Sporo można zwalić
na Rousseau. Winą można też obarczyć francuskich utopistów, w szczególności
Saint-Simona i Comte'a; ideę powszechnych praw człowieka (których
najnowszym zatrutym owocem jest konstytucja europejska); i, rzecz
jasna, Oświecenie - zawsze występujące w roli głównego podejrzanego,
gdy jest mowa o źródłach totalitaryzmu (i wielu innych plag). Wielu
mniema, że tam właśnie się one znajdują. Jednak nowa totalitarna
mentalność, mentalność politycznej poprawności, więcej zawdzięcza
Rousseau, i być może francuskim utopistom, niż duchowi Oświecenia.
Nie odznacza się wiarą w Rozum ani w potęgę wiedzy; jest dogłębnie
antyracjonalistyczna, wroga nauce, niechętna wobec badań empirycznych.
Owszem, występują w niej pewne cechy oświeceniowe lub "gnostyczne"
(związane z tym, co Eric Voegelin, a także Alain Besançon, w swych
Les origines intellectuelles du léninisme, określili mianem gnostycyzmu):
uniwersalizm, utopijne wizje, wiara w człowieka - ale tylko do pewnego
stopnia, i tylko w człowieka ideologicznie poprawnego - i przekonanie,
że świat można zmienić, oczyścić ze zła i stworzyć świat nowy, doskonały.
Ale racjonalizmu już nie ma. W tej nowej totalitarnej mentalności
występują też cechy, których wcześniej nie było, lub które na pierwszy
rzut oka zdają się różne od poprzednich. Rdzeń jest jednak ten sam
i wyrasta z tych samych korzeni.
Trafnie ujął to Benjamin
Constant w swoich Principes
de politique. Po Rousseau i jego "absurdalnej i pełnej
elokwencji teorii", według której społeczeństwo może sprawować
nieograniczoną władzę nad jednostką, przez długi czas wierzono,
iż "aby lud był wszystkim, jednostka musi być niczym"(ks.XVII,
r.1) - z czego wynika, zauważył Constant, że "wolność jest
niczym innym, jak nową formą despotyzmu." Constant zauważył
też, że rządzący, lub ci, co władzę sobie uzurpują, "mogą posługiwać
się słowem 'wolność', by swoje nadużycia usprawiedliwić, ponieważ
jest ono, niestety, nieskończenie usłużne." (ibid.) Ci, co
przejęli władzę podczas Rewolucji Francuskiej, osiągnęli to przez
"ukrywanie prawdziwych interesów, które nimi kierowały, i przywłaszczanie
sobie bezinteresownych na pozór zasad i opinii, które posłużyły
im za sztandar." (ks.I, r.3) Idea Rousseau - która zdaniem
Constanta wyrosła z pomieszania zasady władzy z zasadą wolności
- jest odpowiedzialna "za większość przeszkód, z jakimi ustanawianie
wolności się spotykało (...), za gros nadużyć, jakie wkradają się
do wszelkich rządów (...) i za większość zbrodni, jakie następują
po społecznych konfliktach i politycznych wstrząsach." (ibid.)
Ulegam pokusie zacytowania
Constanta nie tylko dlatego, że warto go odkurzyć, i nie tylko dla
odmiany - żeby nie cytować wiecznie Tocqueville'a - lecz także dlatego,
że przestrzega on nie tyle
przed tyranią większości, co przed tyranią, która bezprawnie przywłaszcza
sobie imię większości i wykorzystuje
demokratyczną retorykę dla własnych celów; przed tyranią, która
nie tylko ludzi uciska, lecz głosi, iż są wolni, zmusza ich, by
to przyznawali i utrzymuje, że jej działania wyrażają ich wolę.
Wszystko to wydaje się nam niepokojąco znajome. I niepokojące jest
nie dlatego, że jest znajome z czasów Związku Sowieckiego, lecz
dlatego, że dostrzegamy to samo we współczesnej Europie. Pokusie
zacytowania Constanta trudno mi się oprzeć także przez to, że znaczną
częścią winy obarcza Rousseau. Nie twierdzę, że "pełna elokwencji
i absurdalna" teoria Rousseau jest źródłem wszelkiego zła,
a w szczególności totalitaryzmu, który miał różne źródła. Jednak
Rousseau był pośrednim źródłem inspiracji i dla utopijnych elementów
myśli totalitarnej, i dla politycznie poprawnej myśli pokolenia
lat 1960., z których wywodzi się wiele aspektów współczesnej totalitarnej
mentalności. Wiele jest tu wspólnych korzeni, i jednym z nich jest
teoria Rousseau.
Minęło piętnaście lat
od upadku muru berlińskiego. Jeśli jako istotne cechy totalitaryzmu
- wszystkie konieczne, choć być może żadna z nich nie jest sama
w sobie wystarczająca - przyjmujemy zasadę jak największej kontroli
państwa nad każdym aspektem życia, publicznego i prywatnego, nieograniczoną
władzę państwa i wszechogarniającą ideologię, to wydaje się, iż
jedynym prawdziwie totalitarnym państwem we współczesnym świecie
jest teraz Korea Północna. (Jest rzeczą dyskusyjną, czy islamskie
teokracje lub środkowowschodnie dyktatury, jak Irak pod panowaniem
Saddama Husajna, można słusznie nazwać państwami totalitarnymi.
