a)nikająca argumentacja moralna” [a dwindling moral case],
jest próbą obalenia drugiej, moralnej linii obrony sojuszu
amerykańsko-izraelskiego. Autorzy rozpatrują i obalają następujące argumenty.
Po pierwsze, argument ze
wspierania przegranego [backing the underdog] : Izrael jest słaby i
otoczony przez nieprzyjaciół. Przede wszystkim, wbrew ogólnemu przekonaniu,
syjoniści już w czasie wojny o niepodległość (1947-49), za wyjątkiem może 3-
4-tygodniowego okresu w maju i czerwcu 1948,
dysponowali większymi, lepiej wyposażonymi i lepiej dowodzonymi siłami. Z kolei
podczas wojen z Egiptem w 1956 oraz Egiptem, Jordanią i Syrią w 1967 – czyli
zanim USA zaczęły na dużą skalę dozbrajać Izrael - Izraelskie Siły Obronne
(IDF) odnosiły łatwe zwycięstwa. Dzisiaj zaś, bez żadnych wątpliwości, Izrael
jest najpotężniejszym militarnie państwem na Bliskim Wschodzie. Zatem powinność
wspierania słabszego mogłaby być raczej powodem do wspierania przeciwników
Izraela.
Po drugie, argument z
pomocy zaprzyjaźnionej demokracji [aiding a fellow democracy]: Izrael
jest demokracją, czyli ustrojem moralnie preferowanym, otoczoną wrogimi
dyktaturami. Z jednej strony jednak, Amerykanie już nie raz obalali demokracje,
aby ustanowić przyjazne sobie dyktatury, jeśli uważali, że jest to dla nich
korzystne, a także mają dziś dobre relacje ze znaczną ilością takich rządów.
Zatem bycie demokracją ani nie usprawiedliwia, ani nie wyjaśnia poparcia dla
Izraela. Z drugiej strony, uzasadnienie z „podzielanej demokracji” osłabiane
jest przez te aspekty demokracji izraelskiej, które w żaden sposób nie dadzą
uzgodnić z rdzeniem wartości amerykańskich. Podczas gdy demokracja amerykańska
oparta jest na równych prawach wszystkich obywateli, niezależnie od rasy,
religii lub pochodzenia, Izrael został założony jako państwo jawnie żydowskie,
w którym za Żyda uważa się obywatela, mogącego wykazać żydowskimi przodkami,
czyli w grę wchodzi kryterium pokrewieństwa. Nie
dziwi zatem fakt traktowania 1.3 milionowej populacji arabskiej za obywateli
drugiej kategorii, co ostatnio potwierdziła komisja rządowa, nazywając takie
postępowanie „lekceważącym i dyskryminującym”. Co więcej, Izrael nie nadaje
palestyńskim małżonkom Żydów prawa obywatelstwa i nie pozwala na pobyt na
terenie Izraela. Zatem uzasadnianie sojuszu podzielanymi wartościami, w obliczu
powyższych faktów, nie do końca może przekonywać.
Trzecie moralne
uzasadnienie, z którym rozprawiają się autorzy, to argument z kompensacji
zbrodni przeszłości: Żydzi cierpieli w przeszłości prześladowania, zatem
zasługują na specjalne traktowanie. Nie ma wątpliwości, że Żydzi w przeszłości
bardzo cierpieli z powodu antysemityzmu. Jednak powstanie Izraela spowodowało
kolejne zbrodnie, tym razem przeciwko przeważnie niewinnym Palestyńczykom.
Kiedy pod koniec XIX w. rodził się polityczny syjonizm, Arabowie stanowili 95%
populacji Palestyny - terytorium, które posiadali od 1300 lat. Nawet po
powstaniu Izraela, Żydzi stanowili zaledwie 35% jego populacji i posiadali 7%
ziemi. Główny nurt ruchu syjonistycznego nie był zainteresowany istnieniem
państwa dwunarodowościowego lub podziałem Palestyny. Mearsheimer i Walt cytują
w tym miejscu Davida Ben-Guriona: „Nie sposób sobie wyobrazić generalnej
ewakuacji ludności arabskiej bez przymusu, i to brutalnego przymusu.” Ewakuacja
ta nastąpiła w czasie wojny o niepodległość, kiedy to wysiedlono ok. 700 000
Palestyńczyków. Propaganda izraelska długo głosiła, że to liderzy arabscy
namówili ludność do ucieczki, choć w rzeczywistości nawoływali oni do
pozostania na swojej ziemi. Co więcej, liderzy Izraela rozumieli, że powstanie
państwa pociągnęło za sobą zbrodnię na Palestyńczykach.
Mimo to, nigdy żaden rząd Izraela nie zechciał (z własnej inicjatywy)
zaoferować Palestyńczykom możliwości stworzenia własnego państwa.
Czwarty argument moralny
– „cnotliwi Izraelczycy vs. źli Arabowie – mówi, że postępowanie Żydów jest
moralnie bardziej szlachetne. Niestrudzonym propagatorem mitu, o pokojowych i
samoograniczających Izraelczykach jest Alan Dershowitz, profesor prawa na
Harvard University, autor apologetycznej książki The Case for Israel.
Tymczasem, jak stwierdzają autorzy eseju, syjoniści byli dalecy od okazywania
dobrej woli Palestyńczykom. Studia rewizjonistycznych historyków żydowskich –
takich jak Benny Morris – pokazują dość mroczny obraz wczesnych lat Izraela. W
czasie wojny o niepodległość dochodziło do aktów czystek etnicznych, Izrael,
licząc na korzyści terytorialne, chętnie dołączył do Anglii i Francji w wojnie
56. roku z Egiptem i dopiero Amerykanie zmusili jego liderów do rezygnacji z
nich. Jednak nie zapobiegło to wymordowaniu setek jeńców wojennych w tej i
następnej wojnie. Równie brutalnie wojsko izraelskie postępowało z młodymi
Palestyńczykami podczas obu Intifad, kiedy złapanym w czasie bitew na kamienie
chłopcom łamano nogi, a w czasie samego tylko pierwszego dnia powstania w 2000
r. armia wystrzeliła prawie milion pocisków, w następnych dniach zabijając
średnio 3.4 Palestyńczyka za jednego straconego Żyda.
Należy w końcu pamiętać,
piszą autorzy, że również syjoniści używali terroryzmu, kiedy sami znajdowali
się na słabej pozycji. W roku 44. kilka organizacji przeprowadziło zamachy
bombowe na Brytyjczyków, a w 48. roku zamordowany został negocjator ONZ, książę
Folke Bernadotte. Jednym z tych terrorystów był, urodzony w Polsce, późniejszy
premier Izraela Izhak Shamir (znany też z bardzo nieprzychylnych wypowiedzi o
Polakach). Jeśli zatem stosowanie terroryzmu przez Palestyńczyków jest dziś
moralnie degradujące, za równie degradujące wypada uznać takież postępowanie
syjonistów w przeszłości.
Czwarta część eseju
poświęcona jest tytułowemu Lobby izraelskiemu w Stanach Zjednoczonych (dużej
litery używają sami autorzy). Określenie „Lobby” jest, wg Mearsheimera i
Walta, wygodnym skrótem dla nazwania „luźnej koalicji pojedynczych osób i
organizacji, które aktywnie pracują nad kształtowaniem polityki zagraniczne USA
w kierunku zgodnym z interesami Izraela”. Jądro Lobby składa się z
amerykańskich Żydów, którzy każdego dnia czynią znaczne wysiłki, by naginać
politykę amerykańską do interesów izraelskich. Wysiłki te polegają na pisaniu
listów, przekazywaniu pieniędzy i wspieranie organizacji pro-izraelskich.
Oczywiście, Żydzi
amerykańscy różnią się w swoich poglądach na konkretne sprawy. Wiele kluczowych
organizacji żydowskich, z potężnym AIPAC na czele, ale również z Konferencją
Prezydentów Głównych Organizacji Żydowskich (CPMJO), kierowana jest przez
zwolenników ostrej linii, którzy wspierali ekspansjonistyczną politykę partii
Likud. Jednak większość społeczności żydowskiej w USA (stanowiącej ok. 3%
wszystkich obywateli), jak wykazują badania, stanowią zwolennicy koncesji na
rzecz Palestyńczyków. Mimo tych różnić obie strony działają na rzecz wsparcia
Izraela przez Amerykę. Nie dziwi też zatem, że amerykańscy liderzy żydowscy,
często konsultują się z politykami izraelskimi. Istnieje także silny nacisk na
niekrytykowanie polityki Izraela, a izraelscy politycy bardzo rzadko są
naciskani przez swoich amerykańskich ziomków.
