Pośród licznych różnic,
jakie można wskazać między demokracją starożytną a tą, która kształtowała
się stopniowo w czasach nowożytnych, do najbardziej uderzających
należy poziom nieufności do władzy. W przypadku starożytnych można
by właściwie mówić o zaufaniu do władzy - traktowanej
jako naturalna część porządku rzeczy. Oczywiście, do pewnego
stopnia naturalna jest także władza u Hobbesa
czy Locke'a. Jest to jednak naturalność konieczności ciążącej
na ludziach. Muszą wybrać władzę i oddać się jej we władanie, jeśli
chcą ustanowić stan pokoju. Ta naturalność jest więc sztuką, jest
dziełem, ludzkich umysłów - skutkiem zawartej umowy. W filozofii
klasycznej natomiast jakaś forma władzy istnieje zawsze i wszędzie,
jest naturalna w ten sam sposób, w jaki naturalne są zjawiska natury,
których istnienie nie musi angażować ludzkiej woli.
O ile nowożytni przywykli traktować władzę i wolność jako
wzajemnie się wykluczające (im więcej władzy, tym mniej wolności),
o tyle dla starożytnych opozycja ta nie rysowała się zbyt ostro.
W Atenach prawo do współdecydowania o losach wspólnoty, a więc prawo
do cząstki władzy, było przecież formą praktykowania wolności. Demokracja
niosła ze sobą obietnicę stworzenia nowego rodzaju wspólnoty politycznej,
wspólnoty równych obywateli, których godności i wolności nie narusza
obecny w innych społecznościach podział na rządzących i rządzonych.
W demokracji, co z największą mocą podkreślać będzie później Jean
Jacques Rousseau,
rządzący i rządzeni stawali się zbiorami niemalże tożsamymi (niemalże,
praktyka polityczna wymuszała bowiem działanie urzędników) - ci
sami obywatele jako rządzący wydawali decyzje i stanowili prawo,
któremu jako rządzeni musieli się podporządkować.
Jeśli więc starożytni filozofowie odnosili się do demokracji
nieufnie, nieufność ta brała swój początek nie tyle z zawartej w
niej idei władzy, ile z tego, kto miał być podmiotem jej sprawowania.
Lud - niebezpieczny i nieprzewidywalny, a raczej doskonale przewidywalny
w zmienności swych odczuć. Lud przeważający swą liczebnością nad
roztropnością płynącą czy to z bogactwa, czy z mądrości. Lud ostracyzmujący
najlepszych i ulegający łatwo sztuce demagogów. To nie władza deprawuje
lud, lecz on może jej źle używać.
Współczesna demokracja przynajmniej w swej oficjalnej
retoryce nie stawia takich zarzutów ludowi. Co nie znaczy, że darzy
go przesadnym zaufaniem. Suwerenność ludu, wyrażająca się władzą
większości, zdaje się być niepodważalnym fundamentem, w pewnej mierze
jest jednak jedynie pięknym złudzeniem, dającym nie moc, lecz wrażenie
mocy. Lud w istocie rzeczy decyduje tylko o wyborze swoich przedstawicieli,
cedując resztę władzy w ich ręce. Pozostaje formalnym suwerenem,
lecz jest raczej widzem w teatrze władzy niż rzeczywistym aktorem.