Można chyba znaleźć argumenty, by tak twierdzić.) Wydawać by się
mogło, że teraz niewiele zostało już do powiedzenia. Trudno rzeczywiście
w nowy sposób opisać sam ustrój totalitarny i jego historyczne źródła,
i nie mam tu niczego oryginalnego do dodania. Niestety jednak sporo
zostało do powiedzenia o ciągle istniejącej pokusie totalitarnej:
o zdumiewającym rozkwicie totalitarnej mentalności na Zachodzie.
Tam bowiem totalitarna mentalność, zamiast zanikać, jak spodziewaliśmy
się po upadku komunizmu w Związku Sowieckim i we Wschodniej Europie,
zdaje się, przeciwnie, rozpowszechniać i utrwalać. W czasach sowieckiego
imperium jej wpływy były ograniczone do kręgów lewicowych intelektualistów
i hipisów. Paradoksalnie, po obaleniu komunistycznych reżimów wpływy
te się rozszerzyły i pogłębiły: prócz zachodnich intelektualistów,
zawsze podatnych na totalitarne idee, i środowisk akademickich,
gdzie mentalność ta zawsze się pleniła (i gdzie znajduje wyraz nie
tylko w osobistych poglądach politycznych i społecznych, lecz także
na uczelni, w najróżniejszych dziedzinach humanistycznych), jej
macki spętały wielką liczbę wykształconych ludzi, a co ważniejsze,
politycznych przywódców, którzy jakby wessali ją z otoczenia przez
rodzaj osmozy.
Obalenie komunizmu
okazało się dla intelektualistów wyzwoleniem. Wielu z nich szybko
zapomniało, że w ogóle było coś takiego, jak komunizm; z ulgą usunęli
go ze świadomości i radośnie powrócili do swoich marksistowskich
przekonań, rozkoszując się znów miłym poczuciem moralnej wyższości.
Imperium sowieckie się zawaliło, komunizm upadł, komunistyczna ideologia
się skompromitowała - a jednak na każdym kroku napotykamy apologie
komunizmu i kazania na temat zła, jakie niesie ze sobą kapitalizm
i "dziki", "niepohamowany" liberalizm ekonomiczny.
Co więcej, w każdej sferze życia i na każdym poziomie - nie tylko
w dominujących postawach lecz także, w sposób coraz bardziej jaskrawy,
w polityce rządów państw europejskich, a w szczególności Unii Europejskiej
- widać tryumf ducha dogłębnie antyliberalnego, który mianem liberalnego
się określa. Widać też niektóre z tendencji, jakimi odznaczały się
dwudziestowieczne reżimy totalitarne: wprowadzanie w życie polityki
opartej na ideologii, prowadzącej do skutków odwrotnych od rzekomo
zamierzonych, przy jednoczesnym wzmocnieniu państwowego interwencjonizmu
i rozrastającej się biurokracji. Jest jedna istotna różnica: nowa
totalitarna mentalność jest głęboko antynaukowa; nie głosi nawet
wiary w naukę lub w wiedzę. Opiera się na obskurantyzmie i na ignorancji;
lansuje ją i pławi się w niej; pragnie "postępu" bez nauki.
"Imagine all the people" - głosi tekst koszmarnej piosenki.
Tak właśnie zrobił Rousseau; tak robili wszyscy polityczni myśliciele
o orientacji kontraktualistycznej. Robiły tak "dzieci-kwiaty"
w latach sześćdziesiątych; i zawsze było to ulubionym zajęciem intelektualistów.
A teraz, jak się wydaje, stało się to ulubionym zajęciem rządów
państw europejskich. Ta utopijna wizja, infantylna i niszczycielska,
jest kluczowa dla totalitarnej mentalności. To ona leży u źródeł
największych zbrodni dwudziestego wieku; to ona jest odpowiedzialna,
pośrednio lub bezpośrednio, za erozję demokratycznych swobód na
Zachodzie, i być może w końcu będzie też odpowiedzialna za ostateczną
utratę naszej wolności. Wyrażenie "the people" - to połączenie rodzajnika
określonego ze słowem "ludzie", dające "lud"
- jest jednym z najbardziej złowrogich wyrażeń w języku angielskim.
Gdy tylko ktoś mówi o "ludzie", należy zachować ostrożność.
W ciągu ostatnich kilku lat niektórzy europejscy politycy zaczęli
wypowiadać się o "ludzie" w taki sposób, że ciarki przechodzą
po plecach. Wprawdzie w wyrażeniu "all
the people" nie chodzi o lud, lecz o "wszystkich ludzi"
(i ich - jak się później okazuje - braterstwo, co już samo w sobie
wystarczy, by wywołać ciarki); ale określony rodzajnik traci tu
tylko część swej złowrogiej mocy. Cały ten zwrot, ta mieszanka idei
"wszystkich ludzi " z ideą braterstwa i z obecną jednak
w tym rodzajniku ideą ludu, a przynajmniej jakiejś zwartej całości
- sugestja, której nie ma w normalnym słowie "wszyscy"
- wzbudza niepokój.
