Jacek Kloczkowski - Kraina złudzeń politycznych


Im gorzej jest oceniana polska polityka, tym bardziej utopijne są pomysły na jej uzdrowienie i tym mniej trafnie wskazywane źródła jej słabości. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby niektóre z postulatów i ocen nie urosły do rangi niepodważalnych dogmatów. Za ich sprawą debata publiczna wikła się w kolejne dyskusje, z których niewiele wynika, a cierpi na tym merytoryczna analiza polskiej rzeczywistości politycznej. Warto podać kilka przykładów ilustrujących to zjawisko i różne jego oblicza.

 

Skąd do polityki?

 

Wielu polskich polityków w pełni zasłużyło na bardzo słabe oceny. W mniejszym nawet stopniu za awanturniczość i niezdolność do porozumienia, które tak często im się zarzuca. Znacznie gorszy dla państwa jest na ogół niski poziom merytorycznego przygotowania do rządzenia lub pracy w opozycji. W ocenach polityków jest oczywiście wiele przesady, ale nawet biorąc na to poprawkę, warto zastanawiać się, dlaczego polityka przyciąga tylu marnej jakości ludzi. Czasem próbuje się jednak odpowiedzieć na nie, oceniając świat polityczny w oderwaniu od innych sfer aktywności Polaków. Powstaje przez to wrażenie, jakby do polityki trafiał jakiś szczególny, niemalże genetycznie zdefektowany gatunek ludzi. Tymczasem gdy spojrzy się na życiorysy polskich polityków, okaże się, że stanowią oni niezwykle demokratyczną reprezentację społeczeństwa. Pochodzą z dużych i małych miast oraz wsi, mają bardzo zróżnicowane wykształcenie i doświadczenie zawodowe. Są wśród nich naukowcy, prawnicy, lekarze, robotnicy, rolnicy, biznesmeni, artyści. Słowem, polska polityka okazuje się bardzo otwarta – wbrew temu, co się o niej często mówi. Co więcej, od 1989 r. udział w rządzeniu miały praktycznie wszystkie znaczące partie i środowiska ideowe. Nie wzięły się w parlamencie znikąd. Otrzymywały poparcie przynajmniej kilkuset tysięcy wyborców a zwykle większe. Oczywiście można przywołać kolejną mantrę, czyli narzekania na niską frekwencję wyborczą, ale akurat jej wzrost nie zmieniłby zasadniczo rozkładu sympatii politycznych Polaków.

Jeśli więc ktoś uważa, że polscy politycy są bardzo słabi, powinien konsekwentnie pokusić się o refleksję nad poziomem całego polskiego społeczeństwa. Rzadko ktokolwiek próbuje się na nią zdobyć, a jeśli to czyni, to zwykle pod wpływem politycznych emocji, które doskonale symbolizuje słynna wypowiedź Bronisława Geremka o Polakach, którzy niedorośli do demokracji, i dopełniają częste ostatnio utyskiwania na niski poziom tych wyborców, którzy dają się omamić PiS. W każdym razie, trudno obronić tezę, że świat polityki znacząco odstaje poziomem np. od światów biznesu czy mediów. Albo więc opinie o jego fatalnym stanie są cokolwiek przesadzone, albo z tymi ostatnimi jest jednak gorzej niż twierdzą ich przedstawiciele. Zdrowy rozsądek nakazuje podejść do skrajnych ocen z dystansem.

 

Prymat lokalnego nad centralnym

 

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na jeszcze jeden powszechny stereotyp dotyczący kwalifikacji kadr politycznych na różnych szczeblach. Otóż fatalnie – jak się często twierdzi - prowadzonej polityce centralnej, przeciwstawia się niekiedy politykę na szczeblu lokalnym. Mówi się – nie bez racji - że w samorządach pracują ludzie bardzo dobrze radzący sobie z rozwiązywaniem problemów społeczności, które reprezentują, i postuluje w związku z tym jak najdalej idącą decentralizację. Tyle tylko, że bardzo wielu samorządowców trafia w końcu do parlamentu i rządu. I to często nie szeregowi samorządowcy a lokalne gwiazdy, zyskujące duże uznanie nie z racji na partyjne koligacje – choć i te są ważne – ale realne osiągnięcia. Transfer do polityki ogólnopolskiej powoduje jednak często, że nagle poczynają być znacznie niżej niż dotąd oceniani. Albo więc po prostu wobec skali jej wyzwań i komplikacji gorzej sobie radzą, albo przeciwstawianie działaczy politycznych na szczeblu centralnym i lokalnym, na korzyść tych drugich, jest znacznym uproszczeniem.

