Czym
jest Trzecia Rzeczpospolita ? Pytanie wydaje się dotykać tak oczywistej
sprawy, że formułowanie odpowiedzi grozi powtarzaniem banałów. Jednak
gdy odłożymy na bok ogólnikowe formuły "demokracji liberalnej",
"państwa prawa", czy "kraju postkomunistycznego"
i przyjrzymy się bliżej temu co kształtowało jej tożsamość być może
uznamy tę kwestię za wartą publicznej debaty.
Najważniejszą zmianą, stanowiącą o sensie historii politycznej
ostatnich dziesięciu lat, było odzyskanie niepodległości i następująca
po nim rekonstrukcja państwowości. Dumni z demokracji, zmian cywilizacyjnych,
ekonomicznej prosperity nie dostrzegliśmy jednak znaczenia nowej
państwowości i zadania jakim jest tworzenie państwowych ram naszego
życia społecznego. Na co dzień uważamy państwo za niezbyt sprawne
narzędzie w rękach polityków, które może przysporzyć nam sporo kłopotów
(podatki, nieżyciowe przepisy) i które ma trudności w wywiązaniu
się ze swoich zobowiązań.
Trzeba samokrytycznie uznać, że genealogia polskich elit
- wychowanych bądź na akceptacji państwowości PRL lub na kontestacji
państwa w jego ówczesnej historycznej formie, znacznie osłabiała
poziom refleksji państwowej. Pamiętajmy, że jeszcze po okrągłym
stole dominowało przekonanie, iż mamy do czynienia jedynie z kolejnym
- bardzo daleko posuniętym - kompromisem między władzą a opozycją.
Przekształcenia traktowano w najlepszym przypadku jako przejście
od totalitaryzmu do demokracji, ale dokonywane w obrębie tej samej
niesuwerennej państwowości. Bohdan Cywiński pisał: "Niepodległości
Polski nie wynegocjuje się przy żadnym Okrągłym Stole. Co więcej
logika Okrągłego Stołu wymaga, by o niepodległości w ogóle nie wspominać,
by uznać ją za pozytywnie załatwioną od 45 lat". Uważał, że
podpisanie kontraktu pozbawia część opozycji możliwości upominania
się o niepodległość, że narzuca polityczne milczenie. Potwierdzały
to w jakimś stopniu zapisy programu wyborczego Komitetu Obywatelskiego,
skrupulatnie unikające słowa "państwo" mówiącego o suwerenności
narodu i niepodległości kraju podczas gdy oba terminy zyskują istotny
sens właśnie w odniesieniu do państwa.
Zrozumiała atrofia myślenia państwowego była jednym z
czynników wprowadzających chaos w proces rekonstrukcji suwerennej
Rzeczypospolitej i jej podstawowych instytucji. Przyczyniła się
do zlekceważenia zagadnień i prac konstytucyjnych, do zaniedbania
reform strukturalnych w dziedzinach specyficznie państwowych - takich
jak obronność, bezpieczeństwo, polityka zagraniczna. Prowadziła
do odsunięcia poza sferę bieżących rozstrzygnięć zagadnień dekomunizacji
i lustracji struktur państwowych.
Brak głębokiego zrozumienia zagadnień państwa znalazł
swoje spektakularne potwierdzenie w kilkakrotnym obwieszczaniu narodzin
Trzeciej Rzeczypospolitej. Pierwszy raz to nowe państwo zostało
opisane w expose Tadeusza Mazowieckiego. O narodzinach Trzeciej
Rzeczypospolitej mówiono przy okazji nowelizacji Konstytucji w grudniu
1989 i przywrócenia nazwy "Rzeczpospolita Polska". Rok
później - 22 grudnia 1990 roku - początek Trzeciej Rzeczypospolitej
obwieścił składający prezydencką przysięgę Lech Wałęsa. Dla części
komentatorów i polityków początek ów miał miejsce dopiero w dniu
demokratycznych i wolnych wyborów parlamentarnych 1991 roku.
Ta ostatnia koncepcja polega na pomyleniu zagadnień legitymizacji
państwa i legitymizacji władzy w państwie. Nie ulega wątpliwości,
że nie możemy uznać procedur wyborczych za źródło nowej państwowości.
Nikomu nie przyszło do głowy, by początki Drugiej Rzeczypospolitej
wyznaczać na dzień wyborów 29 stycznia 1919 roku, czy tym bardziej
na 5 listopada 1922. Dla większości Polaków są to nic nie mówiące
daty.
Tymczasem spór o to, kiedy zaczęła się Trzecia Rzeczpospolita
nie jest jedynie intelektualną igraszką. Odpowiedź na to pytanie
mówi zarazem wiele o tym, jak oceniamy tę formację państwową oraz
o to jakiego państwa chcemy, jest nasza pozytywna wizja państwa.
Ci którzy mówią o 4 czerwca 1989 lub 1 stycznia 1990 cenią sobie
przede wszystkim demokratyczny i wolnorynkowy kierunek przemian.