Sama idea "ludu" jest głęboko i wymownie
antyliberalna. A wyobrażanie sobie "wszystkich ludzi"
na raz zakłada ujmowanie ich jako całości, a więc z konieczności
myślenie o nich w sposób abstrakcyjny, co samo już pociąga ze sobą
pewne ideologiczne konsekwencje. Zaś wyobrażanie sobie wszystkich
ludzi na raz żyjących w braterstwie, w utopijnym świecie tej piosenki,
jest perspektywą koszmarną. A jednak wizja ta zdaje się być powszechnie
uznawanym przedmiotem dążeń XXI wieku, szczególnie, gdy idzie o
przyszłą, "nową Europę".
Wśród charakterystycznych
cech reżimów totalitarnych można jeszcze wymienić, poza wszechogarniającą
ideologią i próbą poddania każdej sfery życia państwowej kontroli,
kilka innych. Do najbardziej istotnych należały: manipulacja języka,
fałszowanie historii, odmowa traktowania ludzi jako istoty racjonalne
i odpowiedzialne za swoje czyny, i wprowadzanie w życie polityki
w imię ideologicznych zasad bez względu na to, że jej skutki były
całkowicie przeciwne do rzekomo zamierzonych. Jednocześnie towarzyszyły
temu przynajmniej pozory wiary w wiedzę, wykształcenie i naukę;
były to przecież ważne hasła marksizmu-leninizmu.
Wszystkie te cechy,
z wyjątkiem ostatniej, są również charakterystyczne dla współczesnej
totalitarnej, politycznie poprawnej mentalności. I właśnie nieobecność
ostatniej z tych cech, w połączeniu ze wspomnianym podporządkowaniem
programów politycznych ideologii, nadaje tej mentalności szczególny
rys. Jej cechą wyróżniającą jest niechęć do racjonalnej argumentacji
czy analizy, lekceważenie faktów, które nie odpowiadają politycznie
poprawnym teoriom i całkowity brak zainteresowania skutkami, jakie
mogą z zastosowania tych teorii wyniknąć. Współcześni zwolennicy
panaceów i utopijnych rozwiązań problemów tego świata nie widzą
potrzeby konfrontowania swoich przekonań z faktami, z dostępną wiedzą,
z wynikami nauki ani z doświadczeniem, ponieważ uważają, że mają
rację z definicji: uznają się za moralnie wyższych, bo hołdują utopijnym
ideałom - z czego z kolei wnioskują, że racja musi być po ich stronie.
Tych zaś, którzy w to wątpią, uważają za uosobienie zła. Cechuje
ich bolszewickie poczucie wyższości moralnej.
Liberalne sumienie
chełpi się, że jest wyjątkowo wrażliwe na ludzkie nieszczęścia.
To przekonanie o unikalnej wrażliwości liberalnego sumienia z kolei
wzmacnia wśród poprawnie politycznych liberałów skłonność do ignorowania
niepożądanych - i nieliberalnych - skutków propagowanej przez nich
polityki. Ich rozwiązania problemów świata muszą być słuszne mimo,
iż przeczą im nauka i doświadczenie - tak samo, jak marksizm-leninizm
musiał był uznawany za słuszny przez wiernych tej ideologii. Z tym
- trzeba to podkreślić - że polityczni liberałowie nie twierdzą,
że ich teorie są "naukowe". Naukę można zignorować. (Nie
jest to bez związku - skoro polityczna poprawność, jak mentalność
totalitarna w ogóle, jest ideologią wszechobejmującą - ze skrajnymi
odmianami politycznej poprawności w środowiskach akademickich i
z niektórymi atakami na naukę ze strony bardziej radykalnych postmodernistów
i feministek.)