Istnieje ogromna liczba
organizacji żydowskich wpływających na amerykańską politykę zagraniczną, z
których najpotężniejszą jest AIPAC. Magazyn Fortune uznał ją w 1997 r.
za drugą najbardziej wpływową organizację w USA po Amerykańskim Stowarzyszeniu
Emerytów (AARP), a przed takimi graczami wagi ciężkiej, jak związek zawodowy
AFL-CIO, czy Narodowe Stowarzyszenie Karabinowe (NRA). Takie same miejsce w
rankingu przyznał AIPAC w zeszłym roku National Journal. Do Lobby
autorzy zaliczają także prominentnych ewangelików takich jak Gary Bauer
(sekretarz edukacji w administracji Regana), Jerry Falwell (bardzo znany
pastor-teleewangelista), Ralph Reed (wpływowy strateg republikański,
skompromitowany przez związki z lobbystą Jackiem Abramoffem), Pat Robertson
(gwiazda teleewangelizacji), czy Tom ‘Hammer’ DeLay (były potężny lider
większości republikańskiej w Izbie Reprezentantów) i in. Wierzą oni, że ponowne
narodziny Izraela są częścią spełnienia się biblijnego proroctwa. Inną grupą
zaliczającą się do Lobby są oczywiście neokonserwatywni goje, tacy jak John
Bolton (ambazador USA przy ONZ), nieżyjący juz redaktor Wall Street Journall
Robert Bartley, były sekretarz edukacji William Bennet, bardzo wpływowa była
ambasador USA przy ONZ za czasów Ronalda Regana Jeanne Kirkpatrick, czy ceniony
felietonista Washington Post George F. Will.
Źródłem potęgi Lobby
jest z jednej strony otwarty charakter trójdzielnej władzy w USA, który
umożliwia wiele sposobów wpływania na politykę, a z drugiej fakt, że grupy
specjalnego interesu uzyskują nieproporcjonalny wpływ na rzeczywistość, kiedy
koncentrują się na konkretnym problemie, wobec którego reszta społeczeństwa
pozostaje obojętna. Lobby w niezrównany sposób potrafi rozgrywać tę grę
polityki interesów grupowych, a od innych grup lobbingowych – takich jak lobby
rolnicze - odróżnia je niesłychana skuteczność, oraz brak konkurenta - nie
istnieje bowiem żadna znacząca pro-palestyńska grupa interesu.
Istnieją dwie
strategie sukcesu stosowane przez Lobby. Po pierwsze, stara się ono wywrzeć
znaczny wpływ w Waszyngtonie, naciskając zarówno kongres, jak i prezydenta,
przekonując, że popieranie Izraela jest rozsądne [smart]. Po drugie, usilnie stara się zapewnić
pozytywny obraz Izraela w dyskursie publicznym, powtarzając wygładzone mity o
przeszłości i upubliczniając stanowisko Izraela w danej sprawie. Celem jest
oczywiście powstrzymanie krytycznych komentarzy, bowiem kontrola nad debatą
jest kluczowa dla zagwarantowania sobie poparcia. Szczera debata o relacjach
USA-Izrael skłonić by bowiem mogła Amerykę do poparcia innej polityki.
Głównym filarem
efektywności Lobby jest Kongres, w którym Izrael jest właściwie immunizowany na
krytykę. Sukces w dużej mierze gwarantowany jest przez fakt, że kluczowi
członkowie kongresu są chrześcijańskimi syjonistami.
Jednak nie mniejszy wpływ mają pro-izraelscy pracownicy biur parlamentarnych
(tzw. congressional staffers), o którym Moritz Amitay, były szef AIPAC,
powiedział, że „tak się składa, że są Żydami, którzy chcą zajmować się pewnymi
problemami przez pryzmat swojej żydowskości”.
Jednak to sama AIPAC posiadła nieocenioną umiejętność i zdolność do nagradzania
legislatorów i kandydatów na legislatorów i karania tych, którzy nie działają
po jej myśli. Jak piszą autorzy: „AIPAC, która jest de facto agentem obcego
rządu, trzyma w dusicielskim uścisku [stranglehold] amerykański
Kongres”.
Jeśli chodzi o władzę
wykonawczą, to zasadniczym narzędziem wpływu jest – podobnie zresztą jak w
wypadku Kongresu – waga poparcia żydowskich wyborców. Mimo niewielkiej w skali
USA liczebności (3%), Żydzi dokonują dużych datków na rzecz obu partii, które w
wypadku kandydatów Demokratów wynosić mogą nawet do 60% całości zebranych
pieniędzy. Co więcej, wyborcy żydowscy skoncentrowani są w kluczowych dla
wyniku wyborów stanach, takich jak: California, Florida, Illinois, New York,
czy Pennsylvania. Lobby wspiera zatem życzliwych sobie kandydatów na prezydenta
w prawyborach, a po ich elekcji stara się umieścić w ich administracji na
wpływowych stanowiskach - np. w departamencie stanu i obrony - pro-izraelskich
urzędników. Przykładem tego są m. in. Martin Indyk, były dyrektor badań w AIPAC
i założyciel wpływowego Washington Institut for Near East Policy (WINEP), czy
Dennis Ross jeden głównych negocjatorów układów bliskowschodnich w
administracji Billa Clintona. W administracji George’a W. Busha Lobby
posiada(ło) wyjątkowo dużo gorliwych przedstawicieli takich jak Elliott Abrams
(zastępca doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego), John Bolton, Douglas
Feith (zastępca sekretarza obrony), I.
Lewis ‘Scooter’ Libby (niezmiernie wpływowy sekretarz wice-prezydenta Dicka
Cheneya),
Richard Perle (szef komitetu doradców ds. bezpieczeństwa), Paul Wolfowitz
(autor tzw. doktryny Busha, były zastępca sekretarza obrony, obecny szef Banku
Światowego). Ludzie ci niestrudzenie i bardzo energicznie promowali interesy
Izraela, m. in. mocno naciskając na rozpoczęcie wojny z Irakiem.
Pewnym sojusznikiem
Lobby jest prasa, głównie konserwatywna, dzięki której Lobby może kształtować
publiczne postrzeganie Izraela i Bliskiego Wschodu. Przygniatająca większość
amerykańskich komentatorów jest pro-izraelska. Najbardziej sprzyjające tytuły to
dzienniki: The Wall Street Journal, The Chicago Sun-Times, The
Washington Times, The New York Sun oraz tygodniki/miesięczniki: The
New Republic, The Weekly Standard, The Atlantic Monthly, Commentary. Na
inne media, łącznie z Narodowym Radiem Publicznym (NPR), wywierany jest nacisk
poprzez demonstracje i namawianie do zwieszenia wsparcia finansowego.
Dopełnieniem systemu
wpływu są potężne think tanki, fundowane lub kontrolowane przez Lobby. Są to m.
in. założony specjalnie do badań nad Bliskim Wschodem WINEP, ale także American
Enterprise Institute (AEI), Brookings Institution (obecnie
kierownikiem Saban Center for Middle East Studies jest tu Martin Indyk,
o którym którego autorzy eseju nazywają „wszędobylskim” [ubiquitous]), Heritage
Foundation, Hudson Institute, Center for Security Policy czy Institute
for Foreign Policy Analysis. Lobby działa także bardzo energicznie na
kampusach akademickich: AIPAC i inne specjalnie do tego powołane organizacje
promują wśród studentów wiedzę o Izraelu i opłacają działalność ok. 130
wydziałów studiów żydowskich, monitorują to, co piszą i czego uczą o Izraelu
profesorowie.
Często pod ostrzałem znajdują się profesorowie studiów arabskich, np. legenda
orientalizmu, niedawno zmarły prof. Columbia Univeristy Edward Said.
Lobby próbuje także przepchnąć przez Kongres regulacje wymuszające kontrolę
nauczania akademickiego nt. Izraela.
Na koniec tej części
Mearsheimer i Walt, poruszają najbardziej drażliwy temat, który nazywają
„Wielkim Uciszaczem”. Chodzi oczywiście o zarzut antysemityzmu. „Ktokolwiek
krytykuje działania Izraela lub mówi, że grupy pro-izraelskie mają znaczny
wpływ na bliskowschodnią politykę amerykańską [...] ma dużą szansę zostania
nazwanym antysemitą.”
Lobby określa antysemicką również Europę Zachodnią, która jest dużo bardziej
skłonna krytykować politykę Izraela. I chociaż badania Anti-Defamation
League i Pew Research Center for the People and the Press pokazują
znaczący spadek postaw antysemickich wśród Europejczyków, Lobby głosi, że
obecnie panuje nowy rodzaj antysemityzmu, polegający na krytycyzmie wobec
Izraela. „Innymi słowy, krytykuj politykę Izraela a będziesz z definicji
antysemitą.”
