Jan Filip Staniłko - Spór o lobby izraelskie


W marcu tego roku dwóch uznanych specjalistów w dziedzinie stosunków międzynarodowych – John J. Mearsheimer, profesor w Instytucie Nauk Politycznych University of Chicago oraz Stephen M. Walt, ówczesny dziekan John. F. Kennedy School of Government na Harvard University - opublikowało roboczy esej (tzw. working paper) pt. „Lobby izraelskie a polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych”[1]. Jest to nieco ponad 80-stronicowa praca, w której niemal połowę objętości zajmują przypisy (co ma pokazać, że teza został dobrze udokumentowana). Jej przeredagowana wersja ukazała się następnie na łamach London Review of Books[2]. Esej wywołał niesamowity tumult nie tylko wśród specjalistów, ale – a może przede wszystkim – w środowiskach szeroko rozumianych elit akademickich, publicystów, analityków politycznych i lobbystów. Do połowy lipca ze strony Kennedy School of Government ściągnęło go ok. 250 000 czytelników. Jak zauważył Michael Massing, od czasów publikacji przez Foreign Affairs słynnego eseju Samuela Huntingtona "The Clash of Civilisations" żaden artykuł nie wywołał takiej polemiki[3].

Rozgorzał zaciekły spór o sam przedmiot pracy, ale również o to, dlaczego ona w ogóle powstała. Spór ten - co ciekawe – niemal nie zaistniał na łamach czołowych dzienników Stanów Zjednoczonych[4], a szacowny The Atlantic Monthly, który pierwotnie tekst zamówił, odmówił jego publikacji. Prawdziwa nagonka natomiast miała miejsce na łamach takich pism, jak The New York Sun, Forward, czy The New Republic. Wydaje się, że Mearsheimer i Walt nie byli zaskoczeni taką sytuacją, co więcej właściwie takiej reakcji pragnęli, oznaczało to bowiem, że potwierdza się prawdziwość zawartej w ich tekście tezy.

Spór ten niestety nie został w Polsce zauważony. Dopiero niedawno dotarł do nas niejako odpryskiem, kiedy w październiku, po naciskach ze strony Ligi Przeciwko Zniesławieniu (Anti-Defamation League, ADL) Konsulat Rzeczypospolitej Polskiej w Nowym Jorku odwołał zorganizowany przez stowarzyszenie Network 20/20 wykład prof. Tonego Judta właśnie na temat Lobby izraelskiego. Temat ten w Polsce budzi zakłopotanie – często nie wiemy, czy wypada go poruszać; warto zatem zapoznać się z tezami eseju Mearsheimera i Walta oraz prześledzić wywołaną przez niego dyskusję.

 

Lobby izraelskie i polityka zagraniczna USA

 

John Mearsheimer i Stephen Walt należą do tej szkoły stosunków międzynarodowych, którą zwykło się nazywać „realistyczną”. Ogólnie rzecz ujmując, uznaje ona, że interes narodowy jest jedyną efektywną podstawą dla kształtowania polityki międzynarodowej, a ład międzynarodowy powinien opierać się na zasadzie równowagi sił. Z takiej też perspektywy została postawiona główna teza ich tekstu: „Połączenie niezachwianego poparcia USA dla Izraela z wysiłkami szerzenia demokracji w regionie, rozogniło arabską i islamską opinię [publiczną] oraz zagroziło bezpieczeństwu Ameryki.” Następnie zadają oni pytanie: „Dlaczego Stany Zjednoczone dobrowolnie pomijają własne bezpieczeństwo, aby realizować [advance] interesy innego państwa?” I odpowiadają: „Ktoś mógłby założyć, że więź między dwoma państwami zbudowana jest na wspólnym interesie strategicznym lub kategorycznym [compelling] imperatywie moralnym. [...] Miast tego, ogólna tendencja [overall thrust] amerykańskiej polityki w regionie zależy niemal całkowicie od amerykańskiej polityki wewnętrznej, a zwłaszcza od aktywności <<Lobby izraelskiego>>. [...] Żadnemu innemu lobby nie udało się tak daleko oddalić [divert] amerykańskiej polityki zagranicznej od tego, co sugerowałby amerykański interes narodowy.”[5]

 

Tekst podzielony jest na pięć części. Pierwsza zatytułowana jest „Wielki dobrodziej” i zawiera wyliczenie przysług, które uzyskał Izrael ze strony Stanów Zjednoczonych. Autorzy konstatują w niej, że od 1973 roku (od wojny Yom Kippur) Waszyngton wspomógł Izrael kwotą $140 mld i tym samym Izrael stał się największym odbiorcą pomocy amerykańskiej od czasów II wojny światowej. Każdego roku Izrael otrzymuje $3 mld, co musi szczególnie uderzać, kiedy weźmiemy pod uwagę fakt, że jest to państwo o PKB per capita równym Korei Południowej lub Hiszpanii. Co więcej, Izrael jako jedyny: otrzymuje tę kwotę w całości na początku roku, ma prawo wydać ¼ tej kwoty na cele obronne i nie musi przedstawiać sprawozdania, jak suma została zagospodarowana. Jednak nie koniec na tym. Izrael bowiem jako jedyny ma dostęp do tych danych wywiadowczych, których USA odmawiają nawet sojusznikom z NATO. Stany Zjednoczone zapewniają także Izraelowi wsparcie dyplomatyczne – od 1982 roku zawetowały one 32 rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ, dotyczące tego państwa. Ogólnie rzecz ujmując, USA przychodzą z pomocą Izraelowi w czasie wojny i stają po jego stronie w czasie pokoju (np. ściśle koordynując swoje stanowiska podczas negocjacji z Palestyńczykami w Camp David w 2000 r.). Waszyngton zawsze też dawał Izraelowi dużą swobodę w postępowaniu z terytoriami okupowanymi (Strefa Gazy i Zachodni Brzeg Jordanu), nawet jeśli nie było to postępowanie zgodne z ich polityką.

Koniec końców, stwierdzają autorzy, „poza sojuszami wojennymi, trudno jest wyobrazić sobie inny przykład, gdzie jeden kraj dostarczył innemu materialnego i dyplomatycznego wsparcia na podobnym poziomie przez tak długi czas. „Samo już istnienie Lobby sugeruje, że bezwarunkowe poparcie dla Izraela nie jest w narodowym interesie USA. Gdyby bowiem było, nie potrzeba by było zorganizowanej grupy interesu, aby go realizować.”[6] W skrócie, Amerykańskie wsparcie dla Izraela jest unikalne.”[7] Zatem w świetle powyższych faktów, uznać należałoby, że Izrael stanowi dla Ameryki strategiczny kapitał [vital stategic asset] albo istnieje jakieś zniewalające uzasadnienie moralne dla takiego wsparcia. Jednak, piszą autorzy, „żadne z tych uzasadnień nie jest przekonujące”.

 

Druga część eseju, zatytułowana jest „Strategiczny ciężar [liability]” i ma w zamierzeniu autorów udowodnić, że Izrael ma dla Ameryki taki właśnie status. Dogmatem dla tych, którzy wspierają Izrael i formułą rutynowo przywoływaną przez izraelskich i amerykańskich polityków jest zdanie, które można znaleźć na stronie Amerykańsko-Izraelskiego Komitetu Spraw Publicznych (AIPAC): „USA i Izrael stworzyły unikalne partnerstwo w celu odpowiedzi na narastające strategiczne zagrożenia na Bliskim Wschodzie”.

Tymczasem, piszą Mearsheimer i Walt, Izrael mógł ewentualnie być strategicznym kapitałem podczas zimnej wojny. Po wojnie sześciodniowej pomagał Amerykanom ograniczać sowieckie wpływy na Bliskim Wschodzie, zwłaszcza upokarzając klientów ZSRR - Syrię i Egipt. Jednak wspieranie Izraela było dla USA kosztowne i bardzo skomplikowało ich relacje ze światem Arabskim. I tak np. decyzja o przyznaniu $2 mld pomocy militarnej podczas wojny w 1973 r. sprowokowała kraje OPEC do zmniejszenia wydobycia ropy o 10%, co w konsekwencji wywołało pierwszy kryzys naftowy lat 70. Podobnie kosztowna była przyjaźń z Izraelem podczas rewolucji islamskiej w Iranie w 1979, kiedy to USA musiały ustanowić własne siły szybkiego reagowania dla zabezpieczenia dostaw ropy (w tym czasie Izrael negocjował z Egiptem pokojowe porozumienie w Camp David).

Tu warto dodać, że przez pierwsze 15 lat po II wojnie światowej Amerykanie starali się budować dobre stosunki przede wszystkim z krajami Arabskimi: oficjalne kontakty między krajami zostały zawiązane dopiero za prezydentury Dwighta Eisenhowera, który jednak właśnie politykę Izraela postrzegał jako główną przeszkodę dla pokoju na Bliskim Wschodzie i kilka razy ostro ją krytykowała (np. podczas kryzysu sueskiego w 1956). Z kolei John F. Kennedy – choć po raz pierwszy pozwolił na dostarczanie Izraelowi bardziej zaawansowanej broni (wówczas głównym dostawcą broni dla Izraela była Francja) - starał się zachować neutralną pozycję Ameryki wobec obu stron konfliktu. Dopiero za prezydentury Lyndona B. Johnsona oba kraje bardzo się zbliżyły. Stało się to jednak za czasów jego drugiej prezydentury, przede wszystkim w wyniku sowieckiego zaangażowania po arabskiej stronie wojny 6-dniowej, w 1967 r. Następca Johnsona, Richard Nixon z trudem mógłby być uznany za sympatyka nacji i państwa żydowskiego, choć to za jego rządów pomoc amerykańska osiągnęła miliardowe rozmiary. Z kolei Jimmi Carter realizował sformułowaną przez Zbigniewa Brzezinskiego doktrynę polityki multilateralnej i odprężenia, zmuszając w Camp David Izrael do oddania Egiptowi półwyspu Synaj za cenę pokoju. Dopiero Ronald Regan, realizujący zupełnie odmienną, konfrontacyjną wobec ZSRR, politykę bilateralną w perspektywie „my-oni” postawił jednoznacznie na sojusz z Izraelem (tym bardziej oczywistą po utracie sojusznika w kryzysie Irańskim)[8]

Jednak zakończenie zimnej wojny, a zwłaszcza I. wojna w Zatoce Perskiej pokazała, wg autorów, że Izrael staje się strategicznym ciężarem. Amerykanie nie mogli używać baz izraelskich, a prezydent George W. H. Bush nie mógł skorzystać z izraelskich sił zbrojnych, by nie drażnić arabskich sojuszników.

Od początku lat 90., a już szczególnie po 9/11 wsparcie dla Izraela uzasadniane było walką z terrorystami oraz „zbójeckimi państwami” [rogue states], które mogą dostarczyć im broń atomową. Jednak, wg Mearsheimera i Walta, jest to tylko z pozoru dobre uzasadnienie i w wojnie z terroryzmem Izrael faktycznie jest ciężarem dla Ameryki. Po pierwsze, organizacje terrorystyczne, które zagrażają Izraelowi (Hamas i Hezbollah) nie zagrażają USA, poza sytuacjami, gdy interweniują one na ich terytorium (patrz: zamach na koszary marines w Libanie w 1982 r.). Po drugie – i jest to sąd, który nie jest wolny od kontrowersji – terroryzm palestyński nie jest przypadkową przemocą, lecz reakcją na systematyczną akcję kolonizacyjną na Zachodnim Brzegu i Stregie Gazy. Po trzecie, stwierdzenie, że Izrael i USA są zjednoczone groźbą terroryzmu, nie uwzględnia relacji przyczynowej: USA mają problem z terroryzmem w dużej mierze dlatego, że są tak bliskim sojusznikiem Izraela.