Jednym z przykładów
tego antyempirycznego, antyracjonalnego i antynaukowego podejścia
jest kwestia "globalizacji". "Globalizacja",
tak jak "kapitalizm", jest "słowem-straszakiem",
sloganem łączącym poprawnie politycznych wszystkich krajów przeciwko
niej. Globalizacja, podobnie jak kapitalizm, nie jest ani ideologią,
ani złowrogim spiskiem bogatych przeciwko biednym; nie jest nawet
ludzkim wynalazkiem. Jest naturalnym procesem. Potępia się ją jednak
jako ideologię, "system", który - powtarza się to bezustannie
- "zwiększa nierówności" i gnębi biednych; jako złowieszczy
plan narzucony przez szatańskie imperium w celu uzyskania kontroli
nad Trzecim Światem i wyzyskiwania żyjących w nim ludzi pracy. Twierdzi
się tak bez względu na liczne dowody, że globalizacja ułatwia osiągnięcie
tych właśnie celów, do jakich rzekomo dążą jej przeciwnicy, a więc
eliminację nędzy, demokratyzację i rozwój Trzeciego Świata. Nasuwa
to przypuszczenie, że deklarowane cele przeciwników tego procesu
nie są ich rzeczywistymi celami; przynajmniej z całą pewnością można
stwierdzić, że podstawy ich poglądów mają niewiele wspólnego z danymi
empirycznymi. Wielu z nich wykazuje skłonność do pomijania pewnych
istotnych faktów. Na przykład, w żadnym z argumentów krytykujących
globalizację za to, iż prowadzi do nierówności, nie spotkałam się
nigdy ze wzmianką o prostym fakcie, iż to wolność dążenia do dobrobytu
prowadzi do nierówności. Nierówności pojawiają się, gdy ludziom
wolno zdobywać i pomnażać pieniądze. Dzieje się tak na przykład
w Trzecim Świecie, gdy ludzie biedni mogą, pracując dla (złowrogich
i wyzyskujących ich) międzynarodowych korporacji, zarabiać stawki,
które - choć mizerne w porównaniu z zachodnimi - o niebo przewyższają
to, co mogliby oni zarobić w inny sposób. Przeciwnicy "systemu"
wolnorynkowego i globalizacji najwyraźniej chcieliby pozbawić mieszkańców
Trzeciego Świata tych możliwości: lepiej bowiem, żeby pozostali
biedni, ale równi, niż żeby powstawały nierówności dzięki bogaceniu
się tylko niektórych. Zakłada się widocznie, iż brak równości jest
sam w sobie czymś gorszym od biedy. Przeciwnicy globalizacji zakładają
też, wbrew wszelkim dowodom, że muszą mieć rację ponieważ są szlachetniejsi
- altruistyczni i hojni, "troszczący się" o biednych i
uczestniczący w moralnej walce przeciwko (złym z definicji) międzynarodowym
korporacjom; nie dlatego, że ich hasła mają jakikolwiek związek
z rzeczywistością. Organizowane przez nich polowania na czarownice
przeciwko tym, którzy odważają się kwestionować przyjętą linię działania,
przypominają Stalinowskie kampanie przeciwko wrogom postępu i prawicowym odchyleńcom.
Kolejnym przykładem
jest modne hasło "zrównoważonego rozwoju", które w praktyce
oznacza coś zupełnie przeciwnego. (Zrozumienie go wymaga zapewne
szkolenia w marksistowskiej dialektyce.) "Zrównoważony rozwój"
to w istocie protekcjonizm, utrzymywanie barier handlowych zamiast
ich znoszenia, utrzymywanie subsydiów zamiast ich zmniejszania,
uzależnianie ludzi od jałmużny, pozbawianie ich odpowiedzialności
i możliwości samodzielnego wydobycia się z biedy - co by istotnie
było rozwojem "zrównoważonym" - i wsparcie dla skorumpowanych
i niekompetentnych rządów. Ale to też jest czymś, czego nie wolno
kwestionować.
Częstym podkładem tego
wszystkiego jest żywiołowa niechęć do rynku - uczucie żywione przez
wielu liberałów, wszystkich antyglobalistów i zwolenników starych
i nowych totalitarnych utopii. Niechęć ta wiąże się z kolei z odmową
przyznania co najmniej trzech elementarnych prawd o człowieku: że
własna korzyść jest jednym z naturalnych i niedających się wykorzenić
motywów ludzkiego działania; że działanie dla własnej korzyści jest
działaniem racjonalnym; i że dążenie do osiągnięcia osobistej korzyści
raczej wspiera, niż pomniejsza dobro powszechne i ogólny rozwój.
Prawdy te nie są jedynie sprawą teorii ekonomicznej: mają zakorzenienie
w doświadczeniu i w obserwacji (a także w grach o sumie niezerowej
typu "dylemat więźnia", które ukazują ogólne korzyści
płynące z działań ukierunkowanych na racjonalną korzyść własną).
Procesy rynkowe wpajają poczucie odpowiedzialności, uczą dotrzymywania
obietnic oraz honorowania umów (ponieważ leży to w ich interesie;
ale końcowy efekt leży w interesie każdego) i otwierają przed wszystkimi,
zarówno bogatymi, jak biednymi, te same możliwości. Wolny rynek
w państwach ubogich wspiera rozwój i wzrost dobrobytu, a także samą
demokrację. Jednak liberalne i politycznie poprawne myślenie, podobnie
jak dawne myślenie totalitarne,
cechuje przekonanie, że skoro procesami rynkowymi kieruje wzgląd
na korzyść własną i chciwość, a obie te rzeczy (na ogół utożsamiane)
uważane są za zło, to same te procesy muszą być złe. Twierdzi się
przy tym, wbrew doświadczeniu, iż pogłębiają one nierówności, zamykają
możliwości, są źródłem ucisku i wyzysku biednych przez bogatych.