Jeżeli natomiast mówimy o 12 września to wskazujemy na zerwanie
fundamentalnej zasady PRL - zależności rządu od dyrektyw ZSRS oraz
kierowniczej roli PZPR. Podkreślamy podstawowe znaczenie niepodległości
państwa oraz odpowiedzialności władzy za sprawowanie przywództwa
narodowego i państwowego. Ci, którzy wskazują na początek rozmów
okrągłego stołu postrzegają państwo, jako narzędzie w rękach elit
dzielących się władzą i odpowiedzialnością. Ci, którzy wskazują
na wybory - mówią o tym, że państwo konstytuuje się poprzez wynik
rywalizacji między tymi elitami ogłaszany przez Państwową Komisję
Wyborczą. Ci wreszcie, którzy wskazują na akty formalne takie jak
zmiana nazwy państwa - cenią sobie zmiany drugorzędne, socjotechniczny
wymiar polityki.
Postępowanie rządu Mazowieckiego wobec spadkobierców
rozwiązanej w styczniu 1990 roku PZPR, powolne przeprowadzanie wymiany
urzędników państwowych, pobłażliwość wobec rodzących się na bazie
dawnego układu władzy powiązań ekonomicznych sprawiły, że część
obozu "Solidarności" uznawała reformy za niewystarczające
i w istocie rzeczy nie stanowiące przełomu politycznego i zerwania
z dawnym systemem.
Ten punkt widzenia był na rękę zarówno rzecznikom prezydenckiej
kandydatury Wałęsy, jak i obrońcom dawnego porządku. Pierwsi mówili:
to my dokonamy przełomu, który będzie początkiem Trzeciej Rzeczypospolitej
- to co jest, stanowi bowiem tylko gruntownie odmienioną PRL. Drudzy
twierdzili to samo, przekonując, że zmieniły się wprawdzie ramy
ustrojowe, ale natura władzy - postrzegana przez pryzmat podziału
na rządzących i rządzonych, przez pryzmat społecznego niezadowolenia
- pozostała niezmieniona. Zwycięstwem pierwszych była prezydentura
Wałęsy. Drugich - wejście Tymińskiego do drugiej tury, a potem utrata
władzy przez obóz Solidarności w roku 1993. Obie postawy ugruntowały
głęboką nieufność do nowego państwa i poczucie niejasnych relacji
zachodzących między PRL a Trzecią Rzecząpospolitą.
Brak jasno opisanej zasady legitymizacji władzy sprawiał,
że znaczna część elit uważała za swój podstawowy obowiązek "utrzymanie
prorynkowego i demokratycznego kursu" polityki rządu, lekceważąc
zadanie budowy nowego państwa. Jednocześnie myślenie w kategoriach
państwowych było ośmieszane przez rzeczników tej lub innej nagłej
potrzeby lub powierzchownej sprzeczki. Celowały w tym ośmieszaniu
środowiska określające się jako "obóz reform", które kontentowały
się zmianami roku 1990 i zamiar budowy nowego państwa - szczególnie
hasła lustracji, dekomunizacji, reformy służb specjalnych, policji
i armii - traktowały jako polityczne awanturnictwo.
Nie dostrzeżono przy tym, że państwa obok legitymacji
jaką daje uznanie międzynarodowe (czym chwalą się do dziś nadworni
konstytucjonaliści PRL) oraz demokratyczne pochodzenie władzy (czym
pochwalić się niestety nie mogą) posiada jeszcze kapitał legitymizacyjny.
Jest on pochodną tego, iż jest postrzegane, jako dobro wspólne,
o które warto się troszczyć i któremu warto służyć. Przykładem państwa
z ogromnym kapitałem legitymizacyjnym była Druga Rzeczypospolita,
która po klęsce wrześniowej została spontanicznie zrekonstruowana
jako konspiracyjne Polskie Państwo Podziemne.
Tymczasem dobra teoria legitymizacyjna - której brakuje
Trzeciej Rzeczypospolitej - powinna oprócz ustalenia wyraźnego rozróżnienia
historycznego wyjaśniać naturę nowego państwa. Opisać zasady dobra
wspólnego, sprawiedliwości, pomocniczości. Wskazać podstawowe zadania
władzy wykonawczej, określić prawa, które będą bezwzględnie przez
to nowe państwo gwarantowane, a wreszcie opisać porządek społeczny
i moralny, którego Trzecia Rzeczpospolita będzie bronić.
Blask Solidarności - cień 13 Grudnia
Trzecia Rzeczpospolita narodziła się w roku 1989. Ale
jej historii nie sposób pisać od 12 września, od "okrągłego
stołu", czy czerwcowych wyborów, lecz w perspektywie narodzin
Solidarności w roku 1980. Wydaje się to tym istotniejsze, że dziś
wielu uczestników wydarzeń 1989 roku przecenia swą rolę, nie chcąc
dostrzec ani tego, co stało się przedtem, ani tego, co było potem.
