Strona główna | Czytelnia | Publikacje | Informator | Zarejestruj się | Zaloguj | Odzyskiwanie hasła | English Version
OMP

Główne Menu

Nasi autorzy

Strony tematyczne

Sklep z książkami OMP

Darowizny na rzecz OMP

Księgarnie z książkami OMP
Lista księgarń - kliknij

Zdzisław Krasnodębski - O genezie III Rzeczypospolitej raz jeszcze
.: Data publikacji 12-Gru-2005 :: Odsłon: 10279 :: Recenzja :: Drukuj aktualną stronę :: Drukuj wszystko:.

Świadoma decyzja?

Spory dotyczące przeszłości i kwestia odpowiedzialności za nią były - i ciągle są - jednym z najważniejszych elementów kultury politycznej III RP. Andrzej Walicki słusznie zauważył, że dyskusja
o przeszłości miała decydujące znaczenie dla kształtowania się sfery politycznej w Polsce: "Nie jest prawdą, że w Polsce zlekceważono sprawę prawnego rozliczenia z komunistyczną przeszłością. Przeciwnie sprawa ta budziła od początku wielkie emocje i wywarła - niestety - decydujący wpływ na podziały polityczne i intelektualne"[1].

Trzeba stwierdzić, że podziały były od początku traktowane przez większość polskich elit jako irracjonalne, jako fakt godny ubolewania - tak, jak go traktuje Walicki. Publicyści, politycy i politologowie narzekali, że te spory historyczno-kulturowe, uważane za przejściowe i charakterystyczne dla pierwszej fazy budowy demokracji, a nie interesy ekonomiczne, dzielą scenę polityczną. Twierdzono, że "racjonalizacja" sceny politycznej polegać miałaby na ich zaprzestaniu. Za każdym razem z okazji wyborów, w których zwycięstwo odnosiła postkomunistyczna lewica, zapewniano, że jest to dowód, iż wreszcie dawne podziały przestają być aktualne. Również w roku 2001 publicyści i politologowie głosili, że SLD nie jest już partią postkomunistyczną. Za każdym razem ta prognoza okazywała się wątpliwa i wystarczał krótki okres rządów postkomunistycznej lewicy, by sprawa "dekomunizacji" ożywała w świadomości społecznej.

Aleksander Kwaśniewski, mówił w 1995 r. - jeszcze tylko jako przywódca partyjny - o programie SLD: "Sądzę, że Polsce potrzebne są partie pragmatyczne, konkretne, związane z grupami społecznymi i o podobnym położeniu i interesach ekonomicznych. Jesteśmy przekonani, że w Polsce kończy się czas partii operujących hasłami, symbolami, historią czy martyrologią"[2]. Takie partie miałyby szczególnie odpowiadać oczekiwaniom młodych ludzi: "Właśnie zaczyna się fala ludzi z uniwersytetów, którzy po prostu
z własnej woli przychodzą i których w ogóle nie interesuje to czy PZPR, czy majątek, czy inne dyrdymały"
[3]. W istocie dzisiaj wiemy, że interesy ekonomiczne okazały się silniejsze niż dawne podziały, niż sprawa majątku PZPR, kwestia odpowiedzialności politycznej
i prawnej, tylko że trudno uznać ich zwycięstwo w tej postaci, jaką ujawniła "afera Rywina", za ową pożądaną "racjonalizację".

Nie jest oczywiście tak, że nic w Polsce w tej kwestii nie zrobiono[4]. W końcu podjęto różnorodne działania - zmienił się obraz historii, dokonała się zasadnicza zmiana symboliki państwowej, uchwalono prawo lustracyjne, powstał IPN, odbyło się nawet kilkanaście procesów itd.[5] Zdaniem Andrzeja Paczkowskiego można uznać rezultat za zadowalający - w publicznej symbolice, w historiografii oraz w ocenie przeszłości przez społeczeństwo zaszły głębokie pozytywne przemiany.

Jednak wydaje się, że nawet gdy idzie o świadomość i pamięć zbiorową, jest to ocena nazbyt optymistyczna, nie mówiąc już
o wymiarze prawnym czy kwestii oczyszczenia się instytucji i środowisk, korporacji, np. świata akademickiego albo środowiska prawników. Przy tym żadne z tych przedsięwzięć, które podjęto, nie było oczywiste i niekontrowersyjne. Przeciwko przeszłościowym obrachunkom wypowiadali się wybitni intelektualiści, dawni przywódcy opozycji, większość elit kulturowych i politycznych. Przeciwnicy "rozliczenia", często podważający w ogóle sens działań zmierzających do uporania się z przeszłością, zdecydowanie dominowali w dyskursie publicznym. Nawet w takich wydawałoby się oczywistych sprawach jak zmiana symboli pojawiały się głosy wybitnych przedstawicieli polskiego życia kulturalnego kwestionujące jej sensowność. Przypomnijmy chociażby spór o pomniki Armii Radzieckiej. Nic bardziej nie spychało na margines życia publicznego, jak zdecydowane opowiedzenie się za dekomunizacją. Oczywiście najbardziej kontrowersyjna była sprawa konsekwencji prawnych. W większości środowisk zupełnie nie podjęto kwestii odpowiedzialności za łamanie podstawowych reguł instytucjonalnych
i zasad etyki zawodowej. Co prawda nawet najbardziej zagorzali zwolennicy "przebaczania" nie negowali konieczności wszczęcia procesów karnych w najpoważniejszych sprawach, ale zarazem swymi działaniami politycznymi i publicystycznymi tworzyli warunki, w których nawet w takich przypadkach procedury prawne okazywały się nieskuteczne. Zgodzić się więc trzeba ze zdaniem Bronisława Wildsteina, że w gruncie rzeczy dekomunizacji w Polsce nie było i że bilans zaniechania jest ponury
[6].

Sposób, w jaki rozstrzygnięto w Polsce kwestię, jak postąpić
z PRL-owską przeszłością, w decydujący sposób wpłynął na kształt III Rzeczypospolitej. Według Konstantego Geberta na początku była to świadoma decyzja. Pisze on: "Byłoby fałszem twierdzić, że Mazowiecki był naiwny albo że w ogóle nie widział problemu. Wręcz przeciwnie, zupełnie świadomie nie chciał on rozpocząć prawnych procedur lub wybrać bardziej subtelne formy, aby wydobyć prawdę na światło dzienne lub nazwać sprawców po imieniu"
[7]. Nie chodzi jednak o decyzję jednego polityka, który miał prawo do pomyłki - była to raczej decyzja zbiorowa, decyzja dominującego odłamu kierownictwa dawnej antykomunistycznej opozycji.