I skoro procesy rynkowe są złem, nie mogą prowadzić do niczego dobrego;
muszą zatem być poddane ograniczeniom i państwowej regulacji, podobnie
jak ludzka skłonność do zabiegania o własną korzyść.
Aksjomatem jest dla
tej mentalności założenie, że świat dzieli się na panujących i podporządkowanych,
prześladowców i prześladowanych; a zatem że, skoro brak naturalnych
sposobów zniesienia tych podziałów, gdyż są nieodłącznym elementem
naszego świata, trzeba je likwidować siłą. Mentalność ta zakłada
też, że ludzie biedni nie umieją działać racjonalnie dla własnej
korzyści, ani wziąć za siebie odpowiedzialności, i że nie można
tego od nich wymagać; trzeba ich traktować jako bezradnych, a wszelkie
przeszkody, jakie stoją na drodze do polepszenia ich bytu - jako
nieprzezwyciężalne bez pomocy państwa. Nie można zatem przyjąć,
że otwarcie dla nich rynków i zapewnienie im możliwości swobodnego
zabiegania o własne interesy byłoby dla nich korzystne (zwłaszcza,
że pozbawiłoby to pracy antyglobalistów, zwolenników pomocy dla
Trzeciego Świata i wielu pracowników organizacji pozarządowych.
Nie mówiąc już o tym, że kłóciłoby się z interesami zwolenników
protekcjonizmu - bo tak naprawdę o obronę partykularnych interesów
tu chodzi, niezależnie od marksistowsko-leninowskich wyobrażeń o
rynku i naturze człowieka). Pogarda, jaka się za tym kryje, i związana
z nią skłonność do infantylizacji ludzi i pozbawiania ich odpowiedzialności,
są charakterystyczne zarówno dla starej jak i dla współczesnej mentalności
totalitarnej. Charakterystyczne jest też przekonanie, że jedynym
prawdziwym autorytetem jest państwo, i że ono powinno prawnie regulować
wszystkie sfery życia, zarówno prywatną jak i publiczną.
Inne wspólne dla starej
i współczesnej mentalności totalitarnej przekonanie, związane z
potępieniem rynków i kapitalizmu jako zła, to przekonanie, że dobrobyt j e s t grą
o sumie zerowej: że bogaci wzbogacają się kosztem biednych, i że
gdyby tylko udało się ich skłonić (lub zmusić) do oddania części
majątku, los biednych by się poprawił. Logika redystrybucji, zrodzona
z ideologii i zawiści, zawsze leżała w sercu mętnego myślenia lewicy;
teraz stała się również, wbrew zdrowemu rozsądkowi i doświadczeniu,
milczącym założeniem polityki europejskich przywódców, zarówno lewicy,
jak centroprawicy. I kwestionowanie tej logiki stało się tematem
tabu.
Niektóre z cech nowej
totalitarnej mentalności, które na pierwszy rzut oka wcześniej nie
występowały, mają jednak te same źródła. Jedną z nich jest pojęcie
tożsamości grupowej: przekonanie, że określa nas w sposób podstawowy
przynależność do jakiejś grupy - seksualnej, społecznej, religijnej
lub etnicznej. Doprowadziło to do "ugettowienia" pewnych
grup etnicznych w imię ich wolności i godności. Pogląd, iż to, co
robimy i to, kim jesteśmy, zależy od naszej płci, rasy, orientacji
seksualnej lub przynależności do danej grupy etnicznej, jest nie
tylko absurdalny i wyjątkowo obraźliwy, lecz nadto niszczy tę właśnie
wizję społecznej harmonii i wspólnego dobra, która rzekomo leży
u podstaw ideologii politycznej poprawności. Zamiast jednoczyć,
dzieli i segreguje; wytwarza ogromną liczbę sprzecznych i wrogich
indywidualnych interesów i poszerza przepaść między nimi, zamiast
ją niwelować. Zawalają się wtedy podstawy tego "różnorodnego"
i "wielokulturowego" społeczeństwa, które jest rzekomym
celem, ponieważ znika wszelka płaszczyzna wzajemnego porozumienia,
a wraz z nią możliwość osiągnięcia głoszonych ideałów otwartości
i tolerancji. Pozostają wyłącznie poszczególne grupy interesu z
ich niekończącą się listą "uprawnień". Podobne są skutki
założenia, o którym była już mowa - założenia, wspólnego starej
i nowej mentalności totalitarnej, że świat dzieli się na "prześladowanych"
(różne mniejszości) i prześladowców.
Okazuje się - co z
łatwością i bez zaskoczenia stwierdzamy - że i tu, jak w przypadku
antyglobalistów, znaczącą rolę odgrywają partykularne interesy.
Jest to szczególnie widoczne na uniwersytetach, gdzie narzucanie
politycznej poprawności i postmodernistycznej teorii oraz tworzenie
nowych dyscyplin podkopujących racjonalne myślenie i akademickie
wartości w imię wielokulturowości, feminizmu i wolności, owocuje
pozycją naukową, władzą i statusem. Osiąga się to dokładnie tak,
jak to opisał Constant, mówiąc o rewolucjonistach francuskich: przez
"ukrywanie prawdziwych motywacji, które nimi kierowały, i przywłaszczanie
sobie bezinteresownych na pozór zasad i opinii, które posłużyły
im za sztandar." Zakusy władzy są tak samo silne, odgrywają
tę samą rolę, w nowej totalitarnej mentalności, co w starej.
