Strona główna | Czytelnia | Publikacje | Informator | Zarejestruj się | Zaloguj | Odzyskiwanie hasła | English Version
OMP

Główne Menu

Nasi autorzy

Strony tematyczne

Sklep z książkami OMP

Darowizny na rzecz OMP

Księgarnie z książkami OMP
Lista księgarń - kliknij

Jacek Kloczkowski - Demokracja na zakręcie
.: Data publikacji 11-Lip-2008 :: Odsłon: 1966 :: Recenzja :: Drukuj aktualną stronę :: Drukuj wszystko:.

Pogląd, według którego demokracja jest ustrojem niebezpiecznym dla wolności obywateli, nie ma współcześnie wielu zwolenników. Autorzy nawet bardzo ostrożnych jej krytyk narażają się na zarzuty autorytarnych skłonności i są posądzani o wiele innych niegodziwych cech. Trudno się dziwić, że niewielu śmiałków wyłamuje się z tego chóru politycznej poprawności, a gdy już to czynią, ich głos nie jest nagłaśniany, chyba że z intencją publicznego ich napiętnowania.

 

Dobre strony umiarkowania

 

Nie zawsze tak było. Patrząc na tradycję myśli politycznej minionych stuleci rzec nawet można, że to sytuacja nowa, związana z totalitarną traumą dwudziestego stulecia. Jeszcze w XIX wieku najwybitniejsi autorzy konserwatywni i liberalni – z Burke’m, Tocquevillem i lordem Actonem na czele – wskazywali na poważne niebezpieczeństwo, jakie niesie z sobą demokracja. Otóż jeśli werdykty polityczne sprowadzi się wyłącznie do kwestii większości głosów, okazać się może, że niejedna mniejszość jest zmuszana do respektowania prawa, które stoi w sprzeczności z jej przekonaniami, tradycją, moralnością. Zgadzając się z tym, że procesy decyzyjne w państwie często trudno oprzeć na innym mechanizmie, krytycy absolutnie pojętej zasady demokratycznej postulowali jej wzbogacenie o inne wartości, dzięki którym wskazane zagrożenie byłoby przynajmniej nieco mniejsze. Owymi wartościami powinny być chociażby szacunek dla lokalnych tradycji i ich uwzględnianie w prawodawstwie. Postulujący je myśliciele zdawali sobie sprawę, że samo zakorzenienie ich w kulturze politycznej poszczególnych narodów może nie wystarczyć. Proponowali zatem także mechanizmy ustrojowe, w których potencjalnie najsilniejsi musieli liczyć się ze zdaniem słabszych. Klasycznym przykładem może być rozkład głosów w Senacie USA, w którym każdy stan – niezależnie od liczby mieszkańców – ma taką samą reprezentację. Tej powściągliwości coraz częściej zaczyna brakować wielu entuzjastom Unii Europejskiej.

 

Eurohisteria

 

Niedawne irlandzkie referendum przyniosło wynik, jakiego można się było spodziewać. Irlandczycy odrzucili żmudnie negocjowany traktat. Mieli do tego prawo – taka jest istota demokracji. Niestety, nie wszyscy chcą to respektować. Co prawda, póki co głosy za przykładnym ukaraniem krnąbrnych wyspiarzy są odosobnione, ale w wielu europejskich salonach politycznych i intelektualnych rozległ się gniewny pomruk. Podobną reakcję wywołały deklaracje prezydentów Czech i Polski, którzy wyrazili wątpliwość, czy wobec przegranej traktatu w Irlandii ratyfikowanie go ma jeszcze sens. Oczywiście, w polskim przypadku nie można lekceważyć argumentów taktycznych przemawiających za ostatecznym zatwierdzeniem dokumentu podpisem głowy państwa. Gra, jaka toczy się w Unii Europejskiej, jest na tyle skomplikowana, że nie sposób w tej chwili jednoznacznie przesądzić, co z punktu widzenia polskich interesów jest bardziej korzystne: zaznaczenie odrębności stanowiska czy pójście drogą większości krajów. Niemniej w dyskusji na ten temat zaczyna dominować zupełnie inna argumentacja. Nie chodzi bynajmniej o kalkulację interesów. Otóż odrzucenie traktatu a nawet umiarkowany sceptycyzm wobec niego poczyna być przedstawiane jako sprzeniewierzenie się najwyższym wartościom i ideom europejskim. Ton wypowiedzi wielu zwolenników Traktatu lizbońskiego wyklucza jakąkolwiek racjonalną polemikę.