Początkowe zaniechanie przyczyniało się do erozji substancji polskiej, do jej dzisiejszej fasadowości i podatności na korupcję
w szerokim sensie tego słowa. Początkowa decyzja, by rozliczenie
z przeszłością zminimalizować albo w ogóle je udaremnić, żeby uznać je za "dyrdymały", które przeszkadzają wspaniałym planom, zaważyła na całej konstrukcji III RP. Nie chodzi tylko o uzasadnione poczucie ciągłości z PRL oraz udział osób "obciążonych przeszłością" w życiu publicznym, lecz o to, że zdecydowana niechęć do podjęcia kwestii odpowiedzialności za PRL determinowała sposób myślenia o państwie i polityce. Filozofia III RP ukształtowała się pod wpływem potrzeby znalezienia uzasadnienia dla rezygnacji
z ustalenia odpowiedzialności za popełnione w PRL przestępstwa, zbrodnie i przewinienia.

Dzisiaj panuje powszechna opinia, że III Rzeczpospolita znajduje się w kryzysie. Ale jest rzeczą charakterystyczną, że teza, iż mogłoby to mieć jakikolwiek związek z owym początkowym zaniechaniem i związaną z nim filozofią polityczną III RP, wywołuje emocjonalne reakcje[8].

Argumenty przeciwko "obrachunkowi"

Argumenty przeciwko dekomunizacji, które wysunięto po 1989 roku, mogły z początku brzmieć przekonująco. Rezygnacja z pociągnięcia do prawnej odpowiedzialności ludzi dawnego systemu oraz pozostawienie im swobody działania politycznego mogły wydawać się najlepszym wyjściem z sytuacji. Zapewne wiele osób głoszących ów pogląd czyniło to w najlepszej wierze i z najlepszymi intencjami (ale oczywiście nie wszyscy, o czym świadczy choćby sprawa Lesława Maleszki, konfidenta SB i dziennikarza "Gazety Wyborczej").

Argumenty, jakie wysuwano przeciw "rozliczeniu", dają się podzielić na parę grup. Pierwszą grupę tworzą argumenty, w których w ogóle negowano potrzebę rozliczenia, dekomunizacji i wymierzenia sprawiedliwości, zwłaszcza na płaszczyźnie prawnej. Fakt ugody - Okrągły Stół - był i jest rozumiany nie jako taktyczny, chwilowy kompromis, lecz jako konstytutywny akt założenia III Rzeczypospolitej, wyraz politycznego myślenia, które z góry zakładało rezygnację z każdej formy dekomunizacji.

Tak to rozumiał Aleksander Kwaśniewski, i przyszłość pokazała, że się nie mylił. "W samym pomyśle Okrągłego Stołu było założone właśnie pokojowe przejście, pokojowa transformacja. [...] Więc nikt chyba sobie nie wyobraża, że można było podpisać taką umowę okrągłostołową, która by się zaczynała od tego, że od dzisiaj wszyscy partyjni przechodzą obozy reedukacyjne, są skoszarowani, a ci, którzy pełnili jakieś stanowiska, są wyłączeni z życia przynajmniej na 20 lat albo do drugiego pokolenia. ¯e ci, którzy byli dyrektorami, muszą przejść reedukację [...] Panowie, my mówimy
o zupełnie innej filozofii, jaką może miał Moczulski czy Morawiecki"[9].

Idąc jeszcze dalej powiadano, że ugoda sprawiła, iż problem automatycznie przestał istnieć. Sam fakt porozumienia miał świadczyć o tym, że zwolennicy PRL przedzierzgnęli się w demokratów. Ludzie stanu wojennego stali się ludźmi Okrągłego Stołu, a tym samym dowiedli, że można im ufać. Konstanty Gebert pisze, że jednym z trzech powodów, dla których na początku III RP zrezygnowano z obrachunku z przeszłością, był fakt, że w czasie obrad Okrągłego Stołu ludzie aparatu państwowego i partyjnego z wrogów stali się partnerami. "Gdy komuniści przełożyli swoją część umowy na praktykę, także i my byliśmy zobowiązani moralnie i politycznie"[10].

W przekonaniu tych, którzy odrzucali konieczność wymierzania sprawiedliwości komunistom i zadośćuczynienia ich ofiarom, komunizm skończył się definitywnie w 1989 roku, w jego miejsce od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiły się demokracja i państwo prawa. "Właściciele PRL-u oddali władzę. ¯adnych burzonych więzień, zdobywanych barykad, przełomowych dat, tylko od razu, z marszu demokracja i państwo prawa"[11]. Demokracja i państwo prawa nie wymagają, jak się wydawało, żadnych specjalnych wysiłków i zabiegów, a już na pewno nie badania odpowiedzialności za działalność w PRL. Publicystka "Gazety Wyborczej" krytykowała pomysł sprawdzania uczciwości i integralności, martwiła się faktem, że zamiast szerokiej oferty współuczestnictwa pojawiały się zastrzeżenia wobec ludzi dawnego reżimu: że zamiast hasła "wszystkie ręce na pokład" malkontentna prawica wołała, że "najpierw trzeba sprawdzić, które ręce są czyste"[12]. Niektórzy twierdzili, że komunizm nie skończył się dopiero w 1989, ale znacznie wcześniej, już w roku 1956. Andrzej Szczypiorski przekonywał Niemców, że właśnie dlatego w Polsce nie potrzeba żadnych procedur sprawdzania i oczyszczania, jakie stosowano w Niemczech wschodnich[13]. Jedynym stosownym miejscem dla roztrząsania przeszłości miały być książki historyczne. Nikt nie kwestionował potrzeby dyskusji historyków, ale zakładano, że tak czy owak nie dojdzie się do jednoznacznych ocen i że nie powinna ona mieć żadnego wpływu na bieżącą politykę.