Bohaterowie roku 1989 chodzą w glorii architektów Trzeciej Rzeczypospolitej,
nie wiedząc nawet, że rzeczywisty proces historyczny pozostawał
nierzadko nie tylko poza ich kontrolą, ale wprost poza zdolnościami
rozumienia. I nie moglibyśmy nawet mieć o to pretensji - wszak zadanie,
jak twierdzą "przerastało ludzkie siły" - gdyby nie błąd
w jaki wprowadzają nas zapatrzeni w siebie samych bohaterowie. Budujemy
bowiem pomniki nie tym, którzy walczyli przeciwko komunizmowi, ale
tym, którzy zawierali kompromisy w dobie jego rozkładu i upadku.
Rok 1980 był
rokiem wielkiego rozbudzenia obywatelskiego, masowego niemal udziału
w polityce. Ówczesny model aktywności obywatelskiej odwoływał się
do wizji nie podzielonego jeszcze narodu, entuzjastycznie przeżywał
odzyskane pole swobody. Był "wiosną Rzeczypospolitej",
zdławioną jeszcze zanim zdążono podjąć odbudowę struktur państwa.
Powstał jednak - używając nieco anachronicznego pojęcia - naród
polityczny o bardzo szerokim, wielomilionowym zasięgu. Naród świadomy swych korzeni, manifestujący żywo przywiązanie
do Kościoła i doceniający rolę Jana Pawła II jako swego duchowego
przywódcy. Przeżywający żywo "życie bez kłamstwa", celebrujący
wolność słowa i możliwość usuwania licznych "białych plam".
Solidarność
sprawiła ponadto, że zatkane przez system selekcji negatywnej kanały
awansu, nagle zostały odblokowane. To, co działo się na poziomie
ogólnopolskim było tylko wierzchołkiem ogromnego procesu. Zmieniały
się hierarchie ważności w fabryce i szkole, w urzędzie i we wspólnocie
sąsiedzkiej małego miasta. Otwierały się też drogi awansu politycznego,
uczestniczenia w sprawach zastrzeżonych dotąd dla aparatu partyjnego.
Postać Wałęsy jako lidera ruchu podtrzymywała mit równości, czyniła
prawomocnymi aspiracje wielu ludzi do przewodzenia innym, bez względu
na dotychczasowe miejsce w społecznej, zawodowej - a tym bardziej
politycznej - hierarchii.
Wybitny publicysta
i krytyk Henryk Krzeczkowski sprzeciwiając się wyłącznie ekonomiczno
- społecznym interpretacjom ruchu "Solidarności", twierdził,
że istotą tego ruchu było "domaganie się etycznego sensu państwa,
(...) wprowadzenia w życie autentycznej formy społecznego związku
z państwem". Dla Krzeczkowskiego bowiem ani polityka ani kultura
nie były na tyle odległymi od codziennej egzystencji, by można było
zawiesić w dyskusji na ich temat wartościowanie moralne, by w kulturze
bądź polityce można się było uchylić od po chrześcijańsku rozumianej
powinności.
Wbrew wielu
dzisiejszym interpretacjom ówczesna postawa Kościoła, a także pierwszej
"Solidarności" zmierzała przede wszystkim do przywrócenia
państwu elementarnej treści etycznej, powstrzymania negatywnych
skutków jego działalności. Rewolucja moralna, jaka poprzedzała Sierpień,
a wybuchła z całą okazałością jesienią 1980 dopiero po 13 grudnia
została później zdeformowana czarno - białym schematem politycznego,
a także etycznego, konfliktu rządzący-rządzeni, w którym postulaty
pozytywne schodziły z konieczności na dalszy plan. Dla wielu działaczy
politycznych wywodzących się z Solidarności szkołą negacji była
lektura pism Adama Michnika, "Tygodnika Mazowsze", czy
innych pism podziemnych. Szkołą - dodajmy uczciwie - stanowiącą
wówczas o sile sprzeciwu, później jednak będącą szkodliwym balastem
duchowym i intelektualnym.
Jednak winnych
wprowadzenia owego negatywnego pierwiastka do polityki polskiej
trzeba szukać po stronie przeciwnej: Wojciech Jaruzelski był winny
zamachu nie - jak się to mówi i pisze - na konstytucyjny porządek
PRL. Nie na partyjne państwo, stojącą na jego czele Radę Państwa
i Sejm PRL. Był winien zamachu na świeżo odzyskaną wspólnotę polityczną
i narodową, która rozpoczęła właśnie budowanie swych instytucji.
13 grudnia to odebranie Polakom nadziei, odebranie przestrzeni życia
publicznego, dewastacja rozbudzonych postaw patriotycznych.
Pat stanu wojennego
tylko pozornie mógł wydawać się kolejną wersją "kompromisu"
między narodem a narzuconą władzą. Za cenę ograniczonych represji,
dopuszczenia szerokiej aktywności Kościoła, władza mogła liczyć
na względny spokój społeczny. Ale to był pozór - musiała się bowiem
po raz pierwszy liczyć z istnieniem personalno - politycznej alternatywy
w postaci posiadającej zakorzenienie społeczne opozycji. Rozprawić
się z nią dokumentnie, tak jak w latach czterdziestych i pięćdziesiątych
można było za cenę totalizacji, na którą partia nie miała najmniejszej
ochoty, a także siły.