Podział świata na dwie
klasy - prześladowców i prześladowanych - nie jest czymś nowym;
jest nam dobrze znany, tylko klasy nieco się zmieniły. Polityka
oparta na tożsamości grupowej także nie wzięła się znikąd: ma źródło
w wizji "wszystkich ludzi" jako abstrakcji, którą następnie
dzielimy na segmenty o ściśle określonych rolach, zaopatrzone w
różne etykietki. Jednostki są do tych ról sprowadzane i definiowane
przez nie. Każdy członek jakiejś "mniejszości" jest co
do swej istoty zdefiniowany jako taki. W "starym" totalitaryzmie
było dokładnie to samo, zmieniła się tylko podstawa tożsamości:
klasę zastąpiła rasa lub płeć. Robotników, chłopów, kułaków i burżuazję
zastąpiły kobiety, czarni i homoseksualiści.
Jest pewna ironia w
tym, że u podstaw ideału Rousseau leżała wizja wręcz przeciwna:
wizja autonomii jednostki, odmowa jej determinacji przez klasę lub
rasę. Celem było właśnie obalenie (nieliberalnej) koncepcji tożsamości
grupowej. A jednak koncepcja ta zakorzeniła się w mentalności wielu
spośród tych, dla których utopijna wizja Rousseau była źródłem inspiracji.
Może nie należy się tym zbytnio dziwić: fakt, że koncepcja tożsamości
grupowej, choć w trochę innej formie, była znaczącą częścią starej
mentalności totalitarnej, podsuwa podejrzenie, iż ta wizja utopii
nieuchronnie ulega takiemu zniekształceniu.
Skojarzenia, jakie nasuwa nowy podział
na klasy i nowa koncepcja tożsamości zbiorowej, nie ograniczają
się do komunistycznego wariantu totalitaryzmu. Dotyczą także faszyzmu:
przypominają nazistowskie poglądy na rasę. Z obiema wariantami totalitaryzmu
kojarzy się też charakterystyczne dla politycznej poprawności umiłowanie
teorii spiskowych oraz "nowy" antysemityzm, wyrażający
się w przekonaniu, że Izrael odpowiedzialny jest za całe zło tego
świata, i że wszystko byłoby w porządku - nie byłoby terroryzmu
(zrodzonego, według tego poglądu, wyłącznie z biedy, ucisku i niesprawiedliwości),
amerykańskiego imperializmu ani chciwości Zachodu - gdyby tylko
Żydom odebrać władzę, jaką mają nad światem.
Tę samą mentalność, i ten sam "nowy"
antysemityzm, widać u tych, którzy posługują się modnym już od dawna
hasłem "antyrasizmu". To w imię "antyrasizmu"
obrońcy dążeń Palestyńczyków wznoszą okrzyki "śmierć Żydom",
trzymając transparenty głoszące "Sprawiedliwość" i "Pokój".
Także w imię antyrasizmu pozbawia się czasem przedstawicieli pewnych
grup etnicznych możliwości wykształcenia. Uważa się za niestosowne
uczenie imigrantów, a szczególnie ich dzieci, języka (nie mówiąc
już o wartościach i o kulturze) kraju, w którym mieszkają, ponieważ
byłoby to gwałceniem ich godności i negacją ich tożsamości. Ale
tylko pewne grupy etniczne tak się traktuje: nie dotyczy to, na
przykład, Finów, Litwinów czy Greków. A zatem jest to nie antyrasizm,
lecz po prostu rasizm: pogarda dla pewnych grup etnicznych. Podobna
pogarda kryje się za hasłem "antyelitaryzmu", za pomocą
którego piętnuje się szkoły, które osiągają dobre wyniki dzięki
dyscyplinie, utrzymaniu autorytetu nauczycieli i tradycyjnym metodom
kształcenia.
Ograniczanie swobód i możliwości
w imię wolności, równości i "uprawnień", też jest czymś,
co dobrze znamy ze starej, totalitarnej mentalności. Mnożące się
"uprawnienia", jakie polityczna poprawność wymusza, w
końcu naruszają najbardziej podstawową zasadę: równości wobec prawa.
A zatem raz jeszcze skutki okazały się odwrotne od rzekomo zamierzonych.
Jaskrawa jest manipulacja
językiem, jaka się przy tym wszystkim odbywa. To też jest znaną
cechą starego totalitaryzmu, lecz dziś coraz częściej występuje
wśród europejskich przywódców politycznych, z których wielu wydaje
się nie tyle kłamać, co raczej ujawnić zupełny brak kontaktu z rzeczywistością.