Druga grupa argumentów to te, z których miało wynikać, że jeśliby nawet istniała potrzeba rozliczenia, to i tak nie byłoby to ani możliwe, ani celowe. Nie byłoby możliwe, bo nie pozwalał na to układ sił, przede wszystkim obecność komunistów w życiu publicznym, w służbach specjalnych, w administracji państwowej. Konstanty Gebert twierdził w cytowanym już tekście, że obok partnerstwa zawiązanego przy Okrągłym Stole istniały dwa inne powody zaniechania jakichkolwiek kroków zmierzających do pociągnięcia do odpowiedzialności ludzi dawnego reżimu - fakt, że byli oni jeszcze ciągle przy władzy oraz strach przed puczem. Argumenty takie pozostawały w wyraźnej sprzeczności z twierdzeniem, że komuniści stali się godnymi zaufania partnerami lub przekonanymi, integralnymi demokratami. Podkreślano przy tym, że nie da się na podstawie zachowanych materiałów ustalić winnych, choć oczywiście nic nie uczyniono, by materiałów tych nie niszczono. Nieustannie pojawiały się ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem manipulacji
i oskarżeniem ludzi niewinnych, rozpoczęciem generalnego polowania na czarownice. Jako potwierdzenie tego typu obaw służyła sprawa "listy Macierewicza".

Niestosowny wydawał się również czas. Najpierw, przez pierwsze lata transformacji, twierdzono, że jest jeszcze za wcześnie na rozrachunek z przeszłością, że brak jest odpowiedniego dystansu czasowego, by można było ją obiektywnie ocenić, że dopiero zmiana pokoleniowa sprawi, że temat zostanie podjęty. Parę lat później mówiono, że jest już za późno, że skoro nie zrobiono nic wcześniej, byłoby rzeczą absurdalną zacząć dekomunizację po paru latach.

Nie byłoby to też celowe, bo krytyczny obrachunek z komunizmem byłby szkodliwy, zagrażałby budowanej demokracji. Chcąc nie chcąc należało więc wybrać rozwiązanie "pragmatyczne"; aby włączyć dawnych przeciwników w system demokratyczny, trzeba było przejść do porządku rzeczy nad ich przeszłością. Każda inna polityka spowodowałaby ich opór, podzieliłaby społeczeństwo,
a nawet groziła roznieceniem wojny domowej. Co więcej, każde publiczne podjęcie tego problemu groziłoby wzmocnieniem prawdziwego zagrożenia: kolektywizmu i nacjonalizmu, autorytaryzmu.

Czwarta grupa argumentów to te, w których powoływano się na wyższe racje moralne i religijne - na miłosierdzie, nakaz przebaczenia, na grzeszność rodzaju ludzkiego. Jak powiadano, tylko ci, którzy wierzą w bezgrzeszność, w anielskość człowieka, mogliby się domagać ukarania komunistycznych funkcjonariuszy. Ludzie miłosierni, wielkoduszni powinni wybaczyć, nawet jeśli sprawiedliwość wymagałaby kary: "wybrać miłosierdzie to tyle, co zrezygnować z czegoś, co się nam sprawiedliwie należy; zrezygnować nie wtedy, gdy jest to aktem tchórzostwa i konformizmu, ale wtedy, gdy jest to aktem wielkodusznej wdzięczności wobec widzialnego świata"[14]. Tak więc nawet gdyby sprawiedliwość tego wymagała, gdyby kara z punktu widzenia prawa była słuszna i politycznie możliwa, należało wybaczyć w imię chrześcijaństwa i moralności. Tym bardziej, że jako niemoralne - wręcz jako akt kolaboracji ex post - piętnowano posługiwanie się zebranymi przez służby specjalne PRL materiałami w celu udowodnienia współpracy lub ustalenia odpowiedzialności[15].

Wreszcie, po piąte, wysuwano argumenty odwołujące się do zasad ustrojowych demokracji liberalnej. Odrzucono wszelkie rozliczenie z komunistyczną przeszłością z zasadniczych względów, jako sprzeczne z liberalnym i demokratycznym porządkiem. Jeśliby nawet było ono potrzebne i nawet jeśliby było możliwe do przeprowadzenia (a także jeśliby nie wszyscy okazali się moralnie wielkoduszni), to i tak trzeba by je było stanowczo odrzucić, gdyż - jak twierdzono - naruszałoby ono zasadę pluralizmu, formalny, proceduralny charakter demokracji, neutralność państwa itd. Podkreślano, że demokracja zakłada nieredukowalny pluralizm względnych prawd, że państwo nie może przyjmować żadnej wykładni przeszłości, że istnieje tylko pamięć indywidualna i jedynie ludzie o skłonnościach totalitarnych mogliby mówić o odpowiedzialności wynikającej z przynależności do popełniającej przestępstwa bądź gwałcącej podstawowe prawa organizacji (nawet wtedy jest to organizacja polityczna, do której się dobrowolnie i świadomie wstąpiło) oraz że demokracja wymaga od nas milczenia o przeszłości i rezygnacji z dociekania odpowiedzialności za przeszłe czyny, że swego rodzaju "prezentyzm" jest niezbywalnym elementem liberalizmu. Andrzej Walicki przekonywał, że neutralność liberalnego państwa wymaga rezygnacji z potępienia PRL. Dawni komuniści to po prostu odmiennie myśląca grupa społeczna, mniejszość kulturowa, ludzie o odmiennym światopoglądzie i przekonaniach moralnych. Zwalczanie ich jest wyrazem nietolerancji, protototalitarnym dążeniem do monopolu ideowego, tworzeniem państwa kolektywistycznego. "Jeśli poczucie sprawiedliwości tych czy innych osób wymaga totalnego potępienia PRL-owskiej przeszłości i manichejskiego odgraniczenia «dobra» od «zła», to jest to ich problem prywatny. Liberalno-demokratyczne państwo musi zachować w tej sprawie bezstronność, w przeciwnym wypadku pogwałciłoby bowiem swe własne zasady - wolność sumienia i neutralność światopoglądową. Władze ustawodawcze i sądowe demokratycznego państwa nie mogą orzekać, co ma być obowiązującą prawdą o przeszłości [...] Państwo liberalno-demokratyczne głosi prymat wolności i świadomie unika wszelkich form moralnego dyktatu. Wynika to nie z immoralizmu, ale z głęboko ugruntowanego przekonania, że prawo państwowe rozmijałoby się z moralnością, gdyby narzucało obywatelom jednakowe rozumienie prawdy i celów życia - a tym bardziej jednakową ocenę przeszłości"[16].