Po czwarte, bezwarunkowe poparcie dla Izraela bardzo ułatwia ludziom takim, jak Bin Laden werbunek nowych zamachowców i partyzantów. Po piąte, państwa zbójeckie nie są istotnym zagrożeniem dla Ameryki. Jeżeli ma ona problemy z Iranem, baasistowskim Irakiem, czy Syrią, to właśnie z powodu powiązań z Izraelem. Autorzy uważają, że nawet gdyby państwa te uzyskały kiedyś dostęp do broni jądrowej, nie stałyby się bezpośrednim zagrożeniem dla USA. Po szóste, to właśnie sojusz z Izraelem utrudnia Ameryce działania wobec tych krajów. Zatem, traktowanie Izraela jako najważniejszego sojusznika w wojnie z terroryzmem i dyktaturami bliskowschodnimi zarówno wyolbrzymia zdolność Izraela do bycia pomocnym, jak i ignoruje sposoby, na które izraelska polityka utrudnia Ameryce działanie.

Co więcej, po siódme, bezwarunkowe wsparcie Izraela osłabia pozycję USA także poza Bliskim Wschodem – dotyczy to zwłaszcza Unii Europejskiej. Po ósme zaś – co niesłychanie ważne, Izrael nie działa jak lojalny sojusznik: (A.) Izrael często ignoruje prośby Amerykanów i łamie własne obietnice składane ważnym politykom amerykańskim, (B.) przekazuje wartościowe technologie wojskowe, otrzymane od USA, potencjalnym ich przeciwnikom, takim jak Chiny oraz (C.) wg U.S. General Accounting Office „Izrael prowadzi najbardziej agresywne operacje wywiadowcze przeciwko USA ze wszystkich sojuszników”.

 

Trzecia część eseju, zatytułowana „Z(a)nikająca argumentacja moralna” [a dwindling moral case], jest próbą obalenia drugiej, moralnej linii obrony sojuszu amerykańsko-izraelskiego. Autorzy rozpatrują i obalają następujące argumenty.

Po pierwsze, argument ze wspierania przegranego [backing the underdog] : Izrael jest słaby i otoczony przez nieprzyjaciół. Przede wszystkim, wbrew ogólnemu przekonaniu, syjoniści już w czasie wojny o niepodległość (1947-49), za wyjątkiem może 3- 4-tygodniowego okresu w maju i czerwcu 1948[9], dysponowali większymi, lepiej wyposażonymi i lepiej dowodzonymi siłami. Z kolei podczas wojen z Egiptem w 1956 oraz Egiptem, Jordanią i Syrią w 1967 – czyli zanim USA zaczęły na dużą skalę dozbrajać Izrael - Izraelskie Siły Obronne (IDF) odnosiły łatwe zwycięstwa. Dzisiaj zaś, bez żadnych wątpliwości, Izrael jest najpotężniejszym militarnie państwem na Bliskim Wschodzie. Zatem powinność wspierania słabszego mogłaby być raczej powodem do wspierania przeciwników Izraela.

Po drugie, argument z pomocy zaprzyjaźnionej demokracji [aiding a fellow democracy]: Izrael jest demokracją, czyli ustrojem moralnie preferowanym, otoczoną wrogimi dyktaturami. Z jednej strony jednak, Amerykanie już nie raz obalali demokracje, aby ustanowić przyjazne sobie dyktatury, jeśli uważali, że jest to dla nich korzystne, a także mają dziś dobre relacje ze znaczną ilością takich rządów. Zatem bycie demokracją ani nie usprawiedliwia, ani nie wyjaśnia poparcia dla Izraela. Z drugiej strony, uzasadnienie z „podzielanej demokracji” osłabiane jest przez te aspekty demokracji izraelskiej, które w żaden sposób nie dadzą uzgodnić z rdzeniem wartości amerykańskich. Podczas gdy demokracja amerykańska oparta jest na równych prawach wszystkich obywateli, niezależnie od rasy, religii lub pochodzenia, Izrael został założony jako państwo jawnie żydowskie, w którym za Żyda uważa się obywatela, mogącego wykazać żydowskimi przodkami, czyli w grę wchodzi kryterium pokrewieństwa.[10] Nie dziwi zatem fakt traktowania 1.3 milionowej populacji arabskiej za obywateli drugiej kategorii, co ostatnio potwierdziła komisja rządowa, nazywając takie postępowanie „lekceważącym i dyskryminującym”. Co więcej, Izrael nie nadaje palestyńskim małżonkom Żydów prawa obywatelstwa i nie pozwala na pobyt na terenie Izraela. Zatem uzasadnianie sojuszu podzielanymi wartościami, w obliczu powyższych faktów, nie do końca może przekonywać.

Trzecie moralne uzasadnienie, z którym rozprawiają się autorzy, to argument z kompensacji zbrodni przeszłości: Żydzi cierpieli w przeszłości prześladowania, zatem zasługują na specjalne traktowanie. Nie ma wątpliwości, że Żydzi w przeszłości bardzo cierpieli z powodu antysemityzmu. Jednak powstanie Izraela spowodowało kolejne zbrodnie, tym razem przeciwko przeważnie niewinnym Palestyńczykom. Kiedy pod koniec XIX w. rodził się polityczny syjonizm, Arabowie stanowili 95% populacji Palestyny - terytorium, które posiadali od 1300 lat. Nawet po powstaniu Izraela, Żydzi stanowili zaledwie 35% jego populacji i posiadali 7% ziemi. Główny nurt ruchu syjonistycznego nie był zainteresowany istnieniem państwa dwunarodowościowego lub podziałem Palestyny. Mearsheimer i Walt cytują w tym miejscu Davida Ben-Guriona: „Nie sposób sobie wyobrazić generalnej ewakuacji ludności arabskiej bez przymusu, i to brutalnego przymusu.” Ewakuacja ta nastąpiła w czasie wojny o niepodległość, kiedy to wysiedlono ok. 700 000 Palestyńczyków. Propaganda izraelska długo głosiła, że to liderzy arabscy namówili ludność do ucieczki, choć w rzeczywistości nawoływali oni do pozostania na swojej ziemi. Co więcej, liderzy Izraela rozumieli, że powstanie państwa pociągnęło za sobą zbrodnię na Palestyńczykach.[11] Mimo to, nigdy żaden rząd Izraela nie zechciał (z własnej inicjatywy) zaoferować Palestyńczykom możliwości stworzenia własnego państwa.

Czwarty argument moralny – „cnotliwi Izraelczycy vs. źli Arabowie – mówi, że postępowanie Żydów jest moralnie bardziej szlachetne. Niestrudzonym propagatorem mitu, o pokojowych i samoograniczających Izraelczykach jest Alan Dershowitz, profesor prawa na Harvard University, autor apologetycznej książki The Case for Israel. Tymczasem, jak stwierdzają autorzy eseju, syjoniści byli dalecy od okazywania dobrej woli Palestyńczykom. Studia rewizjonistycznych historyków żydowskich – takich jak Benny Morris – pokazują dość mroczny obraz wczesnych lat Izraela. W czasie wojny o niepodległość dochodziło do aktów czystek etnicznych, Izrael, licząc na korzyści terytorialne, chętnie dołączył do Anglii i Francji w wojnie 56. roku z Egiptem i dopiero Amerykanie zmusili jego liderów do rezygnacji z nich. Jednak nie zapobiegło to wymordowaniu setek jeńców wojennych w tej i następnej wojnie. Równie brutalnie wojsko izraelskie postępowało z młodymi Palestyńczykami podczas obu Intifad, kiedy złapanym w czasie bitew na kamienie chłopcom łamano nogi, a w czasie samego tylko pierwszego dnia powstania w 2000 r. armia wystrzeliła prawie milion pocisków, w następnych dniach zabijając średnio 3.4 Palestyńczyka za jednego straconego Żyda.

Należy w końcu pamiętać, piszą autorzy, że również syjoniści używali terroryzmu, kiedy sami znajdowali się na słabej pozycji. W roku 44. kilka organizacji przeprowadziło zamachy bombowe na Brytyjczyków, a w 48. roku zamordowany został negocjator ONZ, książę Folke Bernadotte. Jednym z tych terrorystów był, urodzony w Polsce, późniejszy premier Izraela Izhak Shamir (znany też z bardzo nieprzychylnych wypowiedzi o Polakach). Jeśli zatem stosowanie terroryzmu przez Palestyńczyków jest dziś moralnie degradujące, za równie degradujące wypada uznać takież postępowanie syjonistów w przeszłości.

 

Czwarta część eseju poświęcona jest tytułowemu Lobby izraelskiemu w Stanach Zjednoczonych (dużej litery używają sami autorzy). Określenie „Lobby” jest, wg Mearsheimera i Walta, wygodnym skrótem dla nazwania „luźnej koalicji pojedynczych osób i organizacji, które aktywnie pracują nad kształtowaniem polityki zagraniczne USA w kierunku zgodnym z interesami Izraela”. Jądro Lobby składa się z amerykańskich Żydów, którzy każdego dnia czynią znaczne wysiłki, by naginać politykę amerykańską do interesów izraelskich. Wysiłki te polegają na pisaniu listów, przekazywaniu pieniędzy i wspieranie organizacji pro-izraelskich.

Oczywiście, Żydzi amerykańscy różnią się w swoich poglądach na konkretne sprawy. Wiele kluczowych organizacji żydowskich, z potężnym AIPAC na czele, ale również z Konferencją Prezydentów Głównych Organizacji Żydowskich (CPMJO), kierowana jest przez zwolenników ostrej linii, którzy wspierali ekspansjonistyczną politykę partii Likud. Jednak większość społeczności żydowskiej w USA (stanowiącej ok. 3% wszystkich obywateli), jak wykazują badania, stanowią zwolennicy koncesji na rzecz Palestyńczyków. Mimo tych różnić obie strony działają na rzecz wsparcia Izraela przez Amerykę. Nie dziwi też zatem, że amerykańscy liderzy żydowscy, często konsultują się z politykami izraelskimi. Istnieje także silny nacisk na niekrytykowanie polityki Izraela, a izraelscy politycy bardzo rzadko są naciskani przez swoich amerykańskich ziomków.