 

Kłopot z Europą

 

Problem z Unią Europejską staje się coraz poważniejszy. Z jednej strony ma on wymiar organizacyjny. Niewątpliwie zarządzanie tak olbrzymim i zróżnicowanym obszarem stwarzałoby wielki problem nawet w obrębie jednego organizmu politycznego. Co dopiero mówić o sytuacji, w której składa się na niego szereg odrębnych bytów państwowych, które – wbrew nadziejom niepoprawnych marzycieli – nie chcą  wyrzec się swoich partykularnych interesów, a w dodatku są na ogół wewnętrznie bardzo podzielone w wielu istotnych kwestiach politycznych, społecznych i kulturowych. Nic zatem dziwnego, że szuka się sposobów na zaradzenie tej sytuacji i znalezienie rozwiązań, dzięki którym Unia Europejska mogłaby efektywnie funkcjonować. Co innego jednak dostrzec tę potrzebę, a co innego uznać, że jedynie Traktat lizboński stanowi remedium na wszystkie bolączki.

 

Wielu polityków i opiniotwórczych intelektualistów europejskich jest owładniętych ideą stworzenia wielkiego europejskiego superpaństwa. Wierzą, że to najlepsza przyszłość dla Europy. Podają argumenty czysto racjonalne – że dopiero prawdziwie zjednoczona UE będzie poważnym graczem na scenie międzynarodowej i będzie w stanie konkurować z Ameryką i Azją politycznie i gospodarczo. Nie stronią jednak także od podniosłej retoryki, kładącej nacisk na hasła postępu, jedności, oświecenia. Ci, którzy nie podzielają ich wizji, są przedstawiani jako niebezpieczni archaiczni nacjonaliści. Z taką reputacją coraz trudniej odgrywać znaczącą rolę w Europie. Kłopot w tym, że zwykle nie ma ona nic wspólnego z tym, co rzeczywiście można by uznać za przejaw godnych potępienia skłonności. Reguły demokratycznej gry są nierówne. Przeciw konserwatywnym obrońcom tradycyjnie rozumianej kultury, której ważnym aspektem jest przywiązanie do tradycji narodowej, coraz częściej staje biurokratyczna machina Unii, wsparta hałaśliwą agitacją liberalnych mediów. Tym samym stanowisko pokaźnej – jak wskazują wybory w poszczególnych krajach – części mieszkańców Europy, w kluczowych dla nich sprawach, jest spychane na margines.

 

Nowe oblicze partykularyzmu

 

Są też i tacy uczestnicy sporu o przyszłość Europy, którzy w jej politycznym scaleniu widzą szanse na załatwienie partykularnych interesów. Niejeden niemiecki czy francuski polityk zaciera ręce na myśl o przewadze, jaką ich państwa zyskają w Unii dzięki zapisanemu w Traktacie lizbońskim mechanizmowi podejmowania kluczowych decyzji. Trudno mieć do nich o to pretensje. Można im jedynie zarzucić hipokryzję, że o tym zwykle wprost nie mówią. A także przeciwstawić się ich planom – jeśli zagrażają polskim interesom - w dyplomatycznej grze, jaka toczy się w Europie.

 

Są też środowiska – np. lobby homoseksualne, feministki, niektóre lobby gospodarcze – które rzeczywiście nie są szczególnie przywiązane do idei państwa narodowego, a często wręcz są mu wrogie, ale również jedność europejską traktują bardzo instrumentalnie. Otóż służyć ma im ona do realizacji własnych zamierzeń – czy to będzie np. legalizacja małżeństw homoseksualnych, aborcja na życzenie, czy odpowiednie regulacje prawne w sferze ekonomicznej. Motywacje bywają różne – skutek może być mniej więcej ten sam. Jeśli postulaty niezyskujące poparcia w poszczególnych państwach będą przeforsowywane dzięki unijnym instytucjom, deficyt demokracji w Unii jeszcze się pogłębi.

 

Najbliższe lata mogą zadecydować o przyszłości Unii w znacznie dłuższej perspektywie. Gra toczy się o większą stawkę niż tylko mechanizmy decyzyjne zapisane w Traktacie lizbońskim. To, w jaki sposób traktowany jest teraz głos krytyków tego dokumentu, może przesądzić o kształcie debaty publicznej na forum Unii. Jeśli europejska demokracja będzie oznaczać dyktat najbardziej wpływowych środowisk politycznych i opiniotwórczych, stare argumenty, że demokracja może zagrozić wolności, okażą się bardzo aktualne.

Autor jest politologiem, członkiem zarządu Ośrodka Myśli Politycznej w Krakowie. Wydał ostatnio wybory tekstów „Realizm polityczny. Przypadek polski” i „Z dziejów polskiego patriotyzmu”.

Tekst „Demokracja na zakręcie” został opublikowany 8 lipca 2008 r. w „Dzienniku Polskim” – www.dziennik.krakow.pl

.: Powrót do działu Publicystyka polityczna :: Powrót do spisu działów :.

 
Wygląd strony oparty systemie tematów AutoTheme
Strona wygenerowana w czasie 0,063898 sekund(y)