Piąta i ostatnia część
eseju Mearsheimera i Walta zatytułowana jest amerykańskim powiedzonkiem o
„ogonie, który macha psem”. Jest to próba ilustracji tego, jak Lobby wpływa na
kształt kluczowych elementów polityki bliskowschodniej USA: udało się mu bowiem
przekonać przywódców amerykańskich do popierania ciągłych represji izraelskich
wobec Palestyńczyków oraz do wzięcia na cel głównych regionalnych rywali
Izraela, czyli Iranu, Iraku i Syrii. Autorzy stawiają sprawę bardzo ostro i
dowodzą, że co prawda nacisk ze strony Izraela i Lobby nie był jedynym
czynnikiem stojącym za amerykańską decyzją zaatakowania Iraku w marcu 2003 r.,
ale był to element decydujący. I choć badania Pew Center pokazały,
że zdecydowana większość Żydów amerykańskich – 62% (wobec 52% reszty obywateli)
– jest przeciwko wojnie, to dzięki wpływowi dużej części Lobby, zwłaszcza
neokonserwatystów doszła ona do skutku.
Szczególną rolę w
namawianiu prezydenta Busha i wice-prezydenta Cheneya odegrały trzy osoby: Paul
Wolfowitz, I. ‘Scooter’ Libby i legenda arabistyki Bernard Lewis. Wielki
autorytet naukowy Lewisa przekonał Dicka Cheneya, Wolfowitz sformułował
doktrynę neokonserwatywnej polityki zagranicznej, która polegać ma na szerzeniu
demokracji i likwidacji tyranii, z kolei Libby włożył bardzo wiele wysiłku w
uparcie tendencyjne interpretowanie materiałów wywiadowczych, szukając –
niejako na siłę – powodu do wojny. Lobby poparło także Ahmeda Chalabiego –
irackiego emigranta politycznego – który marząc rządzeniu powojennym Irakiem,
obiecywał zbliżenie Iraku i Izraela, włącznie z odbudową dawnego ropociągu do
Hajfy.
Ciekawie wypada analiza
Mearsheimera i Walta ewolucji amerykańskiej doktryny bliskowschodniej od
początku lat 80. W czasach zimnej wojny, w epoce Regana, Ameryka działała jako
regionalny „zamorski równoważnik” [off-shore balancer], mając na celu
realizację szerszego projektu, czyli pokonanie imperium sowieckiego. Ta
klasycznie realistyczna strategia polegała na rozgrywaniu konfliktów między
regionalnymi potęgami. Dlatego USA poparły Saddama Husseina w wojnie z Iranem
Chomeiniego. Jednak w epoce Clintona przyjęto strategię „podwójnego
ograniczania”, której autorem był nie kto inny, jak Martin Indyk. Przewidywała
ona stacjonowanie znacznych sił militarnych w regionie, które miały ograniczać
zarówno Irak, jak i Iran, zamiast używania jednego do kontrolowania drugiego.
Ta osobliwa strategia wywoływała w latach 90. duże niezadowolenie, ponieważ USA
stały się strażnikiem swoich dwóch śmiertelnych wrogów, którzy równie mocno
nienawidzili siebie nawzajem. W konsekwencji pod koniec lat 90.
neokonserwatyści argumentowali, że podwójne ograniczanie nie wystarcza i
potrzebna jest regionalna transformacja, zaprowadzenie demokracji siłą i w ten
sposób stworzenie trwałych podstaw dla pokoju w regionie. Wg Charlesa
Krauthamera autorem tego pomysłu był Nathan Sharansky, izraelski polityk i
pisarz polityczny, którego lektura miała zrobić na prezydencie Bushu wielkie
wrażenie.
Dzisiaj, po 3
latach bardzo kosztownej wojny i stabilizacji Iraku, apetyt Lobby został rozbudzony.
Próbowało ono – poprzez uchwalenie stosownego aktu przez Kongres - namówić
prezydenta Busha do nałożenia sankcji na Syrię, zmuszenia jej do wyjścia z
Libanu (co się udało), wyrzeczenia się wspierania terroryzmu i prób
skonstruowania bomby atomowej. Jednak w obliczu znaczącej pomocy wywiadowczej i
stosunkowo spokojnych stosunków, a ostatecznie groźby dywersji syryjskiej w
Iraku, CIA udało się powstrzymać te zapędy.
Podobnie też,
neokonserwatyści opowiadają się za zmianą rządów w Iranie. W Izraelu bowiem
każde bliskowschodnie państwo, które dąży do posiadania broni jądrowej (którą
Izrael posiada), traktowane jest jak zagrożenie egzystencjalne. Odpowiadając na
naciski Lobby administracja Busha opracowała plan powstrzymania republiki
islamskiej przed skonstruowaniem bomby atomowej, który jak dotąd okazał się
zupełnie nieskuteczny. Tymczasem Mearsheimer i Walt dość zaskakująco
konkludują, że „nuklearne ambicje Iranu nie stanowią egzystencjalnego
zagrożenia dla USA. Jeśli Waszyngton mógł żyć z nuklearnym zagrożeniem ze
strony ZSRR, Chin, czy nawet Korei Północnej, może żyć z atomowym Iranem. I
dlatego właśnie Lobby musi utrzymywać stały nacisk na amerykańskich polityków,
by weszli z Iranem w konfrontację.”
Konkludując, Mearsheimer
i Walt, zapytują, czy potęga Lobby może zostać ograniczona? „Istnieje bowiem
nadmiar powodów, dla których przywódcy USA powinni zdystansować się od Lobby i
przyjąć taką politykę bliskowschodnią, która będzie bardziej spójna z szerokimi
interesami Ameryki” Jednak
odpowiadając stwierdzają, że nie stanie się to w najbliższym czasie. AIPAC i
jego chrześcijańsko-syjonistyczni przyjaciele nie mają żadnej konkurencji w
świecie loobystów, amerykańscy politycy pozostają bardzo czuli na punkcie
datków na kampanie wyborcze i inne formy nacisku politycznego, a główne media –
cokolwiek się stanie - zapewne nadal będą sympatyzować z Izraelem.
Lobby tymczasem
przysparza Ameryce problemów. Zwiększa zagrożenie terrorystyczne,
uniemożliwiając jednocześnie zakończenie konfliktu między Izraelem a
Palestyńczykami. Kampanie zmiany reżimów w Iranie i Syrii, może doprowadzić do
ataku na te kraje, co może przynieść katastrofalne skutki. Z moralnego punktu
widzenia, USA - stając się tym, który umożliwia Izraelską ekspansję – tracą
wiarygodność, jako promotor i strażnik praw człowieka. Kampania Lobby mająca na
celu wyciszenie [squelch] debaty o Izraelu, jest niezdrowa dla
demokracji. I wreszcie, wpływ Lobby nie tylko szkodzi Ameryce, lecz także
samemu Izraelowi, który na pewno nie stanie się bezpieczniejszy realizując,
popieraną przez USA, politykę ekspansjonistyczną, pociągającą za sobą odmowę
realizacji uzasadnionych uprawnień Palestyńczyków.
Reakcja na tekst. Krytyka i apologia.
Zgodnie z
przewidywaniami Mearsheimera i Walta reakcje na ich tekst nie były najlepsze.
„Wielki uciszacz” został uruchomiony.
Pierwszy zareagował New
York Sun, który już 20 marca zamieścił artykuł o znamiennym tytule „David
Duke twiedzi, że dziekan Harvardu potwierdza jego tezy”. Cytowany w nim biały
rasista [supremacist] i były lider Ku Klux Klan David Duke,
nazwał tekst „znakomitym” i uznał go za „wielki krok naprzód”. Dwa dni później
w tej samej gazecie kongresmen Eliot Engel powiedział: „Zważywszy na to, co
stało się w czasie Holokaustu, pisanie takich raportów jest haniebne.”
Ruth Wisse – profesor
literatury żydowskiej na Harvardzie - napisała w Wall
Street Journal, że autorzy eseju nie mówią, dlaczego lobby izraelskie
powstało – nie mówią o 1.2 mld muzułmanów wrogich Izraelowi, o rezolucjach ONZ
promowanych przez ZSRR, które określały syjonizm jako rasizm, o embargu
arabskim na handel z Izraelem itp. Autorzy zatem narażają się raczej na
śmieszność, niż na gniew, a ton ich tekstu przypomina ton znanego pamfletu
Wilhelma Marra „Der Sieg des Judenthums über das Germanenthum” z 1879 r., w
którym pierwszy raz pada termin „antysemityzm”. Jednak esej Mearsheimera i
Walta nie jest tylko atakiem na Izrael, lecz przede wszystkim jest atakiem na
amerykańską opinię publiczną. Teraz, kiedy sympatia dla Izraela jest wśród
Amerykanów tak powszechna, twierdzenie, że wspólne poparcie Republikanów i
Demokratów dla tego państwa jest wynikiem działalności lobby to hołdowanie
klasycznie spiskowej teorii.