Istnieje ogromna liczba organizacji żydowskich wpływających na amerykańską politykę zagraniczną, z których najpotężniejszą jest AIPAC. Magazyn Fortune uznał ją w 1997 r. za drugą najbardziej wpływową organizację w USA po Amerykańskim Stowarzyszeniu Emerytów (AARP), a przed takimi graczami wagi ciężkiej, jak związek zawodowy AFL-CIO, czy Narodowe Stowarzyszenie Karabinowe (NRA). Takie same miejsce w rankingu przyznał AIPAC w zeszłym roku National Journal. Do Lobby autorzy zaliczają także prominentnych ewangelików takich jak Gary Bauer (sekretarz edukacji w administracji Regana), Jerry Falwell (bardzo znany pastor-teleewangelista), Ralph Reed (wpływowy strateg republikański, skompromitowany przez związki z lobbystą Jackiem Abramoffem), Pat Robertson (gwiazda teleewangelizacji), czy Tom ‘Hammer’ DeLay (były potężny lider większości republikańskiej w Izbie Reprezentantów) i in. Wierzą oni, że ponowne narodziny Izraela są częścią spełnienia się biblijnego proroctwa. Inną grupą zaliczającą się do Lobby są oczywiście neokonserwatywni goje, tacy jak John Bolton (ambazador USA przy ONZ), nieżyjący juz redaktor Wall Street Journall Robert Bartley, były sekretarz edukacji William Bennet, bardzo wpływowa była ambasador USA przy ONZ za czasów Ronalda Regana Jeanne Kirkpatrick, czy ceniony felietonista Washington Post George F. Will.

Źródłem potęgi Lobby jest z jednej strony otwarty charakter trójdzielnej władzy w USA, który umożliwia wiele sposobów wpływania na politykę, a z drugiej fakt, że grupy specjalnego interesu uzyskują nieproporcjonalny wpływ na rzeczywistość, kiedy koncentrują się na konkretnym problemie, wobec którego reszta społeczeństwa pozostaje obojętna. Lobby w niezrównany sposób potrafi rozgrywać tę grę polityki interesów grupowych, a od innych grup lobbingowych – takich jak lobby rolnicze - odróżnia je niesłychana skuteczność, oraz brak konkurenta - nie istnieje bowiem żadna znacząca pro-palestyńska grupa interesu.

Istnieją dwie strategie sukcesu stosowane przez Lobby. Po pierwsze, stara się ono wywrzeć znaczny wpływ w Waszyngtonie, naciskając zarówno kongres, jak i prezydenta, przekonując, że popieranie Izraela jest rozsądne [smart]. Po drugie, usilnie stara się zapewnić pozytywny obraz Izraela w dyskursie publicznym, powtarzając wygładzone mity o przeszłości i upubliczniając stanowisko Izraela w danej sprawie. Celem jest oczywiście powstrzymanie krytycznych komentarzy, bowiem kontrola nad debatą jest kluczowa dla zagwarantowania sobie poparcia. Szczera debata o relacjach USA-Izrael skłonić by bowiem mogła Amerykę do poparcia innej polityki.

Głównym filarem efektywności Lobby jest Kongres, w którym Izrael jest właściwie immunizowany na krytykę. Sukces w dużej mierze gwarantowany jest przez fakt, że kluczowi członkowie kongresu są chrześcijańskimi syjonistami.[12] Jednak nie mniejszy wpływ mają pro-izraelscy pracownicy biur parlamentarnych (tzw. congressional staffers), o którym Moritz Amitay, były szef AIPAC, powiedział, że „tak się składa, że są Żydami, którzy chcą zajmować się pewnymi problemami przez pryzmat swojej żydowskości”[13]. Jednak to sama AIPAC posiadła nieocenioną umiejętność i zdolność do nagradzania legislatorów i kandydatów na legislatorów i karania tych, którzy nie działają po jej myśli. Jak piszą autorzy: „AIPAC, która jest de facto agentem obcego rządu, trzyma w dusicielskim uścisku [stranglehold] amerykański Kongres”[14].

Jeśli chodzi o władzę wykonawczą, to zasadniczym narzędziem wpływu jest – podobnie zresztą jak w wypadku Kongresu – waga poparcia żydowskich wyborców. Mimo niewielkiej w skali USA liczebności (3%), Żydzi dokonują dużych datków na rzecz obu partii, które w wypadku kandydatów Demokratów wynosić mogą nawet do 60% całości zebranych pieniędzy. Co więcej, wyborcy żydowscy skoncentrowani są w kluczowych dla wyniku wyborów stanach, takich jak: California, Florida, Illinois, New York, czy Pennsylvania. Lobby wspiera zatem życzliwych sobie kandydatów na prezydenta w prawyborach, a po ich elekcji stara się umieścić w ich administracji na wpływowych stanowiskach - np. w departamencie stanu i obrony - pro-izraelskich urzędników. Przykładem tego są m. in. Martin Indyk, były dyrektor badań w AIPAC i założyciel wpływowego Washington Institut for Near East Policy (WINEP), czy Dennis Ross jeden głównych negocjatorów układów bliskowschodnich w administracji Billa Clintona. W administracji George’a W. Busha Lobby posiada(ło) wyjątkowo dużo gorliwych przedstawicieli takich jak Elliott Abrams (zastępca doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego), John Bolton, Douglas Feith (zastępca sekretarza obrony)[15], I. Lewis ‘Scooter’ Libby (niezmiernie wpływowy sekretarz wice-prezydenta Dicka Cheneya)[16], Richard Perle (szef komitetu doradców ds. bezpieczeństwa), Paul Wolfowitz (autor tzw. doktryny Busha, były zastępca sekretarza obrony, obecny szef Banku Światowego). Ludzie ci niestrudzenie i bardzo energicznie promowali interesy Izraela, m. in. mocno naciskając na rozpoczęcie wojny z Irakiem.

Pewnym sojusznikiem Lobby jest prasa, głównie konserwatywna, dzięki której Lobby może kształtować publiczne postrzeganie Izraela i Bliskiego Wschodu. Przygniatająca większość amerykańskich komentatorów jest pro-izraelska.[17] Najbardziej sprzyjające tytuły to dzienniki: The Wall Street Journal, The Chicago Sun-Times, The Washington Times, The New York Sun oraz tygodniki/miesięczniki: The New Republic, The Weekly Standard, The Atlantic Monthly, Commentary.[18] Na inne media, łącznie z Narodowym Radiem Publicznym (NPR), wywierany jest nacisk poprzez demonstracje i namawianie do zwieszenia wsparcia finansowego.

Dopełnieniem systemu wpływu są potężne think tanki, fundowane lub kontrolowane przez Lobby. Są to m. in. założony specjalnie do badań nad Bliskim Wschodem WINEP, ale także American Enterprise Institute (AEI), Brookings Institution (obecnie kierownikiem Saban Center for Middle East Studies jest tu Martin Indyk, o którym którego autorzy eseju nazywają „wszędobylskim” [ubiquitous]), Heritage Foundation, Hudson Institute, Center for Security Policy czy Institute for Foreign Policy Analysis. Lobby działa także bardzo energicznie na kampusach akademickich: AIPAC i inne specjalnie do tego powołane organizacje promują wśród studentów wiedzę o Izraelu i opłacają działalność ok. 130 wydziałów studiów żydowskich, monitorują to, co piszą i czego uczą o Izraelu profesorowie[19]. Często pod ostrzałem znajdują się profesorowie studiów arabskich, np. legenda orientalizmu, niedawno zmarły prof. Columbia Univeristy Edward Said. Lobby próbuje także przepchnąć przez Kongres regulacje wymuszające kontrolę nauczania akademickiego nt. Izraela.

Na koniec tej części Mearsheimer i Walt, poruszają najbardziej drażliwy temat, który nazywają „Wielkim Uciszaczem”. Chodzi oczywiście o zarzut antysemityzmu. „Ktokolwiek krytykuje działania Izraela lub mówi, że grupy pro-izraelskie mają znaczny wpływ na bliskowschodnią politykę amerykańską [...] ma dużą szansę zostania nazwanym antysemitą.”[20] Lobby określa antysemicką również Europę Zachodnią, która jest dużo bardziej skłonna krytykować politykę Izraela. I chociaż badania Anti-Defamation League i Pew Research Center for the People and the Press pokazują znaczący spadek postaw antysemickich wśród Europejczyków, Lobby głosi, że obecnie panuje nowy rodzaj antysemityzmu, polegający na krytycyzmie wobec Izraela. „Innymi słowy, krytykuj politykę Izraela a będziesz z definicji antysemitą.”[21]

 

Piąta i ostatnia część eseju Mearsheimera i Walta zatytułowana jest amerykańskim powiedzonkiem o „ogonie, który macha psem”. Jest to próba ilustracji tego, jak Lobby wpływa na kształt kluczowych elementów polityki bliskowschodniej USA: udało się mu bowiem przekonać przywódców amerykańskich do popierania ciągłych represji izraelskich wobec Palestyńczyków oraz do wzięcia na cel głównych regionalnych rywali Izraela, czyli Iranu, Iraku i Syrii. Autorzy stawiają sprawę bardzo ostro i dowodzą, że co prawda nacisk ze strony Izraela i Lobby nie był jedynym czynnikiem stojącym za amerykańską decyzją zaatakowania Iraku w marcu 2003 r., ale był to element decydujący. I choć badania Pew Center pokazały, że zdecydowana większość Żydów amerykańskich – 62% (wobec 52% reszty obywateli) – jest przeciwko wojnie, to dzięki wpływowi dużej części Lobby, zwłaszcza neokonserwatystów doszła ona do skutku.

Szczególną rolę w namawianiu prezydenta Busha i wice-prezydenta Cheneya odegrały trzy osoby: Paul Wolfowitz, I. ‘Scooter’ Libby i legenda arabistyki Bernard Lewis. Wielki autorytet naukowy Lewisa przekonał Dicka Cheneya, Wolfowitz sformułował doktrynę neokonserwatywnej polityki zagranicznej, która polegać ma na szerzeniu demokracji i likwidacji tyranii, z kolei Libby włożył bardzo wiele wysiłku w uparcie tendencyjne interpretowanie materiałów wywiadowczych, szukając – niejako na siłę – powodu do wojny. Lobby poparło także Ahmeda Chalabiego – irackiego emigranta politycznego – który marząc rządzeniu powojennym Irakiem, obiecywał zbliżenie Iraku i Izraela, włącznie z odbudową dawnego ropociągu do Hajfy.

Ciekawie wypada analiza Mearsheimera i Walta ewolucji amerykańskiej doktryny bliskowschodniej od początku lat 80. W czasach zimnej wojny, w epoce Regana, Ameryka działała jako regionalny „zamorski równoważnik” [off-shore balancer], mając na celu realizację szerszego projektu, czyli pokonanie imperium sowieckiego. Ta klasycznie realistyczna strategia polegała na rozgrywaniu konfliktów między regionalnymi potęgami. Dlatego USA poparły Saddama Husseina w wojnie z Iranem Chomeiniego. Jednak w epoce Clintona przyjęto strategię „podwójnego ograniczania”, której autorem był nie kto inny, jak Martin Indyk. Przewidywała ona stacjonowanie znacznych sił militarnych w regionie, które miały ograniczać zarówno Irak, jak i Iran, zamiast używania jednego do kontrolowania drugiego. Ta osobliwa strategia wywoływała w latach 90. duże niezadowolenie, ponieważ USA stały się strażnikiem swoich dwóch śmiertelnych wrogów, którzy równie mocno nienawidzili siebie nawzajem. W konsekwencji pod koniec lat 90. neokonserwatyści argumentowali, że podwójne ograniczanie nie wystarcza i potrzebna jest regionalna transformacja, zaprowadzenie demokracji siłą i w ten sposób stworzenie trwałych podstaw dla pokoju w regionie. Wg Charlesa Krauthamera autorem tego pomysłu był Nathan Sharansky, izraelski polityk i pisarz polityczny, którego lektura miała zrobić na prezydencie Bushu wielkie wrażenie.[22]

Dzisiaj, po 3 latach bardzo kosztownej wojny i stabilizacji Iraku, apetyt Lobby został rozbudzony. Próbowało ono – poprzez uchwalenie stosownego aktu przez Kongres - namówić prezydenta Busha do nałożenia sankcji na Syrię, zmuszenia jej do wyjścia z Libanu (co się udało), wyrzeczenia się wspierania terroryzmu i prób skonstruowania bomby atomowej. Jednak w obliczu znaczącej pomocy wywiadowczej i stosunkowo spokojnych stosunków, a ostatecznie groźby dywersji syryjskiej w Iraku, CIA udało się powstrzymać te zapędy.