Władza po roku
1981 skazana była jedynie na pozory społecznego poparcia, faktycznie
zaś na głęboką izolację. I to izolację podwójną - z jednej strony
poprzez fakt istnienia niekontrolowanych przez nią i wobec niej
wrogich ośrodków kształtowania opinii publicznej; z drugiej - poprzez koncentrację władzy wewnątrz samej elity PRL, w rękach stosunkowo
niewielkiego centrum wojskowo-policyjnego, kierowanego przez Wojciecha
Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka.
Dość powiedzieć,
że w chwili, gdy określony został nowy kierunek działań politycznych
konieczne było sięgnięcie po nowych ludzi. W ten sposób awansowała
istotna część późniejszego kierownictwa SdRP. Niemniej była to również
stosunkowo płytka elita, zdolna do prowadzenia gry parlamentarnej,
obsadzenia kluczowych stanowisk rządowych, ale uciekająca się do
bolesnych kooptacji z zewnątrz na poziomie lokalnym i w administracji
średniego szczebla.
Elita PRL lat osiemdziesiątych składała się z ludzi,
dla których bycie u władzy i czerpanie z tego korzyści było wartością
cenną, ale nie mniej cenny był święty spokój. Autorytaryzm był zdemobilizowany
i dawne dążenie do pełnej kontroli nad życiem publicznym i gospodarczym
zastąpiło poszukiwanie jakiegoś modus vivendi, w którym za spokój
społeczny płacono by rozdawnictwem rozmaitych dóbr. Ale po kryzysie
gospodarczym model gierkowski nie miał już szans powodzenia, to
co władza miała do zaoferowania musiało zaspokoić jej najbliższe
zaplecze oraz strategiczne działy przemysłu.
Dlatego też lata 1982 - 1988 były epoką politycznej stagnacji,
epoką czekania na jakieś nowe impulsy. Władze ów stan zawieszenia
zadowalał, mimo iż nie istniała żadna pozytywna perspektywa rządzenia,
polegająca na usunięcia zagrożenia ze strony opozycji czy potencjalnego
załamania ekonomicznego. W latach osiemdziesiątych świetnie zdawała
egzamin Kisielowa definicja polityki jako "czekania bez pewności
iż się doczekamy".
Sytuacja wewnętrzna
w obozie władzy w roku 1988 stawiała zatem opozycję w niezwykle
trudnym położeniu. W kierownictwie partii nie było takiej grupy
konkurencyjnej wobec Jaruzelskiego i Kiszczaka, która byłaby skłonna
do prowadzenia bardziej liberalnej polityki. Partnerem rozmów mogła
być zatem tylko wojskowo - policyjna ekipa stanu wojennego. Dodatkowym
skutkiem podjęcia rozmów z tymi właśnie ludźmi była faktyczna gwarancja
bezkarności dla wszystkich funkcjonariuszy owego stanu. Dopóki bowiem
nie wolno było karać mocodawców, to wykonawcy rozkazów mogli się
czuć względnie bezpiecznie. Gwarancje te uległy zawieszeniu tylko
na chwilę po objęciu urzędu prezydenta przez Lecha Wałęsę i upadku
państwa sowieckiego latem 1991 roku. Wówczas jednak zabrakło szerokiej
zgody politycznej by ową bezkarność zamienić na jakąś formę odpowiedzialności
politycznej. Formacja, która u progu wyborów 1991 i zaraz po nim
przeżywała głęboki kryzys tożsamości została uznana za prawomocnego
uczestnika naszego życia politycznego. Stan wojenny zaś stał się
fundamentem Trzeciej Rzeczypospolitej.
Rozpoczęcie
rozmów okrągłego stołu mogło się wydawać świadectwem odstąpienia
przez władze od tezy głoszonej po 13 Grudnia, o niemożności powrotu
do chaosu z lat 1980-1981. Jednakże istotą koncepcji okrągłego stołu
miało być wciągnięcie opozycji do współodpowiedzalności za państwo.
"W miejsce liberalizacji realizowanej z góry - pisał Jerzy
Wiatr - decyzjami władzy, miał się pojawić proces uzgodnień i kompromisów,
których celem (...) miało być dzielenie się władzą i odpowiedzialnością".
Koncepcję tę określił Wiatr mianem demokracji kontraktualnej.
"Idea demokracji kontraktualnej zawierała dwa podstawowe elementy:
z jednej strony rezygnację z monopolu władzy jednej partii i zasadę
współrządzenia równoprawnych partnerów, z drugiej zaś strony - wyrzeczenie
się, przynajmniej na pewien czas rozstrzygania walki o władzę tradycyjnymi
mechanizmami parlamentarnymi i zastąpienie rządów arytmetycznie
ustalonej większości, rządami bloku sił zawierających między sobą
uzgodniony kompromis". Model taki uzasadniano przy tym zarówno względami gwarancji pozostania
Polski w sferze wpływów ZSRS, jak i potrzebą ewolucyjnego dokonywania
zmian.