Z kwestią tą wiąże się inny stereotyp, nierzadko przywoływany w sporach o pożądany kształt polskiej polityki. Otóż wzorem wielu ortodoksyjnych liberalnych doktrynerów – co prawda coraz mniej wpływowych - głoszących tezę, że niewidzialna ręka rynku całkowicie wystarczy do rozwiązywania problemów nie tylko gospodarczych, ale i społecznych, także najzagorzalsi zwolennicy samorządów w ich rozwoju upatrują remedium na wszelkie bolączki życia wspólnot lokalnych. Mamy aż nadto empirycznych dowodów, że to zdecydowanie zbyt optymistyczne założenie. Nie może oczywiście stać się powodem ograniczania samorządności i powrotu do nadmiernej centralizacji, warto jednak zachować umiar w snuciu wizji gigantycznego sukcesu Polski samorządowej, z której wyprowadza się wniosek, że centralne instytucje państwowe powinny z czasem obumrzeć jako nieefektywne, biurokratyczne monstra. Co ciekawe, wielu zwolenników tezy o konieczności stopniowego demontażu centralnych struktur państwa na rzecz instytucji regionalnych i lokalnych, pozostaje zarazem apologetami daleko idącej unifikacji i centralizacji politycznej w ramach Unii Europejskiej. Trudno oprzeć się wrażeniu, że niekiedy ich niechęć do państwa nie wynika z oceny efektywności jego organów, ale z przekonania, że konserwuje ono tożsamość narodową, która jawi się im jako przeszkoda na drodze postępu. Przy czym tak daleko idące wizje, to przede wszystkim domena najbardziej pro-unijnych polityków, naukowców i publicystów, a nie samych samorządowców, którzy bardziej trzeźwo podchodzą do swojej roli a ewentualne potyczki z władzą centralną nie traktują jako ideologicznej krucjaty.

 

Młodzież kontra…

 

Niejeden zniesmaczony polskim życiem politycznym obserwator nadzieję na ratunek widzi w młodzieży. Pomysł jest banalnie prosty. Skoro obecna klasa polityczna sobie nie radzi, trzeba zastąpić ją nową. Założenie pozornie słuszne. W praktyce utopijne. Po pierwsze, nie sposób zadekretować odmłodzenia kadr ani go wymusić innym sposobem. Po drugie, patrząc na partyjne młodzieżówki, trudno stać się zwolennikiem wymiany pokoleniowej. W odpowiedzi na to zwolennicy odmłodzenia podają koronny argument: ich zdaniem świetne zastępy młodzieży są aktualnie poza polityką, gdyż albo są nią zniesmaczone, albo nie otrzymują poważnej oferty. Niestety, nikt nie jest w stanie tej optymistycznej tezy udowodnić. Rzecz nie w tym, aby negować ją poprzez wykazywanie dla odmiany katastrofalnej kondycji intelektualnej i moralnej zepsutych i zblazowanych młodych ludzi. Chodzi wyłącznie o to, aby nie snuć idealistycznych wizji, że pokolenia obecnych dwudziestolatków i młodsze okażą się znacznie lepsze od roczników urodzonych np. przed 1970 r.

Co ciekawe, propagatorzy pokoleniowej wymiany uzasadniają jej potrzebę na dwa bardzo różne sposoby. Jedni podkreślają, że młode generacje Polaków są znacznie bardziej pragmatyczne niż pokolenia wychowane jeszcze w PRL. W tym widzą nadzieję na wygaszenie większości ideowych sporów, które są ich zdaniem jałowe i blokują rozwiązywanie realnych problemów. Dopiero zejście ze sceny weteranów – zwłaszcza o solidarnościowym rodowodzie – miałoby uczynić polską politykę nowoczesną na miarę wyzwań, przed jakimi stoi w dobie globalizacji, informatyzacji i innych trendów, które rzekomo determinują naszą przyszłość.