Liberalne założenie moralnego i kulturowego pluralizmu zostało więc zastosowane do kwestii odpowiedzialności za nadużycia władzy oraz za popieranie i legitymizowanie porządku politycznego PRL. "Gruba kreska" Mazowieckiego stała się odpowiednikiem "zasłony niewiedzy" Rawlsa. Zgodnie z tym myśleniem pociągnięcie funkcjonariuszy partyjnych i państwowych do odpowiedzialności byłoby po prostu dyskryminowaniem ludzi o odmiennych poglądach. Adam Michnik porównywał komunistów do innowierców prześladowanych za wiarę przez zaślepionych fanatyków wierzących w prawdę absolutną. Przedstawiał generała Jaruzelskiego jako męczennika, heretyka prowadzonego na stos[17]. Do znudzenia powtarzano, że dekomunizacja byłaby naśladowaniem praktyk komunistycznych[18]. Ten argument pojawia się zresztą do dziś. Jak niedawno wyznawał Mieczysław F. Rakowski: "Nie potrafię uwolnić się od podejrzenia, że za tęsknotą za rozliczeniem się z Polską Ludową kryje się nieuświadomione pragnienie sięgnięcia po bolszewickie lub co najmniej robespierrowskie metody rozprawiania się z przeciwnikiem"[19]. Tacy nieświadomi bolszewicy, do których Rakowski zalicza również autora niniejszego artykułu, nie rozumieli i nie rozumieją, czym jest wolność. Wolność zakłada przecież - powiadano - wolny wybór: "Jeśli naród chce wybrać byłego agenta tajnej policji komunistycznej, to moim zdaniem powinien mieć tę możliwość. Przecież żyjemy w wolnym kraju"[20].

Sama demokracja wystarcza, żeby dokonała się prawdziwa "dekomunizacja". Aleksander Kwaśniewski wspomina jedną z dyskusji z początków III RP: "Padło tam ważne pytanie, czy dekomunizacja jest zgodna z demokracją, czy jest wstępnym etapem, koniecznym, aby dojść do demokracji. Czy może jest tak: właśnie dopiero demokracja, wprowadzenie jej wszystkich instytucji - demokratycznej konstytucji i demokratycznego prawa, de facto
w istocie oznacza dekomunizację? Ja oczywiście od początku byłem zwolennikiem tej drugiej tezy"
[21]. Nic nie należy robić, nie potrzeba żadnych szczególnych zabiegów - demokracja sama z siebie rozwiąże ten problem.

Ale od prawa nie oczekiwano wiele. Jego zakres okazywał się zadziwiająco wąski. "Denerwują ci wszyscy, sekretarze, prezesi, naczelnicy, którzy wysługiwali się absurdom systemu, strzegli go
i bronili jak niepodległości, sami żyjąc w nim wygodnie. Dziś kręcą interesy, tworzą spółki, przechodzą w wyborach samorządowych, wygrywają konkursy na dyrektorów. Niektórzy z nich kradli, inni wykorzystywali układy, jeszcze inni zapewne stworzyli swe firmy uczciwie [...] Podobnie denerwują ci dziennikarze, którzy jeszcze niedawno pisali donosy [...] ci hochsztaplerzy naukowi, którzy latami mącili ludziom w głowach, ci artyści, którzy dopiero co byli ozdobą WRON-y [...] Otóż trzeba powiedzieć z całą otwartością - państwo prawa wobec większości takich ludzi jest obojętne [...] Prawo było i będzie zawsze bezradne wobec ludzkich wad i słabości, jak brak
samokrytycyzmu, bezczelność, koniunkturalizm, tchórzostwo, cynizm, cwaniactwo"[22]. Kradzież, hochsztaplerstwo naukowe, donosicielstwo itp. okazują się ludzkimi słabościami, wprawdzie godnymi ubolewania, ale trzeba się z nimi pogodzić jak
z innymi przykrościami, które nas spotykają w życiu. Jak się okazuje, nie ma żadnej zasadniczej różnicy między tymi, którzy stworzyli swoje firmy uczciwie i tymi, którzy wykorzystywali "układy"
i kradli - wszystkich trzeba tolerować, traktować jako dopust Boży.

Naiwność i radykalizm

Gdy z perspektywy czasu rozpatruje się te argumenty, widać wyraźnie ich niespójność, radykalizm oraz - udawaną bądź rzeczywistą - naiwność.

I tak naiwne było przekonanie, iż polityczna i moralna konwersja poszczególnych członków dawnej elity PRL, nawet gdyby rzeczywiście się dokonała, rozwiązuje również wszelkie problemy zbiorowe i instytucjonalne. To samo dotyczy "mitu łatwej demokracji", wyobrażenia, że budowa demokracji lub praworządnego państwa nie wymaga żmudnej pracy i trudnych decyzji.

Radykalizm wyrażał się w niesłychanie silnym moralizmie tej ideologii. Można wręcz powiedzieć, że był to rodzaj "religii politycznej". Ci, którzy przeciw niej występowali, byli uosobieniem zła. Choć z jednej strony potępiano "fundamentalizm moralny", powoływano się na zabsolutyzowane argumenty moralne. Nikomu nie przeszkadzało, iż argumenty odwołujące się do chrześcijańskiego miłosierdzia naruszały liberalną zasadę, że w kwestiach politycznych nie można odwoływać się do "szerokich doktryn", na które także się ciągle powoływano. Uzurpacją było przebaczanie w imię społeczeństwa, a nie w swoim własnym, występowanie w roli wirtuoza moralności czy wręcz narodowego kapłana[23]. Powoływanie się na chrześcijańskie przebaczenie, aby zapewnić bezkarność, było nadużyciem, gdyż chrześcijańskie miłosierdzie nie zastępuje sprawiedliwości[24]. Przebaczenie nie tylko zakłada skruchę sprawcy, ale
i zadośćuczynienie, i bynajmniej nie oznacza rezygnacji z kary. Jak wiadomo nauka katolicka uznaje prawomocność obowiązku stosowania kar, nawet kary śmierci, dla ochrony wspólnego dobra społeczeństwa.

Skrajność przejawiała się także w tym, że od początku wykluczano możliwość podjęcia dyskusji. Nie widziano niczego pośredniego pomiędzy całkowitą "amnestią" a "metodami bolszewickimi", nie zastanawiano się nad tym, jakie formy i sposoby dekomunizacji i w jakim zakresie są możliwe i konieczne do zastosowania. Im szlachetniejsza miała być postawa przebaczenia, tym niższe zdawały się być motywy tych, którzy dążyli do rozliczenia z komunistyczną przeszłością. Andrzej Walicki dzielił zwolenników "obra-chunku" na: politycznych prymitywów, narodowych fundamentalistów oraz sfrustrowanych polityków, którzy chcieliby się dorwać do władzy. Pisano, że tylko ludzie, którzy sami byli bierni i tchórzliwi, mogą tego żądać, że ich postawa jest wyrazem resentymentu, kompensacją własnych słabości: "Ci ludzie nie byli winni żadnej zbrodni, ale to dzięki ich konformistycznej bierności i codziennemu racjonalizowaniu własnego oportunizmu, dyktatura uzyskiwała faktyczne przyzwolenie dla swoich zbrodni. Dla tej kategorii ludzi nie ma nic prostszego, jak zastąpić rachunek sumienia udziałem
w polowaniu na ludzi dawnego reżimu"
[25].