Wybory czerwcowe,
oparte na kontrakcie, a więc nie pozostawiające obywatelom prawa
przesądzającego wyboru, miałyby zatem także legitymizować nowy układ
polityczny. Miały stworzyć społeczną aprobatę dla demokracji kontraktualnej
i odeprzeć zarzuty wysuwane przez jej przeciwników. Mimo to nie
udało się przekształcić tych wyborów w tak rozumiany plebiscyt.
Kolejnym zamachem
- po sukcesie 12 września - miało być dokonanie radykalnej demokratyzacji
bezpośrednio po samorozwiązaniu się PZPR. Jarosław Kaczyński zaproponował,
by doprowadzić do wyboru Wałęsy przez Zgromadzenie Narodowe. Uniknięto
by tym samym ostrej kampanii Wałęsy przeciwko rządowi i otworzono
drogę do wyborów parlamentarnych jeszcze jesienią 1990 roku. Sprzeciwili
się temu zwolennicy kandydatury Mazowieckiego-zarówno ze względów
taktycznych, jak i wizji ustrojowej zakładającej wyłanianie prezydenta
w wyborach powszechnych. Naturalne było, że także Wałęsa poprze
tę drogę dającą mu pewną legitymację zamiast tej, którą mógłby otrzymać
z rąk kontraktowego parlamentu.
Realne znaczenie
prezydentury Jaruzelskiego trzeba rozpatrywać nie tylko w kategoriach
zewnętrznych przejawów, ale także pewnych możliwości. Jarosław Kaczyński
uznawał, że "władza Jaruzelskiego
to nie była żadna fikcja. Miał silne wpływy osobiste w wojsku, przecież
przez ponad trzydzieści lat był generałem, miał prawdziwą władzę.
Potem jako prezydent był zwierzchnikiem sił zbrojnych. Był to jeden
z nielicznych ludzi, mających prawdziwą władzę w tym kraju, tylko
że jej nie wykorzystywał. Nie wiadomo, jak by się zachował gdyby
sytuacja się zmieniła".
Trzecia Rzeczpospolita nie została zbudowana na surowym
gruncie. Jej fundamentem były rozpadające się instytucje PRL i obarczony
grzechem pierworodnym braku legitymizacji system prawny. Instytucje
i prawa nowego państwa wrastać zatem musiałby w stare. Nikt nie
wątpił, że prawo minionej epoki długo jeszcze będzie regulować życie
Polaków, tak jak przez dziesięciolecia przetrwały prawa państw zaborczych.
Jednak wielu liderów i publicystów obozu Solidarności
twierdziło, iż Trzeciej Rzeczypospolitej nadal nie zbudowano. Zakładali
oni istnienie idealnego modelu państwa, który da się wybudować niejako
obok silnie zakorzenionych historycznie struktur dawnej władzy,
mimo nawyków państwowych zdemoralizowanego półwieczną farsą państwowości
społeczeństwa. Nie uznawali oni faktu, że dziedzictwo PRL będzie
w sposób nieuchronny elementem Trzeciej Rzeczypospolitej, że nowe
państwo przejmie ludzi i struktury dawnego.
Krytycy rządu Mazowieckiego toczyli ostrą polemikę ze
zwolennikami status quo mającymi na względzie przede wszystkim pomyślny
przebieg reform gospodarczych. Sukces planu Balcerowicza i powodzenie
transformacji ekonomicznej były ich zdaniem warte wielu "poświęceń".
Dosadnie i przejrzyście sformułował to we wrześniu 1989 roku publicysta
"Gazety Wyborczej" Jerzy Szperkowicz: "Jeśli
przez uwłaszczenie - pisał - będziemy
rozumieć rozgrabianie majątku narodowego w zamian za pozorne lub
liche zastawy i zobowiązania, to nie może być na to zgody. Jeśli
jednak będziemy przez uwłaszczenie rozumieli podsunięcie alternatywy
życiowej ludziom trudniącym się od lat okazywaniem lojalności politycznej,
to proponuję uwłaszczać i nie żałować". Ta podstawowa niesprawiedliwość
Trzeciej Rzeczypospolitej, jaką było odmówienie "podsunięcia
alternatywy życiowej" przede wszystkim tym, którzy byli ofiarami
poprzedniego systemu i nie trudnili się okazywaniem lojalności lub
wprost tej lojalności odmawiali stała się szybko jednym z najważniejszych
argumentów przeciwko nowemu państwu.
Innym ważnym problemem było odzyskanie wpływu na funkcjonowanie
służb specjalnych, wojska i policji. Nawet w trzecim roku niepodległości
premier Jan Olszewski mówił o służbach specjalnych: "Przyszedłem do ukształtowanego układu. Praktycznie
nie kontrolowałem tego systemu". Modus vivendi między Belwederem
a rządami Hanny Suchockiej i Waldemara Pawlaka polegał w znacznym
stopniu na uznaniu autonomii służb sprzymierzonych z wysokimi urzędnikami
prezydenckiej kancelarii. Rozpowszechnione wówczas sądy sprowadzające
rzecz całą do dominacji jednego z konstytucyjnych ośrodków władzy
dowodzą niezrozumienia skali i znaczenia zjawisk autonomizacji tych
służb i ich partnerskich w istocie relacji z ośrodkami władzy. Autonomizacja
tych służb jest zjawiskiem niebezpiecznym dla każdego państwa, dla
państwa, które odziedziczyło je po autorytarnym i zależnym od obcego
państwa organizmie jest szczególnie groźna.