Podobnie, kilka dni
później w tym samym dzienniku pisał Bret Stephens, były naczelny konserwatywnego
Jerusalem Post i publicysta konserwatywnego miesięcznika amerykańskich
Żydów - Commentary: „Podwójna lojalność, nielojalność, manipulacja
mediami, manipulacje systemem politycznym za pomocą finansów, otumanianie gojów
i wciąganie ich w wojny, sponsorowanie i ukrywanie aktów okrucieństwa wobec
niewinnych ludzi – każda plotka [canard] o Żydach powtórzona jest tu w
kontekście Lobby izraelskiego i jego sprawy.”
Z kolei na łamach Washington
Post, profesor stosunków międzynarodowych na Johns Hopkins University
Eliot A. Cohen, dał emocjonalne świadectwo swojego amerykańskiego patriotyzmu,
który nie jest w sprzeczności z byciem „publicznym intelektualistą i dumnym
Żydem”. Co
więcej, jest on ojcem amerykańskiego żołnierza, a większość posądzonych o członkostwo
w Lobby również ma dzieci, które właśnie odbywają służbę wojskową w Iraku.
„Kwestionowanie ich lub mojego patriotyzmu nie jest nauką [scholarship]
czy popieraniem jakiejś sprawy [policy advocacy]. Jest to po prostu
fanatyzm [bigotry].”
Niezbyt wybredne epitety
spotkały autorów eseju ze strony innych bardzo znanych i wpływowych
publicystów, zaliczonych przez nich lub skojarzonych z Lobby izraelskim. I tak
np. Martin Peretz użył słowa Crackpot, czyli „głupek”/„mający hysia”;
Max Boot sam esej określił „równie naukowym jak [dokonania] Welcha i
McCarthy’ego i po prostu pomylonym [nutty]”, Josef Joffe uznał, że ich
esej „zawstydza autorów <<Protokołów mędrców Syjonu>>”, a
kongresmen z Nowego Jorku Eliot Engel nazwał autorów „nieszczerymi
pseudo-intelektualistami, uprawnionymi do swojej głupoty”.
Najbardziej „wrzaskliwy”
[vociferous]
jednak był dyżurny apologeta Izraela Alan Dershowitz - niejako wywołany do
odpowiedzi przez Mearsheimera i Walta, którzy przywołują go w eseju z imienia i
nazwiska. Zamieścił on na stronie Harvard University, cztery tygodnie od
udostępnienia tekstu, dużą, 40-stronicową krytykę, zatytułowaną
"Demaskacja najnowszego – i najstarszego – spisku żydowskiego: odpowiedź
na <<esej roboczy>> Mersheimera-Walta”.
Znamienna jest właśnie ta, pozornie drobna, zamiana pojęć. Termin „izraelski”
został zastąpiony terminem „żydowski”, bowiem zasadnicza teza krytyki
Dershowitza głosi, że tekst Mesheimera i Walta jest antysemicki, ponieważ
autorzy czerpali swoje informacje z nazistowskich stron internetowych. Ma o tym
świadczyć czterokrotne powołanie się na stronę CounterPunch.com,
prowadzoną przez kontrowersyjnego dziennikarza Alexandra Cockburna, oskarżanego
od lat przez Dershowitza o antysemityzm i anty-amerykanizm. Oprócz tego
kompromituje ich trzykrotne powołanie się na takich anty-amerykańskich autorów,
jak Noam Chomsky i Norman Finkelstein.
Dershowitz choć
zastrzega, że jest gorącym zwolennikiem „wolnego rynku idei”, to jednak uważa,
że praca Mearsheimera i Walta jest „do tego stopnia pełna wypaczeń [distortions],
tak pozbawiona oryginalności i nowych dowodów, tak tendencyjna w tonie, tak
uboga w niuanse i równowagę, tak nienaukowa w swoim nastawieniu i tak najeżona
[riddled] faktualnymi błędami, które można było łatwo sprawdzić oraz tak
zależna od stronniczych, ekstremistycznych i anty-amerykańskich źródeł, że
należy zapytać o motyw [...]” W
domyśle, co, jeśli nie antysemityzm, skłoniło dwóch uznanych profesorów do
napisania tak okropnego tekstu?
Zarzuty Dershowitza są
trojakie. Po pierwsze, zarzuca on Mearsheimerowi i Waltowi, że używają oni
cytatów poza kontekstem. Przykładem tego ma być, przytoczona wyżej, wypowiedź
Ben-Guriona, która nie obejmuje jego zastrzeżenia, że właśnie ponieważ
ewakuacja musi być brutalna, nie powinna ona stać się częścią
syjonistycznego programu. Po
drugie, zarzuca im – raczej słusznie – elementarne nieścisłości co do
historycznych i współczesnych faktów, takie jak pomylenie prawa obywatelstwa
Izraela z Prawem Powrotu lub twierdzenie o niechęci Żydów amerykańskich do
krytyki Izraela oraz – mniej słusznie – przyjmowanie najbardziej skrajnych
interpretacji faktów i prezentowanie ich jako niekontrowersyjnych. Po trzecie
zaś, zarzuca im „zawstydzające błędy logiczne”: (A.) jeśli zastosować ich
logikę, każda grupa, która potrzebuje lobby, np. rolnicy, musi
działać przeciwko interesowi USA, (B.) nieprawdą jest, że jeśli jakiś Żyd
twierdzi coś negatywnego o innym Żydzie, to jest to prawda, (C.) przede
wszystkim, główna teza myli korelację z przyczynowością, bowiem raczej należało
by założyć, że Bush i Sharon podzielali ten sam pogląd na wojnę z Irakiem, niż
– co jest najmniej prawdopodobną hipotezą - że Sharon otumanił Busha,
(D.) jest zupełnie nieprawdopodobnym, żeby 3% populacja Żydów w USA, potrafiła
wmanipulować 295 mln nie-żydowskich obywateli USA w postępowanie przeciwne ich
interesom.
Wypada jednak zauważyć,
że zarzuty Dershowitza nawet jeśli są trafne, to nie są skuteczne. Pytanie-teza
dotycząca domniemanej motywacji antysemickiej autorów eseju, podpada pod zarzut
samego jego autora: jest to bardzo mało prawdopodobne. Zarzut z pomyłek
faktograficznych doprowadził do ich skorygowania, co nie zmieniło tezy tekstu,
bowiem błędy dotyczyły spraw historyczno-kontekstowych, a nie głównej
argumentacji opartej na kategorii interesu narodowego. Z kolei zarzuty co do
logiki nie biorą pod uwagę, że (A.) rozumowanie, mówiące, że już samo istnienie
grup interesu poddaje w wątpliwość zgodność ich sprawy z narodowym interesem,
dotyczy grup przede wszystkich międzynarodowych, choć często może zachować
ważność również co do grup wewnętrznych, (B.) że zarzuty dotyczą tematu
objętego dużym ryzykiem i Żyd, który waży się krytykować innego Żyda w tym
kontekście ma zazwyczaj dla tego dobre uzasadnienie, (C.) że autorzy nie
twierdzą, że Sharon otumanił Busha oraz (D.) że manipulowanie większością przez
wpływową i świadomą swoich celów mniejszość jest jak najbardziej możliwe
(zwłaszcza jeśli większość ma do sprawy mało emocjonalny stosunek).
Co się zaś tyczy,
ogólnego zarzutu z pochwał, jakie wygłaszają pod adresem eseju różni antysemici
(David Duke), to Richard Cohen w Washington Post słusznie zauważył, że
jest to taktyka McCarty’owska i że polega ona na przypisywaniu winy przez
skojarzenie, które w żaden sposób nie obala tezy przedstawionej w tekście.
Sam Cohen odebrał ten tekst jako mało doniosły [unremarkable] i nieco
rozlazły, względnie niestaranny [sloppy] oraz jednostronny – nie ma w
nim bowiem mowy o arabskim lobby naftowym. Również Eric Alterman na łamach The
Nation wziął Mearsheimera i Walta w obronę przed inwektywami i niemądrymi
zarzutami, samemu jednak zadając celne ciosy.