Twierdzenie, że liberalizm, państwo prawa, zakazują podejmowania kwestii oceny komunistycznej przeszłości było nie tylko arbitralne, lecz prowadziło do przekonania, że liberalizm i demokracja musi się łączyć ze skrajnym relatywizmem i brakiem silnych standardów i norm[26]. "Wolność - pisał Adam Michnik - oznacza równouprawnienie ludzi grzechu i cnoty, mądrości i głupoty, prawdy i oszustwa, miłości i nienawiści. Jedynym limitem formalnym jest prawo: konstytucja i kodeks karny"[27].

Nie jest też oczywiście prawdą, by w społeczeństwie liberalnym kwestia odpowiedzialności politycznej, prawnej i etycznej za wspieranie państwa łamiącego zasadnicze prawa i gwałcącego podstawowe wolności nie mogła być podjęta. Można zasadnie twierdzić, że to właśnie z punktu widzenia liberalnego ocena PRL powinna być jednoznaczna. W świetle teorii liberalnej Rawlsa, na którego lubi się powoływać Andrzej Walicki, PRL nie tylko nie była państwem liberalnym, ale też "przyzwoitym" - była państwem bezprawia. Takie państwo zasługuje na potępienie. Jak pisze Rawls: "Państwo bezprawia, które łamie te prawa [prawa człowieka] powinno być potępione przez społeczność międzynarodową, a w najpoważniejszych przypadkach stać się obiektem sankcji lub nawet interwencji"[28]. Państwa bezprawia nie mogą liczyć na tolerancję ze strony ludów liberalnych[29] - to samo zapewne można powiedzieć
o indywidualnych liberałach. Przywódcy państwa bezprawia ponoszą szczególną odpowiedzialność
[30]. Rawls nie odpowiada na pytanie, jak traktować dawnych reprezentantów państwa bezprawia po jego upadku, ale zapewne nie występowałby przeciw procesowi
w Norymberdze lub procesowi tokijskiemu. Krytykował zaś doktryny wojenne, które nie dopuszczają zróżnicowanego traktowania kwestii winy.

"Sprawiedliwe i przyzwoite społeczeństwa - ich prawa i instytucje, życie obywatelskie i moralność - zależą zawsze od dokonywania istotnych rozróżnień politycznych i etycznych [...] Można przyjąć, że czasem wszyscy lub prawie wszyscy są w jakiś sposób winni; nie znaczy to jednak, że wszyscy w równym stopniu. Mówiąc krótko: nigdy nie jesteśmy zwolnieni od dokonywania zniuansowanych rozróżnień zasad moralnych i politycznych"[31]. Warto zauważyć, że Rawls zakłada możliwość osiągnięcia społecznego konsensu w takich kwestiach jak ocena sprawiedliwości wojny, dlaczego więc nie mielibyśmy osiągnąć zgody co do oceny sprawiedliwości PRL?

Poważny był zarzut, że nie można naruszać zasady "nulla poena sine lege". Jednak, jak wiadomo, zakaz działania prawa wstecz nie obowiązuje bezwzględnie. Prawodawca może go w szczególnych wypadkach ograniczyć[32]. W Niemczech było ono relatywizowane, między innymi przez powoływanie się na zasadę sformułowaną przez Gustava Radbrucha. Także w wielu międzynarodowych układach dotyczących praw człowieka zakaz ten jest zrelatywizowany[33]. Jest oczywiste, że szczególnie wtedy, gdy następuje zmiana systemu z autorytarnego lub totalitarnego na demokratyczny, zasada ta powinna być ograniczona - w takiej sytuacji chroniłaby ona nie tych, którzy prawu dawnego reżimu podlegali, lecz tych, którzy dysponowali władzą[34]. W Polsce lewicowo-liberalne środowiska, odrzucające dekomunizację, nie kwestionowały np. prawomocności postawienia Slobodana Miloszewicza przed sądem międzynarodowym, nie protestowały, że pogwałcono zasadę "nulla poena sine lege".

Nie zastanawiały się one nad tym, czy ofiary mają prawo do tego, aby ukarano sprawców. Tymczasem jak pisze Jan Philipp Reemtsma, kara oznacza dla ofiary potwierdzenie, że żyje w sferze regulowanej prawem, umożliwia odzyskanie zaufania: "Prawo ofiary do ukarania sprawcy wynika z obowiązku państwa ograniczenia społecznych szkód, które wyrządziło przestępstwo [...] Dla ofiary szkoda [...] polega na psychologicznych następstwach przeżytego stanu bezprawia. Obowiązek ponownego ustanowienia prawa wynika z odpowiedniego obowiązku państwa ograniczenia szkód"[35].

Już z tego widać, że kwestia nie sprowadza się tylko do wąsko rozumianej odpowiedzialności karnej. Celem sprawiedliwości
w czasach transformacji jest skonstruowanie politycznej tożsamości przy pomocy prawnego dyskursu, w którym dominują kategorie takie, jak uprawniania i odpowiedzialność
[36]. Celem jest rekonstytucja wspólnoty politycznej, a nie tylko ukaranie jednostek.

Jak pisze Ruti G. Teitel: "Sprawiedliwość epoki przejściowej [transitional justice] jest drogą umożliwiającą rekonstytucję zbiorowości - ponad potencjalnymi podziałami rasowymi, etnicznymi
i religijnymi - zbudowanej na tożsamości politycznej wyrastającej ze szczególnego dla danego społeczeństwach spuścizny lęku
i niesprawiedliwości. Chociaż musi być ona oparta na ewoluującym krytycznym samo-rozumieniu, odwołuje się do prawnego dyskursu
prawa i odpowiedzialności, który dostarcza zarówno transcendentnej wizji normatywnej jak i pragmatycznego wzoru postępowania"[37].