Jeżeli chcemy dobrze zrozumieć naturę Trzeciej Rzeczypospolitej,
to musimy uznać, że istotą sporu ustrojowego toczącego się w jej
ramach jest to w jakim stopniu można usunąć z życia publicznego
i funkcjonowania państwa dziedzictwo PRL. Perspektywa taka jest
szczególnie niewygodna dla liderów SLD. Z jednej strony daje im
konieczne zaplecze polityczne i społeczne kadr dawnego systemu,
z drugiej zaś - wzmacnia przeciwnika, obozu, który odbudował państwowość
po pięćdziesięciu latach PRL. Wysiłki spadkobierców dawnego ustroju
zmierzają zatem do takiego przeformułowania legitymacji państwowej
Trzeciej Rzeczypospolitej, która zrelatywizuje moment odzyskania
niepodległości. Dlatego też wskazuje się na decydujące znaczenie
umów okrągłego stołu - z jednej, a procesu uchwalania nowej konstytucji
- z drugiej. To, co między tymi datami - przedstawiane jest jako proces.
Formowanie elity politycznej, gospodarczej, czy kulturalnej
Trzeciej Rzeczypospolitej mogłoby przebiegać inaczej gdyby podjęto
w sposób poważny zadanie dekomunizacji. Zadanie, które błędnie sprowadzono
do wymierzania sprawiedliwości. Takie rozumienie dawało przeciwnikom
solidne argumenty przeciwko "stosowaniu odpowiedzialności zbiorowej",
nie dostrzeganiu patriotycznej motywacji działania w obrębie systemu,
czy wreszcie wikłała w niekończącą się dyskusję o to, kto był naprawdę
odpowiedzialny za PRL: sekretarz powiatowy, czy także szef każdej
POP.
Jestem skłonny uznać wszystkie wspomniane wyżej argumenty
przeciwników dekomunizacji za częściowo zasadne. Mimo to jednak
zaniechanie dekomunizacji było przypięciem ciężkiej kuli do nogi
nowego państwa. Zatruło działania jego służb specjalnych i armii
- wspomnijmy tylko inwigilację polityczną prawicy czy "obiad
drawski" - przeniosło wiele mechanizmów rządzenia PRL (a niekiedy
wprost całe układy politycznego klientelizmu) do praktyki niepodległej
Rzeczypospolitej. Ukształtowało strukturę "własnościową"
i powiązania gospodarcze określane mianem kapitalizmu politycznego.
Czy dekomunizacja była jednak możliwa ? Moment historyczny, w którym władze państwowe mogły odnieść
się do spuścizny po komunizmie, do PZPR i jej wysokich funkcjonariuszy,
dokonać nie negocjowanej z SLD dekomunizacji trwał bardzo krótko.
Ten okres zawiera się między wiosną 1990 roku, kiedy można było
inaczej rozstrzygnąć kwestię majątku b. PZPR, a pierwszą połową
1992 roku, ze szczególnym uwzględnieniem epoki następującej bezpośrednio
po upadku ZSRS. Tylko w tym ostatnim krótkim okresie można było
traktować dawną PZPR w sposób dość swobodny. Nie przekonanym do
tej tezy pragnę przypomnieć, że za "rozprawieniem się z SdRP"
opowiadali się wówczas także politycy nad wyraz umiarkowani. 11
grudnia 1991 r. Bronisław Geremek stwierdzał, iż "dopóki nie
zostanie jednoznacznie wyjaśniona afera "moskiewskich pieniędzy,
dopóty miejsce SLD w życiu publicznym jest problematyczne".
Podobne stanowisko wyrażał - w odniesieniu do Leszka Millera - nawet
Włodzimierz Cimoszewicz. Pół roku później SLD było już partnerem
Unii Demokratycznej w obaleniu rządu Jana Olszewskiego. Perspektywa
ustrojowej dekomunizacji została definitywnie zamknięta.
Dziś nie można rozważać prostego odsunięcia
od urzędów państwowych wysokich funkcjonariuszy dawnej PZPR. Także
usunięcie nieformalnych powiązań gospodarki i polityki nie jest
już wyłącznie sprawą walki z ludźmi dawnej nomenklatury. Nawet podjęcie
sprawy majątku b. PZPR i SdRP jest kwestią dochodzenia prawa, a
nie działań "dekomunizacyjnych". Jednocześnie zaniedbano poważnej refleksji nad tym, jaką
drogę postępowania obrać. Wobec ludzi SLD zastosowano taktykę najgorszą:
szarpano ich, opluwano, czepiano się z równą pasją przewinień poważnych
i drobnych; nie mówiąc im jednocześnie wyraźnie, czego się od nich
oczekuje. SLD zamiast mieć świadomość, że może podjąć działania,
które zostaną przyjęte z aprobatą, zamiast mieć pewność, że dopuszczenie
go do pewnych sfer życia publicznego wymaga spełnienia określonych
warunków, miał całkowitą pewność, że cokolwiek zrobi i tak zostanie
skrytykowane.