Podobnie też, neokonserwatyści opowiadają się za zmianą rządów w Iranie. W Izraelu bowiem każde bliskowschodnie państwo, które dąży do posiadania broni jądrowej (którą Izrael posiada), traktowane jest jak zagrożenie egzystencjalne. Odpowiadając na naciski Lobby administracja Busha opracowała plan powstrzymania republiki islamskiej przed skonstruowaniem bomby atomowej, który jak dotąd okazał się zupełnie nieskuteczny. Tymczasem Mearsheimer i Walt dość zaskakująco konkludują, że „nuklearne ambicje Iranu nie stanowią egzystencjalnego zagrożenia dla USA. Jeśli Waszyngton mógł żyć z nuklearnym zagrożeniem ze strony ZSRR, Chin, czy nawet Korei Północnej, może żyć z atomowym Iranem. I dlatego właśnie Lobby musi utrzymywać stały nacisk na amerykańskich polityków, by weszli z Iranem w konfrontację.”[23]

 

Konkludując, Mearsheimer i Walt, zapytują, czy potęga Lobby może zostać ograniczona? „Istnieje bowiem nadmiar powodów, dla których przywódcy USA powinni zdystansować się od Lobby i przyjąć taką politykę bliskowschodnią, która będzie bardziej spójna z szerokimi interesami Ameryki”[24] Jednak odpowiadając stwierdzają, że nie stanie się to w najbliższym czasie. AIPAC i jego chrześcijańsko-syjonistyczni przyjaciele nie mają żadnej konkurencji w świecie loobystów, amerykańscy politycy pozostają bardzo czuli na punkcie datków na kampanie wyborcze i inne formy nacisku politycznego, a główne media – cokolwiek się stanie - zapewne nadal będą sympatyzować z Izraelem.

Lobby tymczasem przysparza Ameryce problemów. Zwiększa zagrożenie terrorystyczne, uniemożliwiając jednocześnie zakończenie konfliktu między Izraelem a Palestyńczykami. Kampanie zmiany reżimów w Iranie i Syrii, może doprowadzić do ataku na te kraje, co może przynieść katastrofalne skutki. Z moralnego punktu widzenia, USA - stając się tym, który umożliwia Izraelską ekspansję – tracą wiarygodność, jako promotor i strażnik praw człowieka. Kampania Lobby mająca na celu wyciszenie [squelch] debaty o Izraelu, jest niezdrowa dla demokracji. I wreszcie, wpływ Lobby nie tylko szkodzi Ameryce, lecz także samemu Izraelowi, który na pewno nie stanie się bezpieczniejszy realizując, popieraną przez USA, politykę ekspansjonistyczną, pociągającą za sobą odmowę realizacji uzasadnionych uprawnień Palestyńczyków.

 

Reakcja na tekst. Krytyka i apologia.

 

Zgodnie z przewidywaniami Mearsheimera i Walta reakcje na ich tekst nie były najlepsze. „Wielki uciszacz” został uruchomiony.

Pierwszy zareagował New York Sun, który już 20 marca zamieścił artykuł o znamiennym tytule „David Duke twiedzi, że dziekan Harvardu potwierdza jego tezy”. Cytowany w nim biały rasista [supremacist] i były lider Ku Klux Klan David Duke, nazwał tekst „znakomitym” i uznał go za „wielki krok naprzód”. Dwa dni później w tej samej gazecie kongresmen Eliot Engel powiedział: „Zważywszy na to, co stało się w czasie Holokaustu, pisanie takich raportów jest haniebne.”

Ruth Wisse – profesor literatury żydowskiej na Harvardzie - napisała[25] w Wall Street Journal, że autorzy eseju nie mówią, dlaczego lobby izraelskie powstało – nie mówią o 1.2 mld muzułmanów wrogich Izraelowi, o rezolucjach ONZ promowanych przez ZSRR, które określały syjonizm jako rasizm, o embargu arabskim na handel z Izraelem itp. Autorzy zatem narażają się raczej na śmieszność, niż na gniew, a ton ich tekstu przypomina ton znanego pamfletu Wilhelma Marra „Der Sieg des Judenthums über das Germanenthum” z 1879 r., w którym pierwszy raz pada termin „antysemityzm”. Jednak esej Mearsheimera i Walta nie jest tylko atakiem na Izrael, lecz przede wszystkim jest atakiem na amerykańską opinię publiczną. Teraz, kiedy sympatia dla Izraela jest wśród Amerykanów tak powszechna, twierdzenie, że wspólne poparcie Republikanów i Demokratów dla tego państwa jest wynikiem działalności lobby to hołdowanie klasycznie spiskowej teorii.

Podobnie, kilka dni później w tym samym dzienniku pisał Bret Stephens, były naczelny konserwatywnego Jerusalem Post i publicysta konserwatywnego miesięcznika amerykańskich Żydów - Commentary: „Podwójna lojalność, nielojalność, manipulacja mediami, manipulacje systemem politycznym za pomocą finansów, otumanianie gojów i wciąganie ich w wojny, sponsorowanie i ukrywanie aktów okrucieństwa wobec niewinnych ludzi – każda plotka [canard] o Żydach powtórzona jest tu w kontekście Lobby izraelskiego i jego sprawy.” [26]

Z kolei na łamach Washington Post, profesor stosunków międzynarodowych na Johns Hopkins University Eliot A. Cohen, dał emocjonalne świadectwo swojego amerykańskiego patriotyzmu, który nie jest w sprzeczności z byciem „publicznym intelektualistą i dumnym Żydem”.[27] Co więcej, jest on ojcem amerykańskiego żołnierza, a większość posądzonych o członkostwo w Lobby również ma dzieci, które właśnie odbywają służbę wojskową w Iraku. „Kwestionowanie ich lub mojego patriotyzmu nie jest nauką [scholarship] czy popieraniem jakiejś sprawy [policy advocacy]. Jest to po prostu fanatyzm [bigotry].”

Niezbyt wybredne epitety spotkały autorów eseju ze strony innych bardzo znanych i wpływowych publicystów, zaliczonych przez nich lub skojarzonych z Lobby izraelskim. I tak np. Martin Peretz użył słowa Crackpot, czyli „głupek”/„mający hysia”; Max Boot sam esej określił „równie naukowym jak [dokonania] Welcha i McCarthy’ego i po prostu pomylonym [nutty]”, Josef Joffe uznał, że ich esej „zawstydza autorów <<Protokołów mędrców Syjonu>>”, a kongresmen z Nowego Jorku Eliot Engel nazwał autorów „nieszczerymi pseudo-intelektualistami, uprawnionymi do swojej głupoty”[28].

Najbardziej „wrzaskliwy” [vociferous][29] jednak był dyżurny apologeta Izraela Alan Dershowitz - niejako wywołany do odpowiedzi przez Mearsheimera i Walta, którzy przywołują go w eseju z imienia i nazwiska. Zamieścił on na stronie Harvard University, cztery tygodnie od udostępnienia tekstu, dużą, 40-stronicową krytykę, zatytułowaną "Demaskacja najnowszego – i najstarszego – spisku żydowskiego: odpowiedź na <<esej roboczy>> Mersheimera-Walta”[30]. Znamienna jest właśnie ta, pozornie drobna, zamiana pojęć. Termin „izraelski” został zastąpiony terminem „żydowski”, bowiem zasadnicza teza krytyki Dershowitza głosi, że tekst Mesheimera i Walta jest antysemicki, ponieważ autorzy czerpali swoje informacje z nazistowskich stron internetowych. Ma o tym świadczyć czterokrotne powołanie się na stronę CounterPunch.com, prowadzoną przez kontrowersyjnego dziennikarza Alexandra Cockburna, oskarżanego od lat przez Dershowitza o antysemityzm i anty-amerykanizm. Oprócz tego kompromituje ich trzykrotne powołanie się na takich anty-amerykańskich autorów, jak Noam Chomsky i Norman Finkelstein[31].

Dershowitz choć zastrzega, że jest gorącym zwolennikiem „wolnego rynku idei”, to jednak uważa, że praca Mearsheimera i Walta jest „do tego stopnia pełna wypaczeń [distortions], tak pozbawiona oryginalności i nowych dowodów, tak tendencyjna w tonie, tak uboga w niuanse i równowagę, tak nienaukowa w swoim nastawieniu i tak najeżona [riddled] faktualnymi błędami, które można było łatwo sprawdzić oraz tak zależna od stronniczych, ekstremistycznych i anty-amerykańskich źródeł, że należy zapytać o motyw [...]”[32] W domyśle, co, jeśli nie antysemityzm, skłoniło dwóch uznanych profesorów do napisania tak okropnego tekstu?

Zarzuty Dershowitza są trojakie. Po pierwsze, zarzuca on Mearsheimerowi i Waltowi, że używają oni cytatów poza kontekstem. Przykładem tego ma być, przytoczona wyżej, wypowiedź Ben-Guriona, która nie obejmuje jego zastrzeżenia, że właśnie ponieważ ewakuacja musi być brutalna, nie powinna ona stać się częścią syjonistycznego programu.[33] Po drugie, zarzuca im – raczej słusznie – elementarne nieścisłości co do historycznych i współczesnych faktów, takie jak pomylenie prawa obywatelstwa Izraela z Prawem Powrotu lub twierdzenie o niechęci Żydów amerykańskich do krytyki Izraela oraz – mniej słusznie – przyjmowanie najbardziej skrajnych interpretacji faktów i prezentowanie ich jako niekontrowersyjnych. Po trzecie zaś, zarzuca im „zawstydzające błędy logiczne”: (A.) jeśli zastosować ich logikę, każda grupa, która potrzebuje lobby, np. rolnicy, musi działać przeciwko interesowi USA, (B.) nieprawdą jest, że jeśli jakiś Żyd twierdzi coś negatywnego o innym Żydzie, to jest to prawda, (C.) przede wszystkim, główna teza myli korelację z przyczynowością, bowiem raczej należało by założyć, że Bush i Sharon podzielali ten sam pogląd na wojnę z Irakiem, niż – co jest najmniej prawdopodobną hipotezą - że Sharon otumanił Busha, (D.) jest zupełnie nieprawdopodobnym, żeby 3% populacja Żydów w USA, potrafiła wmanipulować 295 mln nie-żydowskich obywateli USA w postępowanie przeciwne ich interesom.