Ale są i tacy adwokaci młodości w polityce, którzy widzą w niej nadzieję na uratowanie ideowego charakteru debaty publicznej. To zwolennicy tezy o istnieniu w Polsce pokolenia JP II. Co prawda, coraz rzadziej publicznie się ją głosi, ale ma wciąż wyznawców. Jest to szlachetna koncepcja, ale niewiele mająca wspólnego z polityczną rzeczywistością. Przede wszystkim, miesza ona porządki duchowy i polityczny, których lepiej ze sobą – dla dobra tego pierwszego – nie łączyć. Po drugie – póki co trudno o jakiekolwiek dowody, że jest ona czymś więcej niż publicystycznym konceptem.

 

Magia JOW

 

Modnym pomysłem na przewietrzenie klasy politycznej są JOW-y. Postulat wprowadzenia ordynacji większościowej i jednomandatowych okręgów wyborczych zyskał duże poparcie – jak na skalę zaangażowania obywatelskiego w polską politykę. Opowiadają się za nim przedstawiciele różnych środowisk. Mają wiele argumentów, których nie da się zbyć i zbagatelizować. Słowem, z różnych pomysłów na poprawę jakości polskiej polityki, akurat za tym stoją racje merytoryczne i warto go rozważać. Kłopot w tym, że wielu zwolenników JOW-ów sądzi, że samo wprowadzenie jednomandatowych okręgów wystarczy, by poprawić jakość klasy politycznej, gdyż ordynacja większościowa będzie wystarczającym sitem. Tymczasem, nawet zakładając, że stanowią one pożądane ogniwo ustroju państwa, to warto postrzegać je jako jedynie część procesu poprawy jakości polskiej polityki i to niekoniecznie decydującą o powodzeniu. Sprawa JOW-ów jest bowiem dobrym przykładem na to, jak czasem racjonalny postulat przeistacza się w dogmat, gdy podchodzi się do niego zbyt doktrynersko. W podobną pułapkę wpadali zwolennicy skrajnej regionalizacji Polski czy ci wszyscy, którzy sądzili, że do zbudowania solidnego państwa wystarczy kompromisowa konstytucja. Ich refleksję o państwie i polityce cechuje jednostronność, a ona nie sprzyja rzeczowej dyskusji na żaden poważny temat.

 

Czar zachodnich standardów

 

Choć przez 18 lat demokratycznych porządków zebraliśmy dość własnych doświadczeń, wciąż modne jest odwoływanie się do przykładów zachodnich. Samo przyglądanie się obcym wzorcom nie jest oczywiście niczym zdrożnym, a są dziedziny, w których jest nawet pożądane. Kłopot w tym, gdy zapomina się, że niektóre rozwiązania sprawdzone w określonych warunkach, w innych mogą zawieść. Na początku lat 90. naśladownictwo Zachodu było naturalne, choć przekroczyło rozsądne miary. Były to – jak to określił Ryszard Legutko w odniesieniu do sfery kulturowej – czasy wielkiej imitacji. Z czasem na szczęście ślepy zachwyt wszystkim, co zachodnie, także w dziedzinie ustrojowo-politycznej, osłabł, a do kolejnych nowinek zaczęto podchodzić z większym dystansem. Nie wyzbyto się jednak tych ciągot do końca. Dla wielu polskich polityków i komentatorów polskiej polityki odniesienie do standardów europejskich, czasem bardzo mitycznych i swobodnie interpretowanych, pozostaje najwyższą miarą oceniania tego, co dzieje się nad Wisłą. Gdy chce się kogoś pognębić, mówi się, że tych standardów nie spełnia. Gdy ktoś ma zostać szczególnie pochwalony, podkreśla się jego europejskość. W gruncie rzeczy na ogół to dość nieszkodliwa maniera. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy owe miary europejskości przyczyniają się do pogarszania wizerunku Polski zagranicą. Coraz częściej przedstawiciele lewicy zachodnioeuropejskiej wzywają do bojkotu Polski. Wodą na młyn dla ich oskarżeń, poza zwykłą niechęcią do niepoddających się łatwo obyczajowemu postępowi Polaków, są m.in. płynące z Polski doniesienia o rzekomych autorytarnych skłonnościach PiS. Z kolei niektórzy polscy politycy, zwłaszcza lewicowo-liberalni, chętnie podchwytują zachodnie krytyki polskiej rzeczywistości i triumfalnie dowodzą, że na Zachodzie polskie sprawy są widziane dokładnie z tej samej perspektywy, w jakiej widzą ją oni. Co ma oczywiście stanowić ostateczny dowód, że w polskich sporach racja jest po ich stronie, a negowanie ich punktu widzenia oznacza nieprzestrzeganie standardów europejskich. Na szczęście nie wydaje się, aby miało to istotny wpływ na poglądy większości Polaków. Niemniej nie ułatwia też prowadzenia polityki zagranicznej, co do której już mało kto udaje, że jest w Polsce sferą szczególnego porozumienia ponad podziałami partyjnymi.