Dziś zatem lepiej
dla zachowania w świadomości społecznej wiedzy o tym, czym był komunizm,
dla rozliczenia jego zbrodni, należy wyłączyć kwestie "rozliczeniowe"
z bieżącej walki z SLD jako formacją polityczną. Trzeba też pamiętać,
że upływ czasu nie oznacza przekreślenia rozrachunków z dawnym systemem,
jakie dokonywać się będą w przestrzeni prawa z jednej, a kultury
czy nauki z drugiej strony - z perspektywy dziedzin, które bardziej
niż polityka otwarte są na prawdę. Uruchomione procesy lustracji i otwarty
dostęp do archiwów policji politycznej stanowić będą poważne oskarżenie
dla tamtego reżimu.
Polska dekomunizacja
- ta o której będziemy mówić w najbliższych latach - będzie wstrząsem,
z jakim młode pokolenie poznawać będzie fakty z historii PRL. Nie
tylko o stalinowskich więzieniach, ale także o półwiecznej izolacji
od zachodu, nie o prześladowaniach opozycji warszawsko - krakowskiej,
ale o cierpieniach tysięcy ofiar SB w Polsce powiatowej. Ludzi,
którzy nie tracili życia, ale którym łamano kariery, niszczono życie
rodzinne. "Polska Ludowa", która odrzuciła plan Marshalla
i zniszczyła handel i drobną przedsiębiorczość, która produkowała
socrealistyczne szmatławce i gwałciła wolność w jej wszystkich wymiarach
nie będzie budziła żadnej nostalgii.
Może młodym
socjaldemokratom będzie coraz bardziej dziwnie w jednej partii z
funkcjonariuszami tamtego systemu, może to oni będą trafniej formułować
przykre dla liderów SLD pytania. Dziś jeszcze są przytłoczeni autorytetem
i pozycją "ostatniego pokolenia". Jutro mogą uznać, że
obciążenie jest zbyt kosztowne i zgotować im pożegnanie niemniej
przykre od tego, przed którym uciekli w latach 1990-1992. Nie będzie
ono oznaczało zejścia SLD ze sceny, ale istotną zmianę tej partii.
Po
imieniu
Trzeba
się raczej zgodzić z przywołaną kiedyś przez Aleksandra Smolara
myślą Konfucjusza, że aby dokonać reformy państwa, trzeba przede
wszystkim nazwać rzeczy po imieniu. Tymczasem żadna z dotychczasowych
reform od takiego wyjściowego raportu się nie zaczęła.
Większość
rządów - z wyjątkiem gabinetów Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej
- unikała spojrzenia w oczy rzeczywistości. Tadeusz Mazowiecki wspominał
na łamach "Więzi": "Mój
następca powiedział, iż błędem moim było to, że nie sporządziłem
bilansu otwarcia. Ale kto miał go sporządzić? Jaki aparat wówczas
mógł sporządzić wiarygodny bilans otwarcia? Czy my wtedy, w tamtej
Polsce, mieliśmy się przede wszystkim zająć tym, aby tę Polskę ruszyć
we właściwym kierunku - co zajmowało więcej niż dwadzieścia cztery
godziny na dobę - czy mieliśmy pisać sprawozdania o tym, jaki zły
bilans zastaliśmy. Zresztą, jaki on był zły, przekonywaliśmy się
dopiero w trakcie rządzenia. Na pewno można powiedzieć, że z propagandowego
punktu widzenia taki bilans byłby potrzebny. Ale po pierwsze, sądziliśmy,
że każdy widzi "konia", a po drugie nie mieliśmy czasu,
ani możliwości weryfikacji danych dostarczonych przez tamten aparat".
Przytoczyłem ten obszerny wywód przede wszystkim dlatego, że jest
on niezwykle reprezentatywny dla myślenia wielu polityków obozu
solidarnościowego lekceważących konieczność rozeznania się w stanie
państwa.
Preferowali
oni metodę "zwiadu bojem", czyli wyciąganie wniosków z
własnych porażek i niemożności. Przy czym podobnie, jak czyni to
Mazowiecki wskazywali na brak możliwości przygotowania takiego dokumentu.
Dodam nie bez złośliwości, że uważny czytelnik prasy lat osiemdziesiątych
z pewnością przyniósłby Mazowieckiemu długą listę znakomitych ekspertów,
nie należących do ówczesnego establishmentu politycznego, którzy
pracy badawczej i doradczej nad takim raportem zapewne by nie odmówili
pomocy.
A jednak to długie i pozornie bezbarwne siedmioletnie
status quo wpłynęło jednak w istotny sposób na kształt Trzeciej
Rzeczypospolitej. Najsilniej poprzez zjawiska o których pisaliśmy
wyżej: zmiany w elicie władzy i poszukiwanie ekonomicznych zabezpieczeń
własnej pozycji. Nie można jednak zaniedbać zmian mentalnych, czy
dotyczących sposobów radzenia sobie z trudnościami.