Inny autor, Stephen L. Esquith, twierdzi, że trudno jest obronić lustrację z liberalnej perspektywy. Można to jednak uczynić
z perspektywy demokratycznej, gdy kierujemy się nie tylko prawami jednostki, lecz także równie istotną wartością, jaką jest działanie na rzecz bardziej pojemnej i aktywnej wspólnoty politycznej
[38]. Aby taka wspólnota była możliwa, trzeba zlikwidować korupcję dawnego systemu politycznego i zbudować zaufanie obywateli do nowego systemu. Esquith przypomina, że korupcja polega przede wszystkim na zniszczeniu politycznego zaufania między obywatelami, niezbędnego do podjęcia dyskusji publicznej oraz formułowania wspólnych projektów politycznych"[39]. Lustracja jest środkiem pozwalającym uniknąć dalszej korupcji państwa, wynikającej po pierwsze z faktu, że zwolennicy dawnego reżimu są podatni na szantaż, a po drugie dlatego, że od razu są uprzywilejowani w rywalizacji gospodarczej i politycznej[40].

Prawo może jednak funkcjonować jedynie w społeczeństwie, które nie znajduje się w stanie moralnego rozkładu. Eric Voegelin
w słynnym wykładzie z 1964 roku Hitler i Niemcy wskazywał na granice państwa prawa. Zwracał uwagę, że to, co jest przestępstwem i zbrodnią, jest zdefiniowane w kategoriach etycznych, a nie prawnych
[41]. Prawo już takie definicje zakłada. Dlatego państwo prawa może istnieć tylko w moralnie niezdegenerowanym społeczeństwie. Społeczeństwo polskie, któremu usiłowano wmówić, że wolnościowy porządek oznacza, że "każdy ma swoją prawdę", że można wybierać kogo się chce, nawet dawnych agentów komunistycznych służb specjalnych, że wolność oznacza "równoupraw-nienie prawdy i oszustwa", miało znikome szanse na przezwyciężenie stanu głębokiego kryzysu swych struktur normatywnych, nie było w stanie dojść do wspólnych moralnych definicji i rozróżnień.

Uderzająca była także niechęć do korzystania z doświadczeń innych społeczeństw, choć podobno polskie przemiany miały być "rewolucją imitacyjną". Powoływano się jedynie na przykład Hiszpanii, ale nikt go głębiej nie analizował. A przecież Polska nie była wyjątkiem. Wszak zadanie "przezwyciężenia" przeszłości pojawia się zawsze, gdy dokonuje się przejście od systemu autorytarnego lub niedemokratycznego do demokracji i państwa prawa[42]. Całkowicie niemal zignorowano w Polsce doświadczenia kraju sąsiedniego - Niemiec, choć jego znaczenie w polskiej polityce zagranicznej było i jest ogromne. W Niemczech po 1989 roku było oczywiste, że należy wszcząć kroki prawne i dokonać obrachunku z przeszłością[43]. Zaczęto mówić o "podwójnym przezwyciężaniu przeszłości", zarówno narodowosocjalistycznej, jak i komunistycznej. W Polsce milczano na temat kroków, jakie podjęto w Niemczech wschodnich, a znani niemieckiej opinii publicznej polscy intelektualiści starali się ją przekonać, że nie ma żadnych podobieństw między wschodnioniemieckim a polskim przypadkiem[44].

Naturalnie niechęć do krytycznego obrachunku z komunizmem występowała nie tylko w Polsce. Pojawił się pogląd, że
w przypadku prawicowych reżimów autorytarnych ukaranie przestępstw i zbrodni oraz publiczne potępienie niesprawiedliwości jest konieczne dla stabilizacji demokracji, podczas gdy w krajach postkomunistycznych potrzeba zgoła odmiennej polityki, by taką stabilizację osiągnąć. Jest rzeczą znamienną, że np. Unia Europejska nie podjęła żadnych kroków skłaniających państwa kandydujące do Unii do oczyszczenia się z komunistycznej przeszłości. Dyskusja na temat Czarnej księgi komunizmu we Francji i w Niemczech pokazała, że kłopoty z komunistyczną przeszłością i oddaniem sprawiedliwości ofiarom mają nie tylko kraje postkomunistyczne
[45]. Krytykowano ją jako wyraz "nekrofilnego antykomunizmu". Przed 1989 rokiem także w Niemczech przekonania o wyjątkowości zbrodni narodowego socjalizmu przemieniały się w nakaz milczenia, gdy szło o zbrodnie komunizmu. Potępienie narodowego socjalizmu łączyło się z usprawiedliwianiem komunizmu i pomniejszaniem popełnionych w nim zbrodni[46]. Mówienie o nich uchodziło za relatywizowanie narodowego socjalizmu. Jeden z uczestników słynnego sporu niemieckich historyków z lat osiemdziesiątych stwierdził bez ogródek, że "antykomunizm to element procesu wyparcia winy"[47].

Ten stosunek do komunizmu wynikał z faktu, że większość europejskich intelektualistów po 1945 r. uległa wpływom komunizmu, że był on zakorzeniony w kulturze nowoczesnej głębiej niż narodowy socjalizm. Po 1989 r. dokonano jednak rewizji. Niemiecka lewica, ostro krytykująca zbytnią łagodność procesu denazyfikacji, musiała, by pozostać wiarygodną, zgodzić się na dekomunizację.
W Polsce ewolucja postaw przebiegała w przeciwnym kierunku. Przed 1989 rokiem obraz komunizmu i PRL był jednoznacznie negatywny, nawet przeczerniony, po 1989 zaczęło się wybielanie, rehabilitacja PRL, z początku jeszcze skrywana, "pełzająca", potem coraz bardziej otwarta. Natomiast coraz czarniejszych barw używano w opisie polskiej historii narodowej, którą przed 1989 bardzo często idealizowano. Zasadniczy zwrot w "polityce pamięci" dokonał się w czasie debaty na temat zbrodni w Jedwabnem. Przeciwnicy "dekomunizacji", którzy od 1989 roku przekonywali opinię publiczną, że miejsce przeszłości jest w książkach historycznych, że nie może być jednoznacznej oceny przeszłości, że nie istnieje pamięć zbiorowa, a państwo nie powinno zajmować żadnego oceniającego stanowiska wobec przeszłych zdarzeń, nie mieli cienia wątpliwości, że w przypadku mordu w Jedwabnem jest odwrotnie. Ta sprzeczność podważała wiarygodność intencji i stała się kolejnym czynnikiem podziału społeczeństwa, pogłębiającym kryzys moralny III RP, gdyż nasuwała przypuszczenie, że przekonania głoszone
z taką emfazą, patosem i roszczeniem do absolutnej słuszności są tylko instrumentem w grze o władzę i "rząd dusz".