 

O czym mówi się za mało…

 

W ferworze walki politycznej i sporów politycznych ginie niestety postulat, który co prawda jest formułowany od wielu lat, ale wciąż nie doczekał się realizacji. Otóż polska polityka potrzebuje lepszego zaplecza eksperckiego. Póki co, jest ono w stanie zalążkowym i niewiele pod tym względem poprawiło się od lat 90., gdy sytuacja wyglądała bardzo źle. Brakuje analitycznych instytucji, które dostarczałyby wartościowych ekspertyz użytecznych w planowaniu i prowadzeniu polityki wewnętrznej i zagranicznej. Konkurencja na rynku think-tanków byłaby ze wszech miar pożądana. Nie wyeliminowałaby wszelkich słabości polskiej polityki, ale z pewnością ograniczyłaby ich skutki i wyposażyła nas w lepsze instrumenty jej oceny. Póki co, istniejące instytucje są rachityczne, zatrudniają niewielu ekspertów a ich głos rzadko bywa brany pod uwagę. Wiele do zrobienia mają zwłaszcza konserwatyści, którzy instytucjonalnie ustępują pola lewicowym liberałom. Dwa lata rządów prawicowych niewiele w tej materii zmieniło i jest to czas pod tym względem niewątpliwie zmarnowany.

Sprawa think-tanków koresponduje także z zagadnieniami poruszanymi powyżej. Jeśli ktoś bowiem rzeczywiście chce znaleźć miejsce dla młodych w polityce, niech zwróci uwagę na to, że młodzi politolodzy, filozofowie polityczni, czy socjolodzy badający zjawiska polityczne z dużym trudem znajdują pracę w branży, a swoje robi także niezbyt wysoki poziom polskich uczelni kształcących w tych specjalizacjach. Jeśli ktoś jest zapatrzony na Zachód, niech przyjrzy się przede wszystkim temu, jak ważną rolę w kreowaniu polityki państwa mają tam centra analityczne, dostarczające ekspertyz i proponujące konkretne działania. To akurat dziedzina, w której zdecydowanie warto czerpać z cudzych doświadczeń – zwłaszcza amerykańskich i angielskich, choć trzeba je dopasować do polskich realiów.

Inna sprawa, że nie można popaść w przesadę także w ocenie wpływu, jaki powstanie kilku profesjonalnych think-tanków miałoby na polską politykę. Byłby to jedynie krok ku poprawie jej jakości – znaczący, ale nie rozstrzygający. W polityce ważne jest bowiem, aby jednych złudzeń nie zastępować innymi.

 

Artykuł ukazał się w kwartalniku „Nowe Państwo” (www.nowe-panstwo.pl), nr 4/2007.

 

Autor jest doktorem politologii, członkiem zarządu Ośrodka Myśli Politycznej, autorem książki „Wolność i porządek. Myśl polityczna Pawła Popiela” (2006) i antologii „Z dziejów polskiego patriotyzmu. Wybór pism” (2007). Pod jego redakcją ukazały się wybory pism Pawła Popiela („Choroba wieku”, 2001) i Włodzimierza Bączkowskiego („O wschodnich problemach Polski”, 2001, wraz z Pawłem Kowalem), a także prace zbiorowe „Patriotyzm Polaków. Studia z historii idei” (2006), „Drogi do nowoczesności. Idea modernizacji w polskiej myśli politycznej” (2006, wraz z Michałem Szułdrzyński), „Póki my żyjemy… Tradycje insurekcyjne w myśli polskiej” (2004), „Oblicza demokracji” (2002, wraz z Ryszardem Legutko), „Antykomunizm po komunizmie” (2000) i „Od komunizmu do… Dokąd zmierza III Rzeczpospolita?” (1999). Publikuje na łamach m.in. „Rzeczpospolitej”, „Dziennika Polskiego” i „Nowego Państwa”.



2007 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/