Jednym z takich procesów było rozszerzanie się sfery
prywatnej przedsiębiorczości, które sprawiało, że ludzie władzy
w coraz mniejszym stopniu musieli wiązać swoje losy z trwałością
systemu politycznego. O ile w latach 1980-1981 kryzys systemu wiązał
się z zagrożeniem pozycji materialnej, a nawet - jak sądzono - osobistego
bezpieczeństwa aparatu władzy, o tyle po stanie wojennym sytuacja
ulegała stopniowej zmianie. Tworzyły się nieformalne układy wiążące
nomenklaturę z powstającym sektorem prywatnym, przecierano drogi
uwłaszczenia gospodarczej, politycznej i policyjnej kadry systemu
władzy. W roku 1989 ludzie władzy byli już materialnie ubezpieczeni
na wypadek załamania się porządku PRL.
Można zatem przyznać rację zarówno tym, którzy - jak
Mirosław Dzielski - w uwłaszczeniu nomenklatury widzieli ważny czynnik
sprzyjający zmianom ustrojowym, jak i tym, którzy - idąc za myślą
Jadwigi Staniszkis - historię polskiej transformacji rozpoczęliby
od roku 1981, widząc w 13 Grudnia manewr umożliwiający elicie PRL
kontrolowaną, a nie spontaniczną zmianę systemu. To, że Jaruzelski
i ekipa stanu wojennego nie myśleli w tych kategoriach nie oznacza,
że teoria o ścieżce kontrolowanej transformacji jest fałszywa.
Jeżeli przyjmiemy - zawartą w książce Jadwigi Staniszkis
"Ontologia socjalizmu" tezę - że kierownictwo partyjne
dążyło do maksymalizacji kontroli (także jako redukcji potencjalnych
zagrożeń), wprzęgając w ten system nie tylko państwo, ale także
struktury gospodarcze, czy społeczne (np. stowarzyszenia), to zasada
ta - zredukowana do zachowania możliwie największej kontroli przebiegu
transformacji przyświecała ludziom PRL także po jego upadku. Zmianę
ustrojową roku 1989 traktowali zatem przede wszystkim jako gwarancję
zachowania kontroli wydarzeń i zabezpieczenie przed wypadkami niekontrolowanymi.
Tłumaczy to zachowanie sporej części elit postkomunistycznych,
które wybrały ścieżkę okrągłego stołu po to by stracić jak najmniej,
a przede wszystkim by nie ryzykować spontaniczności, wymknięcia
się sytuacji spod kontroli. Postępowanie takie dyktował zarówno
rozwój sytuacji w kraju, jak i świadomość przegrywania przez całe
imperium wyścigu z Zachodem. Potwierdzeniem tej porażki i wskazówką
działania była strategia Gorbaczowa. To, że realizowano ją z ze
zdwojoną ostrożnością nie było kwestią "zachowawczości"
nadwiślańskich komunistów, ale większego ryzyka utraty kontroli.
O ile Gorbaczow liberalizował system w warunkach spacyfikowanego
i zatomizowanego społeczeństwa sowieckiego, o tyle w Polsce naprzeciw
PZPR stał zorganizowany ruch polityczny, "naród polityczny"
- jak opisywaliśmy go wyżej. Późniejsze doświadczenia pokazały zresztą,
że wszędzie tam, gdzie mogła
nastąpić - ułomna nawet - rekonstrukcja wspólnoty politycznej, gdzie
mógł powstać naród świadomy swoich państwowych aspiracji następowało
osłabienie lub całkowite zerwanie imperialnych więzi.
Zmiana,
która nastąpiła w latach 1988-1989 miała więc poważne podłoże nie
tylko w przecenianych strajkach robotniczych. Fundament pod rewolucję
demokratyczną zbudowany został niepostrzeżenie, dając z jednej strony
tysiącom ludzi poczucie materialnej niezależności od państwa lub
przynajmniej stwarzając nadzieję na taką niezależność. Z drugiej
strony zaś ubezpieczając dziesiątki tysięcy ludzi z aparatu władzy
na wypadek zmiany systemu i osłabiając ich poczucie związku z PRL.
Lekceważono
refleksję nad podstawami prywatnej własności i przedsiębiorczości,
instytucji rynkowych. Unikano dyskusji ustrojowych - nie tworzono
podstaw doktryny konstytucyjnej nowego państwa. Krytykowano nawet
hasła "niepodległościowe", "polityczne" i "państwowe"
części opozycji, przeciwstawiając im idee obrony praw człowieka,
hasła socjalne i związkowe. Obawiano się, że porzucając te zainteresowania
opozycja natychmiast się zmarginalizuje. Nie daje to jednak wystarczającej
wymówki dla zaniedbania pracy, która przecież nie była sprzeczna
z tymi zadaniami, a jedynie wymagała patrzenia dalej naprzód.
|