Uważa on mianowicie, że autorzy eseju traktują amerykańską społeczność żydowską
jako niemal monolityczną, a przecież istnieje spora liczba Żydów, którzy
popierają Izrael z zupełnie innych przyczyn (i można dodać, nie zawsze w tych
samych kwestiach), co neokonserwatyści i AIPAC. Po drugie, autorzy eseju
traktują Lobby jako właściwie jedyny determinant amerykańskiej polityki
bliskowschodniej, gdy tymczasem na tym polu działają inni wpływowi aktorzy, np.
arabskie państwa naftowe i amerykańskie kompanie paliwowe. Po trzecie zaś, o
ile jest słusznym nazwanie działań AIPAC „niedemokratycznymi”, to dotyczy to w
takim samym stopniu innych wpływowych lobbies, takich jak NRA
(producenci i dystrybutorzy broni), czy tzw. Big Pharma (lobby koncernów
farmaceutycznych), a więc nie należy stawiać Żydów – jako grupę etniczną - w
roli wrogów demokracji.
Ostatnim, choć
szczególnie ważnym, głosem w pierwszej fali dyskusji był tekst bardzo znanego
historyka żydowskiego pochodzenia - Tonego Judta
na łamach New York Timesa, zatytułowany „Lobby, a nie spisek”.
Piętnuje on w nim sugestie co do antysemickiego „zapachu” tekstu Mearsheimera i
Walta. Pomimo swojego prowokacyjnego tytułu ich tekst bazuje wszak na
różnorodnych i ogólnie dostępnych źródłach i jest raczej mało kontrowersyjny.
Judt zauważa też, że esej i temat, który on porusza były dyskutowane poza USA
(szczególnie żywo w samym Izraelu, ale też w Wielkiej Brytanii i Niemczech),
podczas gdy w w mainstreamowych mediach amerykańskich napotkał on niemal
zupełną ciszę. Przyczyna tego faktu leży jego zdaniem w strachu przez zarzutem
antysemityzmu. Pyta on, czy skoro izraelski liberalny dziennik Haaretz
opisał działania Richarda Pearle’a i Douglassa Feith’a jako „kroczące po
cienkiej linii pomiędzy lojalnością wobec USA, a interesem Izraela”, a
konserwatywny Jerusalem Post nazwał Paula Wolfowitza „oddanie
proizraelskim”, to czy sami Żydzi są antysemiccy?
Strach przed zarzutem
antysemityzmu w dyskusjach o Izraelu wyrządza, zdaniem Judta, potrójną szkodę.
Po pierwsze, szkodzi samym Żydom – antysemityzm jest wystarczająco realnym
fenomenem, by nie mylić go z politycznym krytycyzmem wobec Izraela i poparcia
jakie mu udzielają USA. Po drugie, jest zły dla samego Izraela, Ameryka zachęca
swym bezwarunkowym wsparciem Izrael do ignorowania złych konsekwencji jego
działań. Po trzecie zaś, samocenzura szkodzi Ameryce, która odmawia udziału w
szybko się posuwającej dyskusji międzynarodowej. Wysiłek, którego odmowa ta wymaga,
odwraca jej uwagę od tak ważnych nowych tematów, jak np. Wschodnia Azja. Uwadze
umyka równie fakt, że amerykański wpływ w niektórych regionach świata opiera
się dziś jedynie na z zdolności do wypowiedzenia wojny. Przede wszystkim
zaś, trzeba zrozumieć, że Holocaust znika z pamięci żyjących i fakt, że
matka izraelskiego żołnierza zginęła w Treblince nie ma dla opinii światowej
większego znaczenia. Podczas dyskusji zorganizowanej 28 września w Great
Hall of the Cooper Union w Nowym Jorku przez redakcję London Review of
Books,
Judt wskazywał, że sukcesem Lobby jest utożsamienie antysemityzmu z
antysyjonizmem oraz argumentował, że swoista współzależność USA i Izraela
szkodzi obu państwom. Polegać ma ona na tym, że Izrael wzmacnia [encourages]
amerykańskie niezrozumienie [misreading] Bliskiego Wschodu, podczas gdy
USA bierze udział [conspires] w izraelskim zaognianiu problemu
palestyńskiego.
Po fali krytyki
doraźnej, artykułowanej na łamach czasopism wysokonakładowych, a której
autorami byli głównie ludzie - bliżej lub dalej - związani z tym, co
Mearsheimer i Walt nazwali Lobby izraelskim oraz aktywni uczestnicy żydowskiego
życia intelektualnego w USA, przyszedł czas na krytykę bardziej – przynajmniej
w zamierzeniu – fachową. W lipcowo-sierpniowym numerze Foreign Policy,
czasopisma wydawanego przez prestiżową Carnegie Endownment for International
Peace, odbyła się debata nad artykułem,
której uczestnikami byli Aaron Friedberg - profesor polityki i spraw
międzynarodowych prestiżowej Woodrow Wilson School na Uniwersytecie
Princeton,
Dennis Ross – analityk Washington Institute for Near East Policy, a
wcześniej główny dyplomata bliskowschodni w administracji Georgea W. H. Busha i
Billa Clintona, Shlomo Ben-Ami – były minister spraw zagranicznych Izraela oraz
Zbigniew Brzeziński – profesor amerykańskiej polityki zagranicznej na Johns
Hopkins University.
Tekst
Friedberga nie odbiega jednak nazbyt od tego, co pojawiło się w publicystyce
gazetowej, bowiem główny jego zarzut wymierzony jest nie w treść tekstu, lecz w
ogólną „muzykę”
wywodu - ci, którzy nie zgadzają się z autorami są albo otumanieni albo są
czynnymi agentami obcej siły. I choć sami autorzy narzekają na ton krytyki, to
prowadzą oni dyskusję w szczególnie niecywilizowany sposób. Jeśli zaś chodzi o
materię sprawy, Friedberg uważa, że to, co USA zyskałyby w świecie arabskim na
pozostawieniu Izraela samemu sobie, to straciłyby w „dużo bardziej wartościowej
międzynarodowej walucie szacunku.” Poza tym, tego typu ruch zostałby odebrany
przez dżihadystów jako oznaka słabości i potraktowany jako zwycięstwo,
pozwalające werbować większą ilość ochotników.
Dennis Ross z
kolei zauważa, że troska autorów eseju o wpływ Lobby na politykę USA wobec
Bliskiego Wschodu wyrasta z doświadczenia ostatnich konfliktów w Iraku i z
Iranem, ale - wbrew temu co twierdzą Mearsheimer i Walt - to nie Lobby czy
neokonserwatyści, lecz doświadczenie 11/9 skłoniło Georgea W. Busha do takich
działań. Wówczas to, wg Rossa, prezydent Bush zrozumiał, że Ameryka nie może
czekać na następny cios i że zagrożenie ze strony Saddama Huseina jest ogromne.
Autorzy eseju popadają więc w sprzeczność mówiąc, że choć wojna nie wybuchłaby
gdyby nie 11/9 i nadal podtrzymując tezę, że atak nie nastąpiłby bez działań
Lobby. Szczególnie trafny argument Ross wysuwa przeciw twierdzeniu autorów, że
USA nie muszą obawiać się nuklearnego Iranu, ponieważ zadziała odstraszanie. Ignorują
oni bowiem możliwość, że wraz z wejściem w posiadanie broni atomowej przez
Iran, podobne działania podejmą inne państwa Bliskiego Wschodu, takie jak
Arabia Saudyjska czy – już podejrzewana o to – Syria, co sprawi, że
prawdopodobieństwo regionalnej wojny nuklearnej niepomiernie wzrośnie. Ross
przytacza na koniec przykłady działań USA – takich, jak sprzedaż broni dla
Arabii Saudyjskiej - które, mimo iż Lobby próbowało im zapobiec, doszły do
skutku. Ma to świadczyć o tym, że USA prowadzą politykę zgodną ze swoim
interesem, mimo wpływów Lobby.