Wypada jednak zauważyć, że zarzuty Dershowitza nawet jeśli są trafne, to nie są skuteczne. Pytanie-teza dotycząca domniemanej motywacji antysemickiej autorów eseju, podpada pod zarzut samego jego autora: jest to bardzo mało prawdopodobne. Zarzut z pomyłek faktograficznych doprowadził do ich skorygowania, co nie zmieniło tezy tekstu, bowiem błędy dotyczyły spraw historyczno-kontekstowych, a nie głównej argumentacji opartej na kategorii interesu narodowego. Z kolei zarzuty co do logiki nie biorą pod uwagę, że (A.) rozumowanie, mówiące, że już samo istnienie grup interesu poddaje w wątpliwość zgodność ich sprawy z narodowym interesem, dotyczy grup przede wszystkich międzynarodowych, choć często może zachować ważność również co do grup wewnętrznych, (B.) że zarzuty dotyczą tematu objętego dużym ryzykiem i Żyd, który waży się krytykować innego Żyda w tym kontekście ma zazwyczaj dla tego dobre uzasadnienie, (C.) że autorzy nie twierdzą, że Sharon otumanił Busha oraz (D.) że manipulowanie większością przez wpływową i świadomą swoich celów mniejszość jest jak najbardziej możliwe (zwłaszcza jeśli większość ma do sprawy mało emocjonalny stosunek).

Co się zaś tyczy, ogólnego zarzutu z pochwał, jakie wygłaszają pod adresem eseju różni antysemici (David Duke), to Richard Cohen w Washington Post słusznie zauważył, że jest to taktyka McCarty’owska i że polega ona na przypisywaniu winy przez skojarzenie, które w żaden sposób nie obala tezy przedstawionej w tekście[34]. Sam Cohen odebrał ten tekst jako mało doniosły [unremarkable] i nieco rozlazły, względnie niestaranny [sloppy] oraz jednostronny – nie ma w nim bowiem mowy o arabskim lobby naftowym. Również Eric Alterman na łamach The Nation wziął Mearsheimera i Walta w obronę przed inwektywami i niemądrymi zarzutami, samemu jednak zadając celne ciosy[35]. Uważa on mianowicie, że autorzy eseju traktują amerykańską społeczność żydowską jako niemal monolityczną, a przecież istnieje spora liczba Żydów, którzy popierają Izrael z zupełnie innych przyczyn (i można dodać, nie zawsze w tych samych kwestiach), co neokonserwatyści i AIPAC. Po drugie, autorzy eseju traktują Lobby jako właściwie jedyny determinant amerykańskiej polityki bliskowschodniej, gdy tymczasem na tym polu działają inni wpływowi aktorzy, np. arabskie państwa naftowe i amerykańskie kompanie paliwowe. Po trzecie zaś, o ile jest słusznym nazwanie działań AIPAC „niedemokratycznymi”, to dotyczy to w takim samym stopniu innych wpływowych lobbies, takich jak NRA (producenci i dystrybutorzy broni), czy tzw. Big Pharma (lobby koncernów farmaceutycznych), a więc nie należy stawiać Żydów – jako grupę etniczną - w roli wrogów demokracji.

Ostatnim, choć szczególnie ważnym, głosem w pierwszej fali dyskusji był tekst bardzo znanego historyka żydowskiego pochodzenia - Tonego Judta[36] na łamach New York Timesa, zatytułowany „Lobby, a nie spisek”[37]. Piętnuje on w nim sugestie co do antysemickiego „zapachu” tekstu Mearsheimera i Walta. Pomimo swojego prowokacyjnego tytułu ich tekst bazuje wszak na różnorodnych i ogólnie dostępnych źródłach i jest raczej mało kontrowersyjny. Judt zauważa też, że esej i temat, który on porusza były dyskutowane poza USA (szczególnie żywo w samym Izraelu, ale też w Wielkiej Brytanii i Niemczech), podczas gdy w w mainstreamowych mediach amerykańskich napotkał on niemal zupełną ciszę. Przyczyna tego faktu leży jego zdaniem w strachu przez zarzutem antysemityzmu. Pyta on, czy skoro izraelski liberalny dziennik Haaretz opisał działania Richarda Pearle’a i Douglassa Feith’a jako „kroczące po cienkiej linii pomiędzy lojalnością wobec USA, a interesem Izraela”, a konserwatywny Jerusalem Post nazwał Paula Wolfowitza „oddanie proizraelskim”, to czy sami Żydzi są antysemiccy?

Strach przed zarzutem antysemityzmu w dyskusjach o Izraelu wyrządza, zdaniem Judta, potrójną szkodę. Po pierwsze, szkodzi samym Żydom – antysemityzm jest wystarczająco realnym fenomenem, by nie mylić go z politycznym krytycyzmem wobec Izraela i poparcia jakie mu udzielają USA. Po drugie, jest zły dla samego Izraela, Ameryka zachęca swym bezwarunkowym wsparciem Izrael do ignorowania złych konsekwencji jego działań. Po trzecie zaś, samocenzura szkodzi Ameryce, która odmawia udziału w szybko się posuwającej dyskusji międzynarodowej. Wysiłek, którego odmowa ta wymaga, odwraca jej uwagę od tak ważnych nowych tematów, jak np. Wschodnia Azja. Uwadze umyka równie fakt, że amerykański wpływ w niektórych regionach świata opiera się dziś jedynie na z zdolności do wypowiedzenia wojny. Przede wszystkim zaś, trzeba zrozumieć, że Holocaust znika z pamięci żyjących i fakt, że matka izraelskiego żołnierza zginęła w Treblince nie ma dla opinii światowej większego znaczenia. Podczas dyskusji zorganizowanej 28 września w Great Hall of the Cooper Union w Nowym Jorku przez redakcję London Review of Books[38], Judt wskazywał, że sukcesem Lobby jest utożsamienie antysemityzmu z antysyjonizmem oraz argumentował, że swoista współzależność USA i Izraela szkodzi obu państwom. Polegać ma ona na tym, że Izrael wzmacnia [encourages] amerykańskie niezrozumienie [misreading] Bliskiego Wschodu, podczas gdy USA bierze udział [conspires] w izraelskim zaognianiu problemu palestyńskiego.

Po fali krytyki doraźnej, artykułowanej na łamach czasopism wysokonakładowych, a której autorami byli głównie ludzie - bliżej lub dalej - związani z tym, co Mearsheimer i Walt nazwali Lobby izraelskim oraz aktywni uczestnicy żydowskiego życia intelektualnego w USA, przyszedł czas na krytykę bardziej – przynajmniej w zamierzeniu – fachową. W lipcowo-sierpniowym numerze Foreign Policy, czasopisma wydawanego przez prestiżową Carnegie Endownment for International Peace, odbyła się debata nad artykułem[39], której uczestnikami byli Aaron Friedberg - profesor polityki i spraw międzynarodowych prestiżowej Woodrow Wilson School na Uniwersytecie Princeton[40], Dennis Ross – analityk Washington Institute for Near East Policy, a wcześniej główny dyplomata bliskowschodni w administracji Georgea W. H. Busha i Billa Clintona, Shlomo Ben-Ami – były minister spraw zagranicznych Izraela oraz Zbigniew Brzeziński – profesor amerykańskiej polityki zagranicznej na Johns Hopkins University.

Tekst Friedberga nie odbiega jednak nazbyt od tego, co pojawiło się w publicystyce gazetowej, bowiem główny jego zarzut wymierzony jest nie w treść tekstu, lecz w ogólną „muzykę”[41] wywodu - ci, którzy nie zgadzają się z autorami są albo otumanieni albo są czynnymi agentami obcej siły. I choć sami autorzy narzekają na ton krytyki, to prowadzą oni dyskusję w szczególnie niecywilizowany sposób. Jeśli zaś chodzi o materię sprawy, Friedberg uważa, że to, co USA zyskałyby w świecie arabskim na pozostawieniu Izraela samemu sobie, to straciłyby w „dużo bardziej wartościowej międzynarodowej walucie szacunku.” Poza tym, tego typu ruch zostałby odebrany przez dżihadystów jako oznaka słabości i potraktowany jako zwycięstwo, pozwalające werbować większą ilość ochotników.

Dennis Ross z kolei zauważa, że troska autorów eseju o wpływ Lobby na politykę USA wobec Bliskiego Wschodu wyrasta z doświadczenia ostatnich konfliktów w Iraku i z Iranem, ale - wbrew temu co twierdzą Mearsheimer i Walt - to nie Lobby czy neokonserwatyści, lecz doświadczenie 11/9 skłoniło Georgea W. Busha do takich działań. Wówczas to, wg Rossa, prezydent Bush zrozumiał, że Ameryka nie może czekać na następny cios i że zagrożenie ze strony Saddama Huseina jest ogromne. Autorzy eseju popadają więc w sprzeczność mówiąc, że choć wojna nie wybuchłaby gdyby nie 11/9 i nadal podtrzymując tezę, że atak nie nastąpiłby bez działań Lobby. Szczególnie trafny argument Ross wysuwa przeciw twierdzeniu autorów, że USA nie muszą obawiać się nuklearnego Iranu, ponieważ zadziała odstraszanie. Ignorują oni bowiem możliwość, że wraz z wejściem w posiadanie broni atomowej przez Iran, podobne działania podejmą inne państwa Bliskiego Wschodu, takie jak Arabia Saudyjska czy – już podejrzewana o to – Syria, co sprawi, że prawdopodobieństwo regionalnej wojny nuklearnej niepomiernie wzrośnie. Ross przytacza na koniec przykłady działań USA – takich, jak sprzedaż broni dla Arabii Saudyjskiej - które, mimo iż Lobby próbowało im zapobiec, doszły do skutku. Ma to świadczyć o tym, że USA prowadzą politykę zgodną ze swoim interesem, mimo wpływów Lobby.

Na złożoność sprawy wskazał Shlomo Ben-Ami wskazując, że „uprowadzenie” polityki zagranicznej nie jest tak prostą sprawą, jak przedstawiają to Mearsheimer i Walt. Portretują oni amerykańskich polityków, jako albo zbyt niekompetentnych, by zrozumieć narodowy interes Ameryki, albo tak sprzedajnych [undutifull], by dla celu politycznego przetrwania, odsprzedać ów interes jakiejkolwiek grupie nacisku. Autorzy chcą przekonać czytelnika, że USA nie zmusiły Izraela do nadania państwa Palestyńczykom, gdy tymczasem Palestyńczycy nigdy nie oczekiwali od Ameryki takiej mediacji. Arafat dążył bowiem do stworzenia państwa palestyńskiego na miejscu państwa żydowskiego i nie wysuwał propozycji poprawiających jego sytuację negocjacyjną (Ben-Ami był członkiem liberalnego rządu Ehuda Baraka, który oferował Palestyńczykom autonomię). Ignorując takie fakty, Mersheimer i Walt nie zrozumieją, że to odmowa przyjęcia przez Arafata pokojowego planu Clintona doprowadziła do redefinicji sytuacji. A więc to Arafat, a nie jakieś mitologiczne Lobby, doprowadziło Amerykę do rezygnacji z procesu pokojowego. Ben-Ami zauważa także – w czym daje się dostrzec liberalne widzenie stosunków międzynarodowych - że USA są znienawidzone w świecie arabskim głównie z powodu, tego za co są uważane – ingerującą siłę podtrzymującą autokratycznych rządców dysfunkcjonalnego świata arabskiego – a nie dlatego, że ich interes czasami współgra z Izraelem. Podczas wyżej wzmiankowanej publicznej dyskusji nt. tekstu, Ben-Ami argumentował, że artykuł Mearsheimera i Walta nie jest krytyką Lobby izraelskiego, lecz raczej amerykańskiego przywództwa, bowiem grupa wpływu może jedynie „surfować” na falach myślenia wyborców i ich reprezentantów. Przezornie nie zadał on jednak pytania, jak ta opinia się kształtuje.[42]