Ich wypowiedzi, coraz bardziej przypominające Orwellowską nowomowę,
nie służą informowaniu, lecz mistyfikacji i zwodzeniu. Słuchając
ich, nie spodziewamy się już, że powiedzą coś istotnego: wypływa
z nich czysta retoryka, nie poruszająca żadnych problemów, będąca
jedynie reklamą mówiącego. Słowa i wyrażenia, jakimi się posługują,
czerpią wprost z piosenek dzieci-kwiatów, uzupełniając je hasłami
takimi, jak "dostęp", "wykluczenie" i "włączenie"
(używane zazwyczaj w celu wspierania określonych grup w ramach inżynierii
społecznej, głównie na uniwersytetach, i posiadające dowolne znaczenie,),
"tolerancja" (oznaczająca nietolerancję i przywileje dla
pewnych grup) i "wielokulturowość" albo "różnorodność"
(które oznaczają potępienie zachodniej kultury i wspieranie innych).
"Uprawnienia" wyparły sprawiedliwość, równość szans i
równość wobec prawa. Wszechobecne jest też hasło "demokracji",
prawie zupełnie już pozbawione znaczenia i powszechnie mylone z
prawami człowieka, z prawami obywatelskimi lub z rządami prawa;
najczęściej jest używane w znaczeniu indywidualnych "uprawnień"
i niczego więcej, a szczególnie uprawnień jednostek należących do
określonych "mniejszości". Moim ulubionym wyrażeniem jest
"podnoszenie poziomu", które - jak "zrównoważony
rozwój" - znaczy coś wręcz przeciwnego, niż głosi: podnoszenie
poziomu zawsze oznacza
jego obniżenie, zwłaszcza w edukacji. Jaskrawe kłamstwa są wygłaszane
bez najmniejszego wstydu, z pogardą dla inteligencji wyborców. Wiemy
przecież, że dzisiejsze młode pokolenie nie jest o 100% mądrzejsze,
niż młode pokolenie 30 lat temu; ale mamy wierzyć, że ogromny wzrost
dobrych ocen na egzaminach świadczy o tym, iż poziom niebywale wprost
się podniósł. Wciąż słyszymy, że stajemy się coraz bardziej wolni,
podczas gdy nasze swobody są stopniowo ograniczane. Upadek komunizmu
nie umniejszył znacząco okazji dostrzeżenia, jak nieskończenie usłużne
jest słowo "wolność", jak można manipulować retoryką demokracji,
i jak elastyczne jest znaczenie niektórych innych słów, których
sens wydawał nam się jasny, takich jak: "prawda", "równość",
"sprawiedliwość" i "zło". (Kilka lat temu obserwowałam
konferencję o złem. Prawie wszyscy jej uczestnicy utożsamiali zło
z biedą w Trzecim Świecie, globalizacją, wielkimi korporacjami,
globalnym ociepleniem i zanieczyszczeniem środowiska. Większość
też uważała, że wszystko to są skutki imperialistycznego ucisku
i bezwzględnej chciwości kapitalistycznego Zachodu, a w szczególności
Stanów Zjednoczonych; i że zło po prostu zniknie, jeśli tylko uda
nam się te dolegliwości wyleczyć.)
Prócz manipulacji językiem
widzimy też manipulację historii i skłonność do fałszowania jej,
też dobrze nam znaną z komunistycznego i nazistowskiego totalitaryzmu.
Widać ją w niechęci, z jaką politycznie poprawna lewica przyznaje
istnienie pewnych niewygodnych aspektów sowieckiego komunizmu, i
w tabu, które zabrania równoczesnego omawiania ich wraz z zbrodniami
hitlerowskimi, nie mówiąc o już o ich porównywaniu. Hitlerowskie
okrucieństwa wolno zestawiać jedynie ze zbrodniami izraelskimi lub
amerykańskimi - i czyni się to, istotnie, coraz częściej. To jednak
nic nowego; na lewicy zawsze tak było. Antyzachodnia propaganda,
według której należy potępić zachodnią cywilizację w imię "wielokulturowości",
"anty-rasizmu", itp., też nie jest już taką nowością;
od wielu lat obserwujemy ją w szkołach i na uniwersytetach, europejskich
i amerykańskich. Nowością jest natomiast negacja całej judeochrześcijańskiej
przeszłości Europy, jej kultury i historii; tudzież fakt, że negacja
ta stała się (po części wskutek nacisków ze strony wzrastającej
populacji muzułmańskiej, zwłaszcza w Anglii i we Francji) częścią
polityki rządów. Prezydent Chirac oznajmił niedawno, że Europa i
jej wartości są w równej mierze (a może nawet bardziej) zakorzenione
w kulturze islamu, jak w kulturze judeochrześcijańskiej. Wypowiedź
ta - jeśli zakładamy, wspaniałomyślnie, że nie postradał
on jeszcze wszystkich zmysłów - była prawdopodobnie w dużym stopniu
podyktowana tchórzostwem. Podobnie można by tłumaczyć ogłuszającą
ciszę na temat judeochrześcijańskiego dziedzictwa Europy w ostatnim
projekcie preambuły Europejskiej Konstytucji. Tendencja jest jednak
wyraźna: celowe manipulowanie historią. I wszystko wskazuje na to,
że twórcy nowej Europy i jej konstytucji kierują się nie tylko strachem,
lecz także ideologią, w której na historię i tradycję nie ma miejsca.