Na złożoność
sprawy wskazał Shlomo Ben-Ami wskazując, że „uprowadzenie” polityki
zagranicznej nie jest tak prostą sprawą, jak przedstawiają to Mearsheimer i
Walt. Portretują oni amerykańskich polityków, jako albo zbyt niekompetentnych,
by zrozumieć narodowy interes Ameryki, albo tak sprzedajnych [undutifull],
by dla celu politycznego przetrwania, odsprzedać ów interes jakiejkolwiek
grupie nacisku. Autorzy chcą przekonać czytelnika, że USA nie zmusiły Izraela
do nadania państwa Palestyńczykom, gdy tymczasem Palestyńczycy nigdy nie
oczekiwali od Ameryki takiej mediacji. Arafat dążył bowiem do stworzenia
państwa palestyńskiego na miejscu państwa żydowskiego i nie wysuwał propozycji
poprawiających jego sytuację negocjacyjną (Ben-Ami był członkiem liberalnego
rządu Ehuda Baraka, który oferował Palestyńczykom autonomię). Ignorując takie
fakty, Mersheimer i Walt nie zrozumieją, że to odmowa przyjęcia przez
Arafata pokojowego planu Clintona doprowadziła do redefinicji sytuacji. A więc
to Arafat, a nie jakieś mitologiczne Lobby, doprowadziło Amerykę do rezygnacji
z procesu pokojowego. Ben-Ami zauważa także – w czym daje się dostrzec
liberalne widzenie stosunków międzynarodowych - że USA są znienawidzone w
świecie arabskim głównie z powodu, tego za co są uważane – ingerującą siłę
podtrzymującą autokratycznych rządców dysfunkcjonalnego świata arabskiego – a
nie dlatego, że ich interes czasami współgra z Izraelem. Podczas wyżej
wzmiankowanej publicznej dyskusji nt. tekstu, Ben-Ami argumentował, że artykuł
Mearsheimera i Walta nie jest krytyką Lobby izraelskiego, lecz raczej
amerykańskiego przywództwa, bowiem grupa wpływu może jedynie „surfować” na
falach myślenia wyborców i ich reprezentantów. Przezornie nie zadał on jednak
pytania, jak ta opinia się kształtuje.
Ostatni w
debacie głos Zbigniewa Brzezińskiego, który obecnie cieszy się w USA statusem
swoistego autorytetu rozstrzygającego spory, nie dotyczył merytorycznego
wymiaru debaty, co do którego były doradca ds. bezpieczeństwa w administracji
Jimmiego Cartera nie czuł się wystarczająco kompetentny. Brzeziński – w swoim
stylu - subtelnie, ale dość jasno daje jednak do zrozumienia, po czyjej stronie
jest racja. Wskazał on, że w historii Stanów Zjednoczonych istniało i
działa(ło) wiele wpływowych lobbies: kubańskie, armeńskie, greckie,
tajwańskie, meksykańskie, indyjskie czy chińskie a nawet polskie. I każde z
nich podlegało krytyce. Jednak jedynie jedno lobby – izraelskie - cieszy się
wolnością od krytyki, co stanowi niebezpieczny wyjątek. Tekst Mearsheimera i
Walta jest do pewnego stopnia antyizraelski, lecz na pewno nie może uchodzić za
antysemicki. Wielkie wsparcie, jakie zamożnemu Izraelowi udziela Ameryka wiąże
się jego zdaniem ze strategicznym przesunięciem Ameryki od relatywnej
bezstronności (w latach 70.), przez rosnącą stronniczość na rzecz Izraela w
spojrzeniu na jego konflikt z krajami arabskimi, aż do przyjęcia całkowicie
izraelskiej perspektywy. Podczas ostatniej dekady pewni urzędnicy amerykańscy
rekrutujący się z szeregów AIPAC i pro-izraelskich instytutów badawczych,
silnie wpływali na politykę zagraniczną USA. Co zaś szczególnie uderza, to
zupełna niemal nieobecność w kształtowaniu tej polityki Amerykanów pochodzenia
arabskiego. Tekst Mersheimera i Walta zwraca także uwagę na konsekwencje
rosnącego wpływu przeróżnych lobbies na politykę zagraniczną Ameryki,
zwłaszcza, gdy Kongres coraz częściej zajmuje się legislacją wpływającą na ową
politykę. Nie jest też zapewne przypadkiem, że najbardziej wpływowe są te
grupy, które dysponują największą ilością pieniędzy. Złość, którą wywołał esej
spowodowana jest zatem chęcią rozpoczęcia debaty na temat działań tych, którzy
na braku takiej debaty korzystają.
Jak naprawdę działa Lobby?
Na koniec warto pochylić
się nad niezmiernie ciekawym, obfitującym w smakowite szczegóły tekstem
Michaela Massinga „Burza nad Lobby izraelskim”,
który stanowi gruntowne uzupełnienie eseju Mearsheimera i Walta.
Zasadniczym brakiem ich tekstu jest bowiem – obok niesprawiedliwego, zdaniem
Massinga, zrównania dawnego i niewielkiego w rozmiarach terroryzmu izraelskiego
z zupełnie niemal w ich tekście zignorowanym, ogromnym i brutalnym terroryzmem
palestyńskim – słabe udokumentowanie jego tezy. Wypada się z tym zgodzić.
Autorzy eseju rzeczywiście nie dostarczają rozstrzygających dowodów dla swoich
zarzutów, a jedynie opierają na – przekonujących, ale jednak – rozumowaniach.
Dają tylko jeden przykład wpływu AIPAC na losy kariery politycznej senatora
Charlesa Percy’ego i do tego jest to przykład z 1984 r. Opierając się na
opublikowanych raportach nie pokusili się ani o przepytanie lobbystów, ani ich
zwolenników, ani wreszcie ich krytyków. Najwyraźniej niesłusznie założyli, że
mało kto zdecyduje się rozmawiać na tak drażliwy temat. Jednak ominęli oni też
dokumenty kampanii wyborczych, które mogłyby dostarczyć obrazu skali wpływu..
Istnieje wszak
wiele równorzędnych wyjaśnień działań administracji Busha wobec Iraku –
obalenie reżimu postrzeganego jako zagrażający interesom USA, w tym ochronie
Izraela; strącenie tyrana ciemiężącego swój lud; projektowanie amerykańskiej
potęgi w regionie z uwzględnieniem zabezpieczenia dostaw ropy z Arabii Saudyjskiej
i Iraki; rozpoczęcie procesu demokratyzacji, który (przynajmniej w wyobraźni
neokonserwatystów) mógłby przekształcić cały region – a ich hipoteza jest tylko
jednym z nich. To właśnie sprawia, że tekst Mearsheimera i Walta pozostawia,
zdaniem Massinga, wrażenie opowieści z drugiej ręki [secondhand feel].
Tymczasem zaś wykorzystanie pominiętych przez nich źródeł pozwala całkowicie
potwierdzić ich konkluzje w oparciu o lepsze dowody. I rzeczywiście, tekst
Massinga dostarcza tych dowodów w zupełności, a obraz Lobby, jaki się z niego
wyłania powoduje, że co bardziej rozemocjonowany czytelnik ma czasem ochotę
wykrzyknąć: „A jednak to wszystko prawda, co ludzie mówią!”
Każda dyskusja
o Lobby powinna zacząć się od odwiedzenia konferencji, którą AIPAC organizuje
corocznie w Waszyngtonie. Jest to przedziwne połączenie pokazów handlowych,
konwencji partyjnej i hollywoodzkiej ekstrawagancji, która w zamierzeniu ma
pokazać siłę organizacji. 5 marca 2006 ok. 5000 pro-izraelskich aktywistów z
całego kraju zjechało do Washington Convention Center. Był wśród nich
ponad tysiąc studentów, zmobilizowanych przez akademickie programy AIPAC. Mówcy
reprezentowali przekrój politycznego establishmentu stolicy USA - byli to: John
Bolton (ambasador USA w ONZ), Newt Gingrich (legendarny lider zwycięskich
Republikanów w Kongresie 1994 r.), senatorowie Even Bayh i Susan Collins, czy
kandydat na szefa republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów Roy Blunt –
ale poprzez łącze satelitarne przemawiali także wszyscy trzej kandydaci na premiera
Izraela. Na kilku gigantycznych telebimach wyświetlano klipy z Adolfem Hitlerem
oskarżającym Żydów oraz z irańskim prezydentem Mahmoudem Ahmadinejadem
przyrzekającym zniszczyć Izrael.
Następnego dnia
delegaci udali się na Capitol, aby lobbować za w tym czasie głównym priorytetem
legislacyjnym AIPAC – Palestinian Anti-Terrorism Act of 2006. I choć
ustawa miała już wsparcie ponad dwustu reprezentantów, delegaci odbyli
spotkania w ponad 450 biurach. Podczas uroczystej kolacji dyrektor wykonawczy
AIPAC, Howard Kohr, jak co roku, odczytał listę przybyłych dygnitarzy. Była
wśród nich większa część Senatu, ćwierć Izby Reprezentantów, ponad 50
ambasadorów i tuziny urzędników administracji wykonawczej. Konferencja
zakończyła się następnego dnia przemówieniem vice-prezydenta USA, Dicka
Cheneya. Nie omieszkał on ostrzec Iranu, że spotkają go „poważne konsekwencje”,
jeśli nadal będzie dążył do zbudowania bomby atomowej.