Nic dziwnego, że ta sytuacja budzi sprzeciw entuzjastów demokratycznej
idei. Rousseau, dla którego wspólne demokratyczne
sprawowanie władzy było najważniejszą spośród możliwych do urzeczywistnienia
form wolności, ostro zwalczał ideę reprezentacji: "Lud angielski
sądzi, że jest wolny, lecz myli się bardzo; jest wolny tylko podczas
wyborów członków parlamentu; skoro tylko zostali oni wybrani, staje
się niewolnikiem, staje się niczym. Użytek, jaki czyni z krótkich
chwil wolności, wskazuje, że zasłużył na jej utratę". System przedstawicielski budził też niechęć Hannah
Arendt, która oskarżała polityków - owych reprezentantów ludu
- o hipokryzję, każącą im wmawiać obywatelom, że polityka jest nieznośnym
ciężarem i że poświęcają się dla innych, biorąc to brzemię na swoje
ramiona. Obywatele mieli się więc cieszyć wolnością od polityki,
nawet nie podejrzewając, że istnieje coś takiego jak wolność uczestniczenia
w polityce. Szczęście publiczne wiążące się z rzeczywistym prawem
współuczestniczenia w podejmowaniu politycznych decyzji zostało
więc zarezerwowane dla nielicznych, tak że parlament stał się w
końcu małą (lecz wcale niemało znaczącą) wyspą prawdziwej wolności
na oceanie konieczności.
Tego rodzaju głosy,
wskazujące, że udział we władzy (a nie jego namiastka) jest jedynym
środkiem przemiany niezróżnicowanego ludu w świadomych swej godności
i praktykujących wolność obywateli, pozostają jednak - już to jako
naiwne, już to jako potencjalnie groźne - poza głównym nurtem demokratycznej
dyskusji. Prawdziwym niebezpieczeństwem, jakie nieustannie próbuje
się we współczesnej demokracji zneutralizować, jest sama władza.
Władza jest demonem, który choć wykorzystywany prawidłowo, bywa
pożyteczny, to jednak w każdej chwili niemal może też okazać się
siłą destrukcyjną. Destrukcyjność demona władzy zwraca się zarówno
przeciw tym, którzy mają być władzy posłuszni, jak i przeciw dzierżącym
władzę (słowa lorda Actona o tym, że każda
władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje w sposób absolutny,
są w demokracji nieustannie przywoływane). Efektem egzorcyzmowania
demona władzy są skomplikowane maszynerie polityczne nowoczesnych
państw, pełne równoważących się i wzajemnie kontrolujących się segmentów
władzy. Demon pokawałkowany siły ma mniej, więc i lęk budzi mniejszy.
Przyczyna, dla której
w systemie demokratycznym suwerena uważa się za nie dość mądrego,
by sam podejmował decyzje, a demokratyczną władzę - za tyleż niezbędną
co i niebezpieczną, nie wydaje się trudna do ustalenia. Nie mamy
tu wcale do czynienia z prostą aplikacją dawnej demokratycznej idei
do warunków państwa narodowego, lecz raczej próbą jej wyrażenia
w liberalnym języku jednostkowych uprawnień. Relacja między demokracją
a liberalizmem nie jest, jak powszechnie wiadomo, czymś naturalnym,
a z punktu widzenia niektórych filozofów istniejące pomiędzy nimi napięcie ma charakter
trwały i destrukcyjny. Z demokratycznego punktu widzenia idzie o
to, by w maksymalnym stopniu dać obywatelom prawo decydowania o
sprawach jego i jego politycznej wspólnoty. Z liberalnego punktu
widzenia natomiast wola większości jest możliwym do zaakceptowania
sposobem podejmowania decyzji politycznych tylko wtedy, gdy klarownie
określimy granicę, poza którą demokratyczna procedura traci swoją
legitymizacyjną moc. Ową granicę wyznaczają prawa jednostek
i uprawnienia mniejszości - ich zakres nie może być zależny od woli
największej nawet większości. Włoski filozof polityki Norberto
Bobbio postrzega ten stan jako wciąż trwający dialog między
wolnością pozytywną, ściśle powiązaną z demokratyczną ideą stanowienia
o samym sobie i wolnością negatywną, wyznaczającą wokół każdej jednostki
strefę wolną od interwencji władzy: "Dla kogoś, kto rozpatruje
tę nieustanną dialektykę liberalizmu i demokracji z punktu widzenia
ogólnej teorii politycznej, jasne jest, że ustawiczne, odbywające
się na coraz wyższych poziomach