Konsekwencja zaniechania

Czternaście lat po upadku komunizmu widać wyraźnie, że III Rzeczpospolita ma zasadnicze wady konstrukcyjne. Korupcja
w wąskim sensie jest tego symptomem. Wszystko wskazuje na to, że niespełnienie postulatów i zasad "sprawiedliwości epoki przejściowej" jest jedną z głównych przyczyn patologii III RP. Gdyby nawet konkretny rezultat (niewielka ilość skazanych osób, zmiana symboliki itd.) był ostatecznie podobny, bo symbolika państwa i tak zmieniła się, a po procesie oczyszczenia na pewno musiałaby przyjść amnestia, to skutki dla ustroju państwa byłyby zasadniczo różne, gdyż inne byłoby oddziaływanie na instytucje, na sferę polityczną, na normatywną strukturę społeczeństwa, na mentalność zbiorową. Umożliwiałoby to wyraźniejsze odcięcie się od dawnego systemu, "gruba kreska" stałaby się wtedy rzeczywiście możliwa. Bliżsi bylibyśmy również regulatywnej idei "sprawiedliwego i przyzwoitego społeczeństwa", wyraźniejszy byłby jej wpływ na bieżącą politykę.

Niestety filozofia polityczna, która określała i legitymizowała III RP - ów swoisty polski liberalizm - byłaby w stanie doprowadzić do kryzysu najzdrowsze społeczeństwo, a polskiemu społeczeństwu po traumie II wojny światowej i po latach komunizmu daleko było do zdrowia, chociaż wyłoniło z siebie tak wspaniałe zjawisko polityczne jak pierwsza "Solidarność". Jej dorobek został jednak całkowicie zmarnowany.

Nie można się dziwić, że szacunek dla prawa jest w Polsce tak znikomy, skoro sposób, w jaki potraktowano dziedzictwo PRL, pokazywał, że wszystko może ujść bezkarnie, jeśli tylko ma się wpływ polityczny i pieniądze. Nie można się dziwić, że niskie jest zaufanie obywateli do klasy politycznej, do prawa i do państwa, skoro nie zrobiono niczego, aby zaufanie przywrócić. A bez zaufania nie może istnieć społeczeństwo obywatelskie, toteż szerzy się apatia i bierność obywateli, a z drugiej strony mnożą hałaśliwe, lekceważące prawo populistyczne protesty. Nie można się dziwić postępującej demoralizacji społeczeństwa, skoro przez lata czołowi polscy publicyści przekonywali, że demokracja oznacza brak odpowiedzialności i bezgraniczną tolerancję.

Niespełnienie zasad sprawiedliwości epoki przejścia sprawiło, że nie rekonstytuowała się polska wspólnota polityczna, która przy całej różnorodności, podzielałaby te same zasadnicze wartości
i rozumiała państwo jako formę swej politycznej samoorganizacji.
Ukonstytuowało się natomiast "towarzystwo", składające się z dawnych elit postkomunistycznych i części dawnego ruchu opozycyjnego, które z demokracji uczyniło fasadę "systemu Rywina".




[1] A. Walicki, Sprawiedliwość na pasku polityki, "Przegląd polityczny" 1999, nr 40/41, s. 12-33, cytat s. 14.

[2] J. Machelek, J. Olczyk, A. Machejek, Kwaśniewski: "nie lubię tracić czasu!". Wywiad-rzeka z liderem SLD, £ódŸ 1995, s. 193.

[3] Tamże.

[4] Zob. A. Paczkowski, Co zrobić z komunistyczną przeszłością?, "Zeszyty historyczne", nr 139, Paryż 2002.

[5] S. Grabowski, Vergangenheitsbewältigung in Polen. Dossier und Analyse, [w:] H. König, M. Kohlstruck, A. Wöll (red.), Vergangenheits-bewältigung am Ende des zwanzigsten Jahrhunderts, Leviathan, Sonderheft 18/1998, s. 260-290.

[6] B. Wildstein, Dekomunizacja, której nie było, Kraków 2000, s. 109.

[7] K. Gebert, Wenn schlafende Akten lügen... Für und Wider der Öffnung der Geheimsakten, [w:] G. Smith, A. Margalit (red.) Amnestie, Frankfurt a. M. 1997, s. 138-154, cytat s. 139.

[8] Zob. A. Smolar, Winny, ofiara i naprawa Rzeczypospoliej, "Rzeczpospolita", 7 lutego 2003.

[9] J. Machelek, J. Olczyk, A. Machejek, Kwaśniewski, dz. cyt., s. 44.

[10] K. Gebert, Wenn schlafende Akten lügen, dz. cyt., s. 141.

[11] T. Bogucka, Jaka Polska jest nam potrzebna, [w:] Polak po komunizmie, Kraków/Warszawa 1997, s. 39-41, cytat, s. 39 (pierwodruk "Gazeta Wyborcza", 3 I 1991).

[12] Tejże, Pełzająca rewolucja, [w:] Polak po komunizmie, dz. cyt.,
s. 57 (pierwodruk "Gazeta Wyborcza", 1 VIII 1992).

[13] Zob. m.in. Der Teufel schläft nie. Andrzej Szczypiorski über die Schwierigkeiten der Deutschen beim Umgang mit ihrer Geschichte, "Wochenpost", nr 10, 27 lutego 1992, oraz A. Szczypiorski, Mein Irrtum. Weshalb die Opposition in der DDR nicht mit der polnischen gleichgesetzt werden darf, "Frankurter Allgemeine Zeitung", 4 marca 1994.

[14] A. Michnik, W pułapce czystego sumienia, [w:] tenże, Kościół, lewica, dialog, s. 313-346, cytat s. 343.

[15] Gebert pisze: "Odmawiam oceny politycznej moralności innych ludzi na podstawie sprawozdań zawodowych szpiegów. Nie uważam, że mają oni kwalifikacje do oceny innych ludzi", Wenn schlafende Akten lügen, dz. cyt., s. 153.