Dla wiernych
członków AIPAC Cheney jest prawdziwym amerykańskim bohaterem, jednak dla większości
amerykańskich Żydów nie ma on takiego statusu. W swojej większości i jeśli
chodzi o większość tematów - Izraela nie wyłączając - Żydzi w USA są dość
liberalni. Badania opinii wskazują nawet, że większość z nich popiera
stworzenie państwowości palestyńskiej i wycofanie Izraela z Zachodniego Brzegu.
AIPAC zgłasza
pretensje do reprezentowania całej społeczności żydowskiej w USA. Jego komitet
wykonawczy ma kilkaset członków, reprezentujących całe spektrum poglądów od
„gołąbków pokoju” po „wojownicze jastrzębie”. Jednak, jak wynika z wewnętrznych
wywiadów Massinga, komitet ten nie posiada wielkiej władzy, która to faktycznie
spoczywa w rękach 50-kilku-osobowej rady dyrektorów, której skład odzwierciedla
już nie poglądy, ale ilość wpłaconych i zdobytych dla organizacji pieniędzy.
Nie dziwi zatem fakt, że rada dyrektorów składa się z korporacyjnych prawników,
inwestorów giełdowych, menadżerów przedsiębiorstw i dziedziców rodzinnych
fortun.
Z kolei w samej radzie,
władza skupia się w grupie niezmiernie bogatych ludzi, zwanej ‘minyan club’,
zaś w tej grupie dominuje tzw. „gang czterech”: Robert Asher,
emerytowany dealer sprzętu oświetleniowego z Chicago, Edward Levy,
menadżer składów budowlanych z Detroid, Mayer ‘Bubba’ Mitchell, dealer
materiałów budowlanych z Mobile, Alabama oraz Larry Weinberg, developer
z Los Angeles (były właściciel drużyny koszykarskiej Portland Trail Blazers).
Pierwsi trzej są lojalnymi republikanami, ostatni jest demokratą, który od lat
przesuwa się na prawo. Oprócz nich bardzo wpływowi są także Howard Kohr
i dyrektor ds. polityki międzynarodowej Steven Rosen, który jednak w
2005 r. został oskarżony o przekazywanie tajnych danych państwowych wywiadowi
Izraela.
„Gang czterech”
nie podziela poglądów większości społeczności żydowskiej na promowanie pokoju
na Bliskim Wschodzie. Szukają oni raczej sposobów wzmacniania pozycji Izraela,
osłabiania Palestyńczyków i powstrzymywania USA od naciskania na Izrael. W
realiach izraelskiej sceny politycznej oznacza to silne poparcie dla polityki
konserwatywnej partii Likud (która jednak została niedawno rozbita przez
jej byłego lidera Ariela Sharona, który stworzył nową partię Kadema).
AIPAC posiada
gigantyczną sieć poparcia w całych Stanach Zjednoczonych. Działania jego 100
tyś. członków są koordynowane prze 9 biur krajowych, 10 biur satelitarnych i
ponad stuosobową kadrę w centrali. Do tego dochodzą lobbyści, analitycy,
wyszukiwacze [researchers], organizatorzy i publicyści, wsparci
olbrzymim $47-milionowym rocznym budżetem. Jednak AIPAC nie jest komitetem
politycznym. Zajmuje się on raczej oceną głosowań i działań polityków, którą
dostarcza komitetom politycznym, które z kolei przekazują pieniądze politykom.
Jak pisze Massing, „AIPAC pozwala im zdecydować, kto jest przyjacielem Izraela,
zgodnie z kryteriami [przyjaźni] wyznaczanymi przez AIPAC.”
A bycie uznanym za przyjaciela Izraela jest warte zachodu, bowiem żydowskie
komitety polityczne są w stanie przeznaczyć na kampanie od kilku do kilkunastu
milionów dolarów w danym cyklu wyborczym. Kandydatowi, który zdobywa życzliwość
AIPAC, zostaje przydzielona osoba kontaktowa, która następnie dostarcza mu
zebrane czeki wyborcze (zazwyczaj na kwoty od $500 do $1000) z jasnym
zaznaczeniem politycznych poglądów wystawiających je osób. Z kolei kandydaci,
kwestionujący działania AIPAC – tak czynem, jak i słowem - mogą nagle odczuć
wyraźne ubytki w funduszach wyborczych.
Przypadki
bolesnego karania zachowań niepożądanych przez AIPAC zdarzają się każdego roku.
Przyczyny zaś mogą być, wydawałoby się, prozaiczne. Tony Beilson z Los Angeles
został ukarany za propozycję przeniesienia jednego procenta amerykańskiej
pomocy zagranicznej (w tym z puli dla Izraela) na cele ofiar powodzi w Afryce;
z kolei fundusze Jamesa Morana z Virginii ucierpiały po tym, jak na spotkaniu wyborczym
powiedział on, że wojna w Iraku nie wybuchłaby bez silnego poparcia
społeczności żydowskiej. Moran wygrał wybory mimo to, Beilson już nie.
Najwięcej
pieniędzy od grup pro-izraelskich otrzymują Demokraci, a wśród adwokatów
Izraela w Izbie Reprezentantów są tak znane osoby, jak Nancy Pelosi – nowa
przewodnicząca demokratycznej większości w Izbie. Jeden z pracowników
parlamentarnych [staffers] powiedział Massingowi, że rep. Steny Hoyer
„jest tak niezawodny, że równie dobrze mógłby być na pensji AIPAC”. Równie
zależna jest obecna senator z Nowego Yorku Hillary Clinton, która po tym, jak
za czasów prezydentury męża publicznie okazała sympatię Palestyńczykom, obecnie
w każdej sprawie głosuje po myśli AIPAC. W nagrodę, w obecnym cyklu wyborczym
otrzymała 80 tyś. pro-izraelskich dolarów.
To czego
chce AIPAC można w skrócie określić w następujący sposób: silny Izrael mogący
spokojnie okupować takie terytorium, jakie chce, wyniszczeni Palestyńczycy i
bezwarunkowe poparcie Ameryki dla Izraela. AIPAC odnosi się sceptycznie do
negocjacji i porozumień pokojowych oraz do ustępliwych Żydów, Amerykanów i
Palestyńczyków, którzy je promują. W latach 80., kiedy Izrael ostro
kolonizował terytoria okupowane, AIPAC utrzymywał bardzo bliskie kontakty z
rządem Izraela, a szczególnie z liderem Likudu - Izhakiem Shamirem. Po tym, jak
do władzy doszedł pokojowo nastawiony do Palestyńczyków liberał Izhak Rabin,
zażyłość natychmiast się skończyła. Podczas wizyty w Waszyngtonie Rabin ostro
skrytykował AIPAC za bliskie relacje z Likudem. Kiedy Rabin i Arafat
podpisywali w 1993 r. porozumienia pokojowe z Oslo, AIPAC oficjalnie je poparł,
jednak uważając Palestyńczyków za niegodnych zaufania terrorystów Lobby
poszukiwało sposobów na podważenie ugody. Pretekstem stała się sprawa przeniesienia
ambasady USA z Tel Avivu do Jerozolimy, przed czym rząd amerykański
powstrzymywał się na znak uznania spornego statusu Jerozolimy. Przeniesieniu
przeciwni byli zarówno Rabin, jak i Clinton, jednak w październiku 1995 r.
Kongres uchwalił Jerusalem Embassy Act. Ustawa ta nakazywała
przeniesienie ambasady, jeśli tylko prezydent USA nie zawiesi tego ze względu
na bezpieczeństwo narodowe. Nie chcąc drażnić AIPAC, Clinton pozwolił wejść
ustawie w życie nie podpisując jej. Jednak po tym, jak spodziewane protesty
państw arabskich dotarły do Waszyngonu, prezydent zawiesił jej wykonanie. Za
karę administracja prezydencka, składając przed Kongresem sprawozdanie z
wykonania prawa, co pół roku musiała tłumaczyć się z tego reprezentantom,
chcącym zademonstrować swoje poparcie dla Izraela.