Ostatni w debacie głos Zbigniewa Brzezińskiego, który obecnie cieszy się w USA statusem swoistego autorytetu rozstrzygającego spory, nie dotyczył merytorycznego wymiaru debaty, co do którego były doradca ds. bezpieczeństwa w administracji Jimmiego Cartera nie czuł się wystarczająco kompetentny. Brzeziński – w swoim stylu - subtelnie, ale dość jasno daje jednak do zrozumienia, po czyjej stronie jest racja. Wskazał on, że w historii Stanów Zjednoczonych istniało i działa(ło) wiele wpływowych lobbies: kubańskie, armeńskie, greckie, tajwańskie, meksykańskie, indyjskie czy chińskie a nawet polskie. I każde z nich podlegało krytyce. Jednak jedynie jedno lobby – izraelskie - cieszy się wolnością od krytyki, co stanowi niebezpieczny wyjątek. Tekst Mearsheimera i Walta jest do pewnego stopnia antyizraelski, lecz na pewno nie może uchodzić za antysemicki. Wielkie wsparcie, jakie zamożnemu Izraelowi udziela Ameryka wiąże się jego zdaniem ze strategicznym przesunięciem Ameryki od relatywnej bezstronności (w latach 70.), przez rosnącą stronniczość na rzecz Izraela w spojrzeniu na jego konflikt z krajami arabskimi, aż do przyjęcia całkowicie izraelskiej perspektywy. Podczas ostatniej dekady pewni urzędnicy amerykańscy rekrutujący się z szeregów AIPAC i pro-izraelskich instytutów badawczych, silnie wpływali na politykę zagraniczną USA. Co zaś szczególnie uderza, to zupełna niemal nieobecność w kształtowaniu tej polityki Amerykanów pochodzenia arabskiego. Tekst Mersheimera i Walta zwraca także uwagę na konsekwencje rosnącego wpływu przeróżnych lobbies na politykę zagraniczną Ameryki, zwłaszcza, gdy Kongres coraz częściej zajmuje się legislacją wpływającą na ową politykę. Nie jest też zapewne przypadkiem, że najbardziej wpływowe są te grupy, które dysponują największą ilością pieniędzy. Złość, którą wywołał esej spowodowana jest zatem chęcią rozpoczęcia debaty na temat działań tych, którzy na braku takiej debaty korzystają.

 

Jak naprawdę działa Lobby?

 

Na koniec warto pochylić się nad niezmiernie ciekawym, obfitującym w smakowite szczegóły tekstem Michaela Massinga „Burza nad Lobby izraelskim”[43], który stanowi gruntowne uzupełnienie eseju Mearsheimera i Walta. Zasadniczym brakiem ich tekstu jest bowiem – obok niesprawiedliwego, zdaniem Massinga, zrównania dawnego i niewielkiego w rozmiarach terroryzmu izraelskiego z zupełnie niemal w ich tekście zignorowanym, ogromnym i brutalnym terroryzmem palestyńskim – słabe udokumentowanie jego tezy. Wypada się z tym zgodzić. Autorzy eseju rzeczywiście nie dostarczają rozstrzygających dowodów dla swoich zarzutów, a jedynie opierają na – przekonujących, ale jednak – rozumowaniach. Dają tylko jeden przykład wpływu AIPAC na losy kariery politycznej senatora Charlesa Percy’ego i do tego jest to przykład z 1984 r. Opierając się na opublikowanych raportach nie pokusili się ani o przepytanie lobbystów, ani ich zwolenników, ani wreszcie ich krytyków. Najwyraźniej niesłusznie założyli, że mało kto zdecyduje się rozmawiać na tak drażliwy temat. Jednak ominęli oni też dokumenty kampanii wyborczych, które mogłyby dostarczyć obrazu skali wpływu..

Istnieje wszak wiele równorzędnych wyjaśnień działań administracji Busha wobec Iraku – obalenie reżimu postrzeganego jako zagrażający interesom USA, w tym ochronie Izraela; strącenie tyrana ciemiężącego swój lud; projektowanie amerykańskiej potęgi w regionie z uwzględnieniem zabezpieczenia dostaw ropy z Arabii Saudyjskiej i Iraki; rozpoczęcie procesu demokratyzacji, który (przynajmniej w wyobraźni neokonserwatystów) mógłby przekształcić cały region – a ich hipoteza jest tylko jednym z nich. To właśnie sprawia, że tekst Mearsheimera i Walta pozostawia, zdaniem Massinga, wrażenie opowieści z drugiej ręki [secondhand feel]. Tymczasem zaś wykorzystanie pominiętych przez nich źródeł pozwala całkowicie potwierdzić ich konkluzje w oparciu o lepsze dowody. I rzeczywiście, tekst Massinga dostarcza tych dowodów w zupełności, a obraz Lobby, jaki się z niego wyłania powoduje, że co bardziej rozemocjonowany czytelnik ma czasem ochotę wykrzyknąć: „A jednak to wszystko prawda, co ludzie mówią!”

Każda dyskusja o Lobby powinna zacząć się od odwiedzenia konferencji, którą AIPAC organizuje corocznie w Waszyngtonie. Jest to przedziwne połączenie pokazów handlowych, konwencji partyjnej i hollywoodzkiej ekstrawagancji, która w zamierzeniu ma pokazać siłę organizacji. 5 marca 2006 ok. 5000 pro-izraelskich aktywistów z całego kraju zjechało do Washington Convention Center. Był wśród nich ponad tysiąc studentów, zmobilizowanych przez akademickie programy AIPAC. Mówcy reprezentowali przekrój politycznego establishmentu stolicy USA - byli to: John Bolton (ambasador USA w ONZ), Newt Gingrich (legendarny lider zwycięskich Republikanów w Kongresie 1994 r.), senatorowie Even Bayh i Susan Collins, czy kandydat na szefa republikańskiej większości w Izbie Reprezentantów Roy Blunt – ale poprzez łącze satelitarne przemawiali także wszyscy trzej kandydaci na premiera Izraela. Na kilku gigantycznych telebimach wyświetlano klipy z Adolfem Hitlerem oskarżającym Żydów oraz z irańskim prezydentem Mahmoudem Ahmadinejadem przyrzekającym zniszczyć Izrael.

Następnego dnia delegaci udali się na Capitol, aby lobbować za w tym czasie głównym priorytetem legislacyjnym AIPAC – Palestinian Anti-Terrorism Act of 2006. I choć ustawa miała już wsparcie ponad dwustu reprezentantów, delegaci odbyli spotkania w ponad 450 biurach. Podczas uroczystej kolacji dyrektor wykonawczy AIPAC, Howard Kohr, jak co roku, odczytał listę przybyłych dygnitarzy. Była wśród nich większa część Senatu, ćwierć Izby Reprezentantów, ponad 50 ambasadorów i tuziny urzędników administracji wykonawczej. Konferencja zakończyła się następnego dnia przemówieniem vice-prezydenta USA, Dicka Cheneya. Nie omieszkał on ostrzec Iranu, że spotkają go „poważne konsekwencje”, jeśli nadal będzie dążył do zbudowania bomby atomowej.

Dla wiernych członków AIPAC Cheney jest prawdziwym amerykańskim bohaterem, jednak dla większości amerykańskich Żydów nie ma on takiego statusu. W swojej większości i jeśli chodzi o większość tematów - Izraela nie wyłączając - Żydzi w USA są dość liberalni. Badania opinii wskazują nawet, że większość z nich popiera stworzenie państwowości palestyńskiej i wycofanie Izraela z Zachodniego Brzegu.

AIPAC zgłasza pretensje do reprezentowania całej społeczności żydowskiej w USA. Jego komitet wykonawczy ma kilkaset członków, reprezentujących całe spektrum poglądów od „gołąbków pokoju” po „wojownicze jastrzębie”. Jednak, jak wynika z wewnętrznych wywiadów Massinga, komitet ten nie posiada wielkiej władzy, która to faktycznie spoczywa w rękach 50-kilku-osobowej rady dyrektorów, której skład odzwierciedla już nie poglądy, ale ilość wpłaconych i zdobytych dla organizacji pieniędzy. Nie dziwi zatem fakt, że rada dyrektorów składa się z korporacyjnych prawników, inwestorów giełdowych, menadżerów przedsiębiorstw i dziedziców rodzinnych fortun.

Z kolei w samej radzie, władza skupia się w grupie niezmiernie bogatych ludzi, zwanej ‘minyan club’, zaś w tej grupie dominuje tzw. „gang czterech”: Robert Asher, emerytowany dealer sprzętu oświetleniowego z Chicago, Edward Levy, menadżer składów budowlanych z Detroid, Mayer ‘Bubba’ Mitchell, dealer materiałów budowlanych z Mobile, Alabama oraz Larry Weinberg, developer z Los Angeles (były właściciel drużyny koszykarskiej Portland Trail Blazers). Pierwsi trzej są lojalnymi republikanami, ostatni jest demokratą, który od lat przesuwa się na prawo. Oprócz nich bardzo wpływowi są także Howard Kohr i dyrektor ds. polityki międzynarodowej Steven Rosen, który jednak w 2005 r. został oskarżony o przekazywanie tajnych danych państwowych wywiadowi Izraela.

„Gang czterech” nie podziela poglądów większości społeczności żydowskiej na promowanie pokoju na Bliskim Wschodzie. Szukają oni raczej sposobów wzmacniania pozycji Izraela, osłabiania Palestyńczyków i powstrzymywania USA od naciskania na Izrael. W realiach izraelskiej sceny politycznej oznacza to silne poparcie dla polityki konserwatywnej partii Likud (która jednak została niedawno rozbita przez jej byłego lidera Ariela Sharona, który stworzył nową partię Kadema).

AIPAC posiada gigantyczną sieć poparcia w całych Stanach Zjednoczonych. Działania jego 100 tyś. członków są koordynowane prze 9 biur krajowych, 10 biur satelitarnych i ponad stuosobową kadrę w centrali. Do tego dochodzą lobbyści, analitycy, wyszukiwacze [researchers], organizatorzy i publicyści, wsparci olbrzymim $47-milionowym rocznym budżetem. Jednak AIPAC nie jest komitetem politycznym. Zajmuje się on raczej oceną głosowań i działań polityków, którą dostarcza komitetom politycznym, które z kolei przekazują pieniądze politykom. Jak pisze Massing, „AIPAC pozwala im zdecydować, kto jest przyjacielem Izraela, zgodnie z kryteriami [przyjaźni] wyznaczanymi przez AIPAC.”[44] A bycie uznanym za przyjaciela Izraela jest warte zachodu, bowiem żydowskie komitety polityczne są w stanie przeznaczyć na kampanie od kilku do kilkunastu milionów dolarów w danym cyklu wyborczym. Kandydatowi, który zdobywa życzliwość AIPAC, zostaje przydzielona osoba kontaktowa, która następnie dostarcza mu zebrane czeki wyborcze (zazwyczaj na kwoty od $500 do $1000) z jasnym zaznaczeniem politycznych poglądów wystawiających je osób. Z kolei kandydaci, kwestionujący działania AIPAC – tak czynem, jak i słowem - mogą nagle odczuć wyraźne ubytki w funduszach wyborczych.