Chcą oni naprawdę "nowej" Europy, stworzenia nowego świata,
zbudowanego na nowoczesnych, postępowych fundamentach, nieskrępowanych
więzami historii. To również jest ideą znaną z komunistycznej utopii.
Wszystkie te aspekty
politycznej poprawności - manipulacja języka, fałszowanie czy wręcz
odrzucenie historii, cyniczne pozory troski o interesy mniejszości
kosztem demokracji, pogarda, ograniczanie swobód w imię wolności,
podporządkowanie polityki mętnym zasadom ideologicznym - pojawiają
się w konstytucji Unii Europejskiej. Jest to tekst spektakularnie
bełkotliwy i niespójny. Jego język jest celowo mętny, a sformułowane
w nim cele są - o ile można je w ogóle zrozumieć - wzajemnie sprzeczne.
Artykuł 3. o "celach Unii", na przykład, oświadcza z całą
powagą, że celem Unii jest "zrównoważony rozwój" Europy
na podstawie "społecznej gospodarki rynkowej" o "wysokiej
konkurencyjności", zmierzającej do "pełnego zatrudnienia"
i "postępu społecznego." Jest to po prostu bełkot. Już
samo wyrażenie "zrównoważony rozwój" jest niejasne. Czym
jest "społeczna gospodarka rynkowa" - nikt nie wie, nawet
ci, co popierali umieszczenie tego sformułowania w tekście. Nie
wiedzą tego pewnie nawet sami twórcy tego tajemniczego zwrotu. Nawet,
gdyby to mętne i - jak podejrzewam - sprzeczne wewnętrznie pojęcie
miało jakieś zastosowanie w rzeczywistości, to na pewno nie da się
pogodzić z "wysoką konkurencyjnością" - która z kolei
nie da się pogodzić z gwarancją "pełnego zatrudnienia".
Co więcej, gospodarka z definicji do niczego nie "zmierza".
Być może potrafi to robić "społeczna gospodarka rynkowa",
ale - skoro nikt nie wie, czym jest - trudno to stwierdzić. "Postęp
społeczny" ma pewnie znaczyć z grubsza to samo, co "sprawiedliwość
społeczna", i też, tak jak ona, pozwala na dowolne interpretacje
- choć wolno sądzić, że dużą rolę będzie w niej odgrywać redystrybucja.
Proponowany projekt konstytucji europejskiej pragnie też "wysokiego
poziomu ochrony środowiska", ale jednocześnie chce wspierać
"postęp naukowo-techniczny." Innymi słowy, konstytucja
europejska "wyobraża sobie wszystkich ludzi", wymyśla
sobie, jacy mają być i w jaki sposób mogliby stworzyć idealny świat,
po czym wszystkie te wyobrażenia spisuje. Skoro konstytucja ogromnie
poszerza unijne uprawnienia ustawodawcze we wszystkich sferach,
od polityki zagranicznej do społecznej i gospodarczej, i skoro decyzje
Unii, zastępujące decyzje parlamentów narodowych, będą wiążące,
ta mętność, bełkotliwość i niespójność są groźne: sprawią bowiem,
że Unia Europejska będzie mogła narzucić swoim członkom co tylko
zechce i kiedy zechce. Wiemy zaś, iż jej zachcianki mogą przybierać
skalę wręcz olimpijską.
Zaskakującą różnicą
między starą a nową totalitarną mentalnością jest sukces tej nowej:
niewiarygodna ilość ludzi okazała się podatna na pranie mózgu, uwierzyła
w ideologię i obłudę. Polityczna poprawność, podobnie jak stara
totalitarna mentalność, dostarcza wygodnych, uprzednio przyrządzonych,
upieczonych już opinii, które - podobnie, jak w starej - obejmują
prawie wszystko. Na tym polega wygoda: gotowa utopia, którą wystarczy
podgrzać i podać na talerzu z dodatkiem płytkich, atrakcyjnych haseł:
demokracja, tolerancja, pokój, różnorodność. Hasła też znamy; tylko
"różnorodność" jest stosunkowo nowa. Ale zamąciło to normalnym
ludziom w mózgach o wiele skuteczniej niż stara, komunistyczna indoktrynacja.
I nie tylko normalnym ludziom: także rządom. Mamy teraz rządy, które
mówiąc o "ludzie", dostosowują prawo do interesów grup
nacisku. Teraz wyręczy ich w tym Unia Europejska. Czy umiejętność
rządzenia pójdzie w zapomnienie? Czy zapomnimy, czym jest niezawisłość
osoby lub państwa i do czego służy? Czy zbliżamy się do utopii Saint-Simona,
w której władza zostaje zastąpiona "administracją rzeczy"...
i ludzi?
tłumaczył Tomasz Kuniński
przekład autoryzowany
|