Lobbowaniem
władzy wykonawczej zajmuje się z kolei mniej znana, lecz równie potężna
Konferencja Prezydentów Głównych Organizacji Żydowskich (CPMJO). Złożona z
przewodniczących ponad 50 stowarzyszeń w założeniu ma być zbiorowym głosem
społeczności żydowskiej USA. W praktyce jednak organizacją kieruje jej
wiceprzewodniczący – Malcolm Hoenlein, który przez długi czas był blisko
związany z radykalnym ruchem osadniczym w Izraelu. Podczas swojego już
20-letniego zarządzania organizacją, Hoenlein używał jej dla celu zapewnienia
Izraelowi prawa do realizacji takiej polityki, jakiej sobie zażyczy. Doszło
więc do sytuacji, w której premier Beniamin Netaniahu (1996-9) otwarcie groził
swoim amerykańskim partnerom, że zmobilizuje sojuszników na Kapitolu i na
chrześcijańskiej prawicy, jeśli Clinton nie będzie realizował jego polityki. Za
czasów prezydentury Georgea W. Busha Lobby nie napotyka większych oporów w
realizacji promowanej przez siebie wizji interesu Izraela, a wszelkie próby
podjęcia przedsięwzięć mu niemiłych – takich, jak program pokojowy „Mapa
drogowa” – są skutecznie torpedowane. Mimo to jednak, każdego roku przez
Kongres przechodzi około stu aktów, rezolucji i listów, które mają pokazać, że
senatorowie i reprezentanci nadal są godni dalszego otrzymywania pieniędzy od
żydowskich wyborców.
Kluczowym
elementem sieci lobbingowej jest Waszyngtoński Instytut Polityki
Bliskowschodniej (WINEP). AIPAC współtworzył ten think tank w 1985r., a
pierwszym jego dyrektorem został szef działu badawczego AIPAC, Martin Indyk.
Dziś WINEP jest w pełni niezależny finansowo od AIPAC, a jego członkowie nie
zawsze zgadzają się ze sobą (pracuje tam np. Dennis Ross), jednak zasadniczo
linia Instytutu odpowiada ściśle linii jego patrona. Jego dyrektorem wykonawczym
jest Robert Statloff, neokonserwatysta o „jastrzębich” poglądach na Bliski
Wschód, a zastępcą dyrektora ds. badań jest Patric Clawson, gorący zwolennik
obalenia republiki ajatollahów w Iranie. W radzie doradców instytutu zasiadają
takie osoby jak Paul Wolfowitz, Richard Perle, James Woolsey, Jane Kirkpatrick,
a jego głównym sponsorem jest członek „gangu czterech” w AIPAC Larry Weinberg i
jego żona Barbi.
Kirkaptrick, Perle i
Woolsey zasiadają także w radzie doradców Żydowskiego Instytutu ds. Narodowego
Bezpieczeństwa (JINSA), który zajmuje się edukacją pracowników Pentagonu, co do
strategicznej wartości Izraela dla Ameryki. Richard Perle jest także stałym
członkiem Amerykańskiego Instytutu Przedsiębiorczości (AEI), jednego z
najpotężniejszych think tanktów w USA. Pracują tam także: Joshua Muravchik
(pracuje też w WINEP), nekonserwatysta często pisujący analizy dla polskiego
„Dziennika”, Michael Leden, wpływowy członek „Koalicji dla Demokracji w
Iranie”, czy Michael Rubin, naczelny kwartalnika The Middle East Quartetly,
wydawanego przez Middle East Forum (MEF), instytut zajmujący się
zwalczaniem terroryzmu. Założycielem MEF był z kolei Daniel Pipes,
neokonserwatysta, którego poglądy – jak pisze Massing – „wydają się ekstremalne
nawet w jego środowisku”. Pipes jest założycielem strony Campus Watch,
monitorującej, recenzującej i krytykującej akademickie studia bliskowschodnie w
Ameryce Północnej. On również jest analitykiem w WINEP oraz felietonistą
konserwatywnego Jerusalem Post oraz The New York Sun. Ten ostatni
dziennik jest w posiadaniu Bruce’a Kovnera, 93. na liście najbogatszych
Amerykanów miesięcznika Forbes, który jest także szefem rady sponsorów
AEI oraz Rogera Hertoga, sponsorującego AEI i WINEP i który jest także
współwłaścicielem flagowego centrowo-liberalnego tygodnika The New Republic.
Redaktor naczelny tego czasopisma, będący także jego współwłaścicielem, Martin
Peretz, zasiada również w radzie doradców WINEP.
Zakończenie
Tekst Mearsheimera i
Walta nie jest zapewne epokowym osiągnięciem naukowym, nie jest też najlepszą
publikacją jego autorów. Nie byłoby też tego tekstu, gdyby nie irytacja
Amerykanów wywołana wojną w Iraku. Ich teza, która oczywiście nie jest
szczególnie oryginalna, poddana szczegółowej krytyce, wydaje się mniej
przekonująca. Jej zakres czasowy jest zbyt szeroki – powinien zostać
ograniczony wyraźnie do prezydentury Georga W. Busha, kiedy to Lobby osiągnęło
chyba apogeum wpływów. W tym wypadku zawsze jednak może pojawić kontrargument,
który sformułował podczas dyskusji w Great Hall of the Cooper Union
Shlomo Ben-Ami mówiący, że Amerykanie wybrali sobie na prezydenta politycznego
teologa i że bardzo trudno jest pisać o motywacjach stojących za jego decyzją o
rozpoczęciu wojny w Iraku. Również jej ogólność wydaje się być lekkim nadużyciem.
Należałoby uszczegółowić nie tyle samo pojęcie Lobby, które jest tu definiowane
jako luźna i doraźna koalicja często niezależnych od siebie aktorów, ale raczej
wskazać powiązanie jądra Lobby z konkretną ideologią (neokonserwatyzmem)
i reprezentującą ją grupą w Stanach i odpowiadającą jej grupą
polityczną w Izraelu. Kontrargumentem dla tego posunięcia jest jednak fakt, że
choć rzeczywiście Lobby ma charakter konserwatywny, to popiera ono ludzi z obu
stron amerykańskiej sceny politycznej oraz, że bardzo chętnie korzystają z jego
usług także izraelscy politycy liberalni. Niekwestionowalną jednak pomyłką
Mearsheimer i Walta jest zbyt pochopne utożsamienie Lobby izraelskiego w USA z
samym Izraelem.
Tekst ten ma jednak
jeszcze jeden wymiar, niż tylko naukowy. Jest on znakiem odwagi dwóch
naukowców, którzy – nie ma co ukrywać - nie będąc specjalistami w zakresie
polityki Bliskiego Wschodu, postanowili zabrać głos, otwarcie i zdecydowanie
artykułując coś, co wielu ich kolegów zapewne myślało, lecz bało się powiedzieć.
Ten rodzaj odwagi należy – i nie ma tu się co wstydzić patosu – do zestawu cnót
każdego dobrego obywatela republiki.
Marzyłbym o takiej
odwadze okazywanej przez polskich naukowców.
Swoistym post
scriptum tej dyskusji jest historia, która wydarzyła się 3 października
2006 r. w Nowym Jorku. Tego dnia prof. Tony Judt na zaproszenie stowarzyszenia Network
20/20 miał wygłosić w salach konsulatu Rzeczypospolitej Polskiej referat
pt. „Lobby izraelskie i amerykańska polityka zagraniczna”. Wykład jednak nie
doszedł do skutku, ponieważ na godzinę przed jego rozpoczęciem konsul generalny
RP, Krzysztof Kasprzyk, odwołał go. Stało się to po telefonie z Ligi Przeciwko
Zniesławieniu, wpływowej organizacji żydowskiej tropiącej antysemityzm. Całe to
zdarzenie, które niezbyt dobrze świadczy o odwadze pana kosula Kasprzyka (który
powiedział potem prasie, że „[jako Polak] nie musi przestrzegać pierwszej
poprawki [dotyczącej ochrony wolności słowa]”), sprowokowało znanego filozofa
Marka Lillę i wybitnego socjologa Richarda Sennetta do opublikowania w New
York Review of Books listu otwartego,
potępiającego takie działania Ligi. Pod listem podpisało się ponad stu innych
intelektualistów. Wśród nich byli m.in. Eric Alterman, Benjamin Barber, Ian
Buruma, Peter Beinard i Franklin Foer (redaktorzy The New Republic),
Timothy Garton Ash, Jan Tomasz Gross, Rashid Khalidi, Ivan Krastev, Steven
Lukes, Avishai Margalit.
Pierwodruk: Arcana,
styczeń 2007
Ben-Gurion powiedział Nahumowi Goldmannowi: „Był
antysemityzm, naziści, Hitler i Auschwitz, ale czy to ich wina? Oni widzą tylko
jedno: przybyliśmy tu i ukradliśmy ich kraj. Dlaczego mieliby to zaakceptować?” za: John J.
Mearsheimer & Stephen M. Walt, “The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy”,
RWP06-011, http://ksgnotes1.harvard.edu/Research/wpaper.nsf/rwp/RWP06-011,
s. 11
|