16 A. Walicki, Sprawiedliwość na pasku polityki, dz. cyt., s. 33.

[17] Michnik pisał: "Albert Camus opisuje gdzieś jak do stosu, na którym płonął Hus, podeszła pobożna staruszka i dorzuciła gałązkę chrustu. Wierzyła, że służy Bogu, Kościołowi i samemu płonącemu. Nie chcę być podobny do tej staruszki. Powtarzam - stan wojenny był przekleństwem, Okrągły Stół był błogosławieństwem. Jedno i drugie było dziełem tych samych ludzi" , W imię przebaczenia, [w:] Diabeł naszego czasu, Warszawa 1995, s. 267-271, cytat s. 279 (pierwodruk "Gazeta Wyborcza" 13 XII 1991). Dokładnie w takich samych słowach Clara Zetkin krytykowała stalinowskie procesy (zob. M. Rohrwasser, Religions- und Kirchenänhliche Strukturen im Kommunismus und National-sozialismus und die Rolle des Schriftstellers, [w:] H. Lüber, Heilser-wartung und Terror, Politische Religionen des 20. Jahrhunderts, Düsseldorf 1995,
s. 35-58, tutaj s. 51.

[18] A. Michnik, Piekło kartoteki, [w:] Diabeł naszego czasu, dz. cyt.,
s. 289-294, cytat s. 293 (pierwodruk "Krytyka", nr 39, 1992).

[19] M. F. Rakowski, Chora Rzeczpospolita, "Rzeczpospolita", 27 marca 2003.

[20] K. Gebert, Wenn schlafende Akten lügen, dz. cyt., s. 152.

[21] Kwaśniewski wspomina: "Geremek się praktycznie zgodził. Zwolennikiem dekomunizacji jako aktu wstępnego i koniecznego dla zaprowadzenia demokracji był konsekwentnie Kaczyński" - J. Machelek,
J. Olczyk, A. Machejek, Kwaśniewski, dz. cyt., s. 88.

[22] T. Bogucka, Jaka Polska jest nam potrzebna, dz. cyt., s. 40.

[23] A. Michnik, Wszystko to było jak czarny sen, [w:] Diabeł naszego czasu, dz. cyt., s. 284-288 (pierwodruk "Gazety Wyborczej", 6-7 czerwca 1992).

[24] Jak pisze o. Jacek Salij "sprawiedliwość domaga się miłości i miłosierdzia, które ożywiają i uszlachetniają. Zarazem miłość i miłosierdzie domagają się sprawiedliwości i nigdy - w każdym razie w życiu doczesnym - jej nie zastąpią", Miłość jako warunek sprawiedliwości, "Civitas", nr 4, Warszawa 2000, s. 21-31, cytat s. 31.

[25] A. Michnik, W pułapce czystego sumienia, dz. cyt., s. 342.

[26] "W dzisiejszej Polsce problem różnic wyznaniowych i etnicznych nie ma praktycznie większego znaczenia. Istnieją natomiast ostro odczuwane i politycznie wykorzystywane moralno-światopoglądowe różnice, przejawiające się głównie (choć nie wyłącznie) w ocenach niedawnej przeszłości. Ale z tego właśnie względu liberalizm potrzebny jest dziś Polsce jako kultura polityczna, jako moralność polityczna, a nie jedynie jako uzasadnienie gospodarki rynkowej", A. Walicki, Moralność polityczna liberalizmu, narodowa moralistyka i idee kolektywistycznej prawicy, "Znak", nr 506 (lipiec 1997), s. 21-37, cytat s. 26.

[27] A. Michnik, Dlaczego potrzebujemy Kościoła?, [w:] tenże, Kościół, lewica, dialog, s. 295-306, cytat s. 302.

[28] J. Rawls, Prawo ludów, przeł. M. Kozłowski, Warszawa 2001, s. 119.

[29] Tamże, s. 120.

30 Tamże, s 138.

[31] Tamże. s. 150.

[32] B. Schlink, Die Bewältigung von Vergangenheit durch Recht, [w:] H. König, M. Kohlstruck, A. Wöll (red.), dz. cyt., s. 433-450

[33] L. M. Peschel-Gutzeit, Die Bedeutung des Nürberger Juristemprozesses für die justitielle Bearbeitung der DDR-Vergangenheit, [w:] H. König, M. Kohlstruck, A. Wöll (red.), dz. cyt., s. 111-135.

[34] Tamże, s. 132.

[35] J. P. Reemtsma, Das Recht des Opfers auf die Bestrafung des Täters - als Problem, München 1999.

[36] R. G. Teitel, Transitional Justice, Oxford 2002, s. 225.

[37] Tamże.

[38] S. Esquith, Toward Democratic Rule of Law. East and West, "Political Theory", vol. 27, no. 1 (luty 1999), s. 334-356, cytat s. 337.

[39] Tamże, s. 346.

[40] Tamże, s. 343.

[41] E. Voegelin, Hitler and the Germans, Columbia/London 1999,
s. 213-238.

[42] H. König, Von der Diktatur zur Demokratie oder Was ist Vergangenheitsbewältigung, [w:] H. König, M. Kohlstruck, A. Wöll (red.), dz. cyt., s. 371-392, cytat s. 375.

[43] A. Weinke, Der Umgang mit der Stasi und ihren Mitarbeitern, [w:] H. König, M. Kohlstruck, A. Wöll (red.), dz. cyt., s. 166-191.

[44] A. Krzemiński, Wie sich die Völler erinnern?, [w:] E. Kobylińska, A. Lawaty (red.), Erinnern, Vergessen, Verdrängen. Polnische und deutsche Erfahrungen, Wiesbaden 1998, s. 87-99.

[45] Zob. H. Möller (red.), Der rote Holocaust und die Deutschen. Die Debatte um das «Schwarzbuch des Kommunismus», München, Zürich 1999.

[46] I. Geiss, Hysterikerstreit, Bonn, Berlin, 1992, s. 200-206.

[47] M. Brumlik, Neuer Staatsmythos Ostfront. Die neuste Entwicklung der Geschichtswissenschaft der BDR, [w:] «Historikerstreit». Die Dokumentation der Kontroverse um die Einzigartigkeit der nationalsozialistischen Judenvernichtung, München/Zürich 1987, s. 77-83, cytat s. 82.

Pierwodruk: Ius et Lex Nr. II, 1/2003, s. 297-311

Tekst znalazł się w pierwszym z dwóch tomów esejów i szkiców Zdzisława Krasnodębskiego "Drzemka rozsądnych"

.: Powrót do działu Polityka polska :: Powrót do spisu działów :.

 
Wygląd strony oparty systemie tematów AutoTheme
Strona wygenerowana w czasie 0,138860 sekund(y)