Przypadki bolesnego karania zachowań niepożądanych przez AIPAC zdarzają się każdego roku. Przyczyny zaś mogą być, wydawałoby się, prozaiczne. Tony Beilson z Los Angeles został ukarany za propozycję przeniesienia jednego procenta amerykańskiej pomocy zagranicznej (w tym z puli dla Izraela) na cele ofiar powodzi w Afryce; z kolei fundusze Jamesa Morana z Virginii ucierpiały po tym, jak na spotkaniu wyborczym powiedział on, że wojna w Iraku nie wybuchłaby bez silnego poparcia społeczności żydowskiej. Moran wygrał wybory mimo to, Beilson już nie.

Najwięcej pieniędzy od grup pro-izraelskich otrzymują Demokraci, a wśród adwokatów Izraela w Izbie Reprezentantów są tak znane osoby, jak Nancy Pelosi – nowa przewodnicząca demokratycznej większości w Izbie. Jeden z pracowników parlamentarnych [staffers] powiedział Massingowi, że rep. Steny Hoyer „jest tak niezawodny, że równie dobrze mógłby być na pensji AIPAC”. Równie zależna jest obecna senator z Nowego Yorku Hillary Clinton, która po tym, jak za czasów prezydentury męża publicznie okazała sympatię Palestyńczykom, obecnie w każdej sprawie głosuje po myśli AIPAC. W nagrodę, w obecnym cyklu wyborczym otrzymała 80 tyś. pro-izraelskich dolarów.

To czego chce AIPAC można w skrócie określić w następujący sposób: silny Izrael mogący spokojnie okupować takie terytorium, jakie chce, wyniszczeni Palestyńczycy i bezwarunkowe poparcie Ameryki dla Izraela. AIPAC odnosi się sceptycznie do negocjacji i porozumień pokojowych oraz do ustępliwych Żydów, Amerykanów i Palestyńczyków, którzy je promują. W latach 80., kiedy Izrael ostro kolonizował terytoria okupowane, AIPAC utrzymywał bardzo bliskie kontakty z rządem Izraela, a szczególnie z liderem Likudu - Izhakiem Shamirem. Po tym, jak do władzy doszedł pokojowo nastawiony do Palestyńczyków liberał Izhak Rabin, zażyłość natychmiast się skończyła. Podczas wizyty w Waszyngtonie Rabin ostro skrytykował AIPAC za bliskie relacje z Likudem. Kiedy Rabin i Arafat podpisywali w 1993 r. porozumienia pokojowe z Oslo, AIPAC oficjalnie je poparł, jednak uważając Palestyńczyków za niegodnych zaufania terrorystów Lobby poszukiwało sposobów na podważenie ugody. Pretekstem stała się sprawa przeniesienia ambasady USA z Tel Avivu do Jerozolimy, przed czym rząd amerykański powstrzymywał się na znak uznania spornego statusu Jerozolimy. Przeniesieniu przeciwni byli zarówno Rabin, jak i Clinton, jednak w październiku 1995 r. Kongres uchwalił Jerusalem Embassy Act. Ustawa ta nakazywała przeniesienie ambasady, jeśli tylko prezydent USA nie zawiesi tego ze względu na bezpieczeństwo narodowe. Nie chcąc drażnić AIPAC, Clinton pozwolił wejść ustawie w życie nie podpisując jej. Jednak po tym, jak spodziewane protesty państw arabskich dotarły do Waszyngonu, prezydent zawiesił jej wykonanie. Za karę administracja prezydencka, składając przed Kongresem sprawozdanie z wykonania prawa, co pół roku musiała tłumaczyć się z tego reprezentantom, chcącym zademonstrować swoje poparcie dla Izraela.

Lobbowaniem władzy wykonawczej zajmuje się z kolei mniej znana, lecz równie potężna Konferencja Prezydentów Głównych Organizacji Żydowskich (CPMJO). Złożona z przewodniczących ponad 50 stowarzyszeń w założeniu ma być zbiorowym głosem społeczności żydowskiej USA. W praktyce jednak organizacją kieruje jej wiceprzewodniczący – Malcolm Hoenlein, który przez długi czas był blisko związany z radykalnym ruchem osadniczym w Izraelu. Podczas swojego już 20-letniego zarządzania organizacją, Hoenlein używał jej dla celu zapewnienia Izraelowi prawa do realizacji takiej polityki, jakiej sobie zażyczy. Doszło więc do sytuacji, w której premier Beniamin Netaniahu (1996-9) otwarcie groził swoim amerykańskim partnerom, że zmobilizuje sojuszników na Kapitolu i na chrześcijańskiej prawicy, jeśli Clinton nie będzie realizował jego polityki. Za czasów prezydentury Georgea W. Busha Lobby nie napotyka większych oporów w realizacji promowanej przez siebie wizji interesu Izraela, a wszelkie próby podjęcia przedsięwzięć mu niemiłych – takich, jak program pokojowy „Mapa drogowa” – są skutecznie torpedowane. Mimo to jednak, każdego roku przez Kongres przechodzi około stu aktów, rezolucji i listów, które mają pokazać, że senatorowie i reprezentanci nadal są godni dalszego otrzymywania pieniędzy od żydowskich wyborców.

Kluczowym elementem sieci lobbingowej jest Waszyngtoński Instytut Polityki Bliskowschodniej (WINEP). AIPAC współtworzył ten think tank w 1985r., a pierwszym jego dyrektorem został szef działu badawczego AIPAC, Martin Indyk. Dziś WINEP jest w pełni niezależny finansowo od AIPAC, a jego członkowie nie zawsze zgadzają się ze sobą (pracuje tam np. Dennis Ross), jednak zasadniczo linia Instytutu odpowiada ściśle linii jego patrona. Jego dyrektorem wykonawczym jest Robert Statloff, neokonserwatysta o „jastrzębich” poglądach na Bliski Wschód, a zastępcą dyrektora ds. badań jest Patric Clawson, gorący zwolennik obalenia republiki ajatollahów w Iranie. W radzie doradców instytutu zasiadają takie osoby jak Paul Wolfowitz, Richard Perle, James Woolsey, Jane Kirkpatrick, a jego głównym sponsorem jest członek „gangu czterech” w AIPAC Larry Weinberg i jego żona Barbi.

Kirkaptrick, Perle i Woolsey zasiadają także w radzie doradców Żydowskiego Instytutu ds. Narodowego Bezpieczeństwa (JINSA), który zajmuje się edukacją pracowników Pentagonu, co do strategicznej wartości Izraela dla Ameryki. Richard Perle jest także stałym członkiem Amerykańskiego Instytutu Przedsiębiorczości (AEI), jednego z najpotężniejszych think tanktów w USA. Pracują tam także: Joshua Muravchik (pracuje też w WINEP), nekonserwatysta często pisujący analizy dla polskiego „Dziennika”, Michael Leden, wpływowy członek „Koalicji dla Demokracji w Iranie”, czy Michael Rubin, naczelny kwartalnika The Middle East Quartetly, wydawanego przez Middle East Forum (MEF), instytut zajmujący się zwalczaniem terroryzmu. Założycielem MEF był z kolei Daniel Pipes, neokonserwatysta, którego poglądy – jak pisze Massing – „wydają się ekstremalne nawet w jego środowisku”. Pipes jest założycielem strony Campus Watch, monitorującej, recenzującej i krytykującej akademickie studia bliskowschodnie w Ameryce Północnej. On również jest analitykiem w WINEP oraz felietonistą konserwatywnego Jerusalem Post oraz The New York Sun. Ten ostatni dziennik jest w posiadaniu Bruce’a Kovnera, 93. na liście najbogatszych Amerykanów miesięcznika Forbes, który jest także szefem rady sponsorów AEI oraz Rogera Hertoga, sponsorującego AEI i WINEP i który jest także współwłaścicielem flagowego centrowo-liberalnego tygodnika The New Republic. Redaktor naczelny tego czasopisma, będący także jego współwłaścicielem, Martin Peretz, zasiada również w radzie doradców WINEP.

 

Zakończenie

 

Tekst Mearsheimera i Walta nie jest zapewne epokowym osiągnięciem naukowym, nie jest też najlepszą publikacją jego autorów. Nie byłoby też tego tekstu, gdyby nie irytacja Amerykanów wywołana wojną w Iraku. Ich teza, która oczywiście nie jest szczególnie oryginalna, poddana szczegółowej krytyce, wydaje się mniej przekonująca. Jej zakres czasowy jest zbyt szeroki – powinien zostać ograniczony wyraźnie do prezydentury Georga W. Busha, kiedy to Lobby osiągnęło chyba apogeum wpływów. W tym wypadku zawsze jednak może pojawić kontrargument, który sformułował podczas dyskusji w Great Hall of the Cooper Union Shlomo Ben-Ami mówiący, że Amerykanie wybrali sobie na prezydenta politycznego teologa i że bardzo trudno jest pisać o motywacjach stojących za jego decyzją o rozpoczęciu wojny w Iraku. Również jej ogólność wydaje się być lekkim nadużyciem. Należałoby uszczegółowić nie tyle samo pojęcie Lobby, które jest tu definiowane jako luźna i doraźna koalicja często niezależnych od siebie aktorów, ale raczej wskazać powiązanie jądra Lobby z konkretną ideologią (neokonserwatyzmem) i reprezentującą ją grupą w Stanach i odpowiadającą jej grupą polityczną w Izraelu. Kontrargumentem dla tego posunięcia jest jednak fakt, że choć rzeczywiście Lobby ma charakter konserwatywny, to popiera ono ludzi z obu stron amerykańskiej sceny politycznej oraz, że bardzo chętnie korzystają z jego usług także izraelscy politycy liberalni. Niekwestionowalną jednak pomyłką Mearsheimer i Walta jest zbyt pochopne utożsamienie Lobby izraelskiego w USA z samym Izraelem.

Tekst ten ma jednak jeszcze jeden wymiar, niż tylko naukowy. Jest on znakiem odwagi dwóch naukowców, którzy – nie ma co ukrywać - nie będąc specjalistami w zakresie polityki Bliskiego Wschodu, postanowili zabrać głos, otwarcie i zdecydowanie artykułując coś, co wielu ich kolegów zapewne myślało, lecz bało się powiedzieć. Ten rodzaj odwagi należy – i nie ma tu się co wstydzić patosu – do zestawu cnót każdego dobrego obywatela republiki.

Marzyłbym o takiej odwadze okazywanej przez polskich naukowców.

 

Swoistym post scriptum tej dyskusji jest historia, która wydarzyła się 3 października 2006 r. w Nowym Jorku. Tego dnia prof. Tony Judt na zaproszenie stowarzyszenia Network 20/20 miał wygłosić w salach konsulatu Rzeczypospolitej Polskiej referat pt. „Lobby izraelskie i amerykańska polityka zagraniczna”. Wykład jednak nie doszedł do skutku, ponieważ na godzinę przed jego rozpoczęciem konsul generalny RP, Krzysztof Kasprzyk, odwołał go. Stało się to po telefonie z Ligi Przeciwko Zniesławieniu, wpływowej organizacji żydowskiej tropiącej antysemityzm. Całe to zdarzenie, które niezbyt dobrze świadczy o odwadze pana kosula Kasprzyka (który powiedział potem prasie, że „[jako Polak] nie musi przestrzegać pierwszej poprawki [dotyczącej ochrony wolności słowa]”), sprowokowało znanego filozofa Marka Lillę i wybitnego socjologa Richarda Sennetta do opublikowania w New York Review of Books listu otwartego[45], potępiającego takie działania Ligi. Pod listem podpisało się ponad stu innych intelektualistów. Wśród nich byli m.in. Eric Alterman, Benjamin Barber, Ian Buruma, Peter Beinard i Franklin Foer (redaktorzy The New Republic), Timothy Garton Ash, Jan Tomasz Gross, Rashid Khalidi, Ivan Krastev, Steven Lukes, Avishai Margalit.

 

Pierwodruk: Arcana, styczeń 2007



[1] John J. Mearsheimer & Stephen M. Walt, “The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy”, RWP06-011, http://ksgnotes1.harvard.edu/Research/wpaper.nsf/rwp/RWP06-011; nieco przeredagowana wersja ukazała się następnie na łamach Middle East Policy, vol. XIII, No. 3, Fall 2006, Blackwell Publishers

[2] London Review of Books, Vol. 28, No. 6 (March 23, 2006)

[3] Michael Massing, “The Storm over Israel Lobby”, New York Review of Books, Vol. 53, No. 10, June 8, 2006 http://www.nybooks.com/articles/19062

[4] O ile mi wiadomo na łamach głównych dzienników w USA ukazały się następujące artykuły: Ruth R. Wisse, “Israel Lobby”, The Wall Street Journal, March 22, 2006; Bret Stephens, “The Israel Conspiracy”, The Wall Street Journal, March 25, 2006; Eliot A. Cohen, “Yes It’s Anti-Semitic”, Washington Post, April 5, 2006; Richard Cohen, “No, It’s Not Anti-Semitic”, Washington Post, April 25, 2006; Tony Judt, “A Lobby, Not a Conspiracy”, The New York Times, April 19, 2006

[5] John J. Mearsheimer & Stephen M. Walt, “The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy”, RWP06-011, http://ksgnotes1.harvard.edu/Research/wpaper.nsf/rwp/RWP06-011, s.1

[6] John J. Mearsheimer & Stephen M. Walt, “The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy”, RWP06-011, http://ksgnotes1.harvard.edu/Research/wpaper.nsf/rwp/RWP06-011, s. 43

[7] John J. Mearsheimer & Stephen M. Walt... , s. 3

[8] por. David Verbeeten, "How Importaint is the Israel Lobby?”, Middle East Quarterly, Fall 2006, http://www.meforum.org/article/1004, ss. 2-4; artykuł ten stara się podważyć tezy Mearsheimera i Walta poprzez analizę stosunków amerykańsko-izraelskich w czasie zimnej wojny i wpływu AIPAC na ich kształt. Jednak wydaje się, że pomysł ten koniec końców raczej wspiera ich tezy, niż je obala. Midlle East Quarterly jest wydawany przez neokonserwatywne Middle East Forum, które z pewnością należałoby uznać za część Lobby izraelskiego.

[9] To zastrzeżenie zostało dodane pod wpływem krytyki do drukowanej wersji tekstu opublikowanej w Middle East Policy.

[10] W oryginalnej wersji eseju autorzy albo popełnili błąd, albo wyrazili się bardzo niejasno, mówiąc, że obywatelstwo izraelskie nadawane jest na podstawie wykazania więzów krwi. W rzeczywistości tego rodzaju kryterium - co z satysfakcją wytknęli liczni krytycy - stosuje się przy tzw. prawie powrotu: każdy człowiek pochodzenia żydowskiego ma zagwarantowane prawo osiedlenia się w Izraelu.; por. Alan Dershowitz, “Debunking the Newest – and Oldest – Jewish Conspiracy: A Reply to the Mearsheimer and Walt <<Working Paper>>”, http://www.ksg.harvard.edu/research/working_papers/dershowitzreply.pdf

[11] Ben-Gurion powiedział Nahumowi Goldmannowi: „Był antysemityzm, naziści, Hitler i Auschwitz, ale czy to ich wina? Oni widzą tylko jedno: przybyliśmy tu i ukradliśmy ich kraj. Dlaczego mieliby to zaakceptować?” za: John J. Mearsheimer & Stephen M. Walt, “The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy”, RWP06-011, http://ksgnotes1.harvard.edu/Research/wpaper.nsf/rwp/RWP06-011, s. 11

[12] np. Dick Armey powiedział we wrześniu 2002: „Moim priorytetem nr 1 w polityce zagranicznej jest ochrona Izraela”

[13] John J. Mearsheimer & Stephen M. Walt, “The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy”, RWP06-011, http://ksgnotes1.harvard.edu/Research/wpaper.nsf/rwp/RWP06-011, s. 17

[14] John J. Mearsheimer & Stephen M. Walt, “The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy”, RWP06-011, http://ksgnotes1.harvard.edu/Research/wpaper.nsf/rwp/RWP06-011, s. 18

[15] Condoleeza Rice na jednym ze spotkań zespołu zajmującego się Bliskim Wschodem poczyniła kąśliwą uwagę wobec niego: „Dziękuję, Doug, ale jeśli będziemy chcieli usłyszeć stanowisko Izraela, zaprosimy jego ambasadora”, za: http://en.wikipedia.org/wiki/Douglas_Feith

[16] Libby jest obecnie postawiony w stan oskarżenia za odmowę stawienia się przed sądem w tzw. Plame affair, czyli ujawnienia dziennikarce New York Timesa Judith Miller nazwiska tajnej agentki CIA Valery Plame, żony krytykującego na łamach NYT administrację Busha, byłego dyplomaty Josepha C. Wilsona

[17] Eric Alterman dokonał zestawienia, obecnych w najważniejszych mediach, dobrowolnych i gorących apologetów Izraela (58 osób, m. in. George Will, Charles Krauthamer, Irving i William Kristolowie, Robert Kagan, Martin Peretz, Daniel Pipes, Norman Podhoretz, Alan Dershowitz, Peggy Noonan i in.), jego krytycznych sympatyków (Thomas Friedman, Richard Cohen, Avishai Margolit, David Remnick, Eric Alterman, NYT Editorial Board i WP Editorial Board) oraz dobrowolnych krytyków (Robert Novak, Pat Buchanan, Alexander Cockburn, Christopher Hitchens, Edward Said) – proporcje mówią same za siebie; por. Eric Alterman, "Intractable Foes, Warring Narratives”, MSNBC.com, April 2, 2002; http://www.alternet.org/story/12769/

[18] Są to najstarsze (The Atlantic, 150 lat) najbardziej prestiżowe (The New Republic, Commentary) i najbardziej poczytne (The Weekly Standard) czasopisma polityczne w USA.

[20] John J. Mearsheimer & Stephen M. Walt, “The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy”, RWP06-011, http://ksgnotes1.harvard.edu/Research/wpaper.nsf/rwp/RWP06-011, s. 24

[21] John J. Mearsheimer & Stephen M. Walt, “The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy”, RWP06-011, http://ksgnotes1.harvard.edu/Research/wpaper.nsf/rwp/RWP06-011, s. 25

[22] Charles Krauthamer, "Peace through Democracy", Washington Post, June 28, 2002

[23] John J. Mearsheimer & Stephen M. Walt, “The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy”, RWP06-011, http://ksgnotes1.harvard.edu/Research/wpaper.nsf/rwp/RWP06-011, s. 39

[24] John J. Mearsheimer & Stephen M. Walt, “The Israel Lobby and U.S. Foreign Policy”, RWP06-011, http://ksgnotes1.harvard.edu/Research/wpaper.nsf/rwp/RWP06-011, s. 40

[25] Ruth R. Wisse, “Israel Lobby”, The Wall Street Journal, March 22, 2006

[26] Bret Stephens, “The Israel Conspiracy”, The Wall Street Journal, March 25, 2006

[27] Eliot A. Cohen, “Yes It’s Anti-Semitic”, Washington Post, April 5, 2006

[28] za: Eric Alterman, “AIPAC’s Complaint”, The Nation, May 1, 2006, s. 12

[29] określenie Briana Urquarta z jego eseju w New York Review of Books

[30] Alan Dershowitz, “Debunking the Newest – and Oldest – Jewish Conspiracy: A Reply to the Mearsheimer and Walt <<Working Paper>>”, http://www.ksg.harvard.edu/research/working_papers/dershowitzreply.pdf

[31] Finkelstein twierdzi, że Alan Dershowitz nie jest autorem książki The Case for Israel i że jest to plagiat książki Joan Peters From Time Immemorial.

[32] Alan Dershowitz, “Debunking the Newest – and Oldest – Jewish Conspiracy: A Reply to the Mearsheimer and Walt <<Working Paper>>”, http://www.ksg.harvard.edu/research/working_papers/dershowitzreply.pdf, s. 6

[33] Mearsheimer i Walt nie dokonali w tym miejscu zmian w poprawionej wersji eseju publikowanej w Middle East Quarterly.

[34] Richard Cohen, “No, It’s Not Anti-Semitic”, Washington Post, April 25, 2006

[35] Eric Alterman, “AIPAC’s Complaint”, The Nation, May 1, 2006, s. 12

[36] Tony Just jest dyrektorem Instytutu Remarqua na New York University.

[37] Tony Judt, “A Lobby, Not a Conspiracy”, The New York Times, April 19, 2006

[39] por. FP Roundtable: “The War over Israel’s Influence”, Foreign Policy, July/August 2006, ss. 57-65

[40] Woodrow Wilson School of Public and International Affairs jest jedną z najważniejszych placówek studiów politycznych w USA i kuźnią dziesiątek znakomitych specjalistów z zakresu stosunków międzynarodowych, zwłaszcza ze szkoły multilateralistycznej (liberalnej); por. "Forging a World of Libery under a Law. U.S. National Security in 21st Century”, ed. G. John Ikenberry & Anne-Marry Slaughter, The Woodrow Wilson School of Public and International Affairs: Princeton 2006

[41] określenie Alana Dershowitza

[42] Zwrócił na to jednak uwagę, uczestniczący również w tej debacie Rashid Khalidi (Amerykanin palestyńskiego pochodzenia, profesor studiów arabskich na Columbia University), mówiąc, że – wbrew pozorem - wpływ Lobby izraelskiego nie daje się zauważyć łatwo w dziedzinie polityki zagranicznej, ale przeciwnie we wpływie, jaki wywiera ono na definiowanie problemów w wewnętrznych sprawach USA, czego jedynie konsekwencją są późniejsze działania międzynarodowe.

[43] Michael Massing, “The Storm over Israel Lobby”, New York Review of Books, Vol. 53, No. 10, June 8, 2006; por. także Massing, Michael, and Orville Schell. Now They Tell Us: the American Press and Iraq. Paperback ed. New York: New York Review of Books, 2004.

[44] Michael Massing, “The Storm over Israel Lobby”, New York Review of Books, Vol. 53, No. 10, June 8, 2006, s. 8

[45] “The Case of Tony Judt: An Open Letter to the ADL”, The New York Review of Books, Vol. 53, No. 18, November 16, 2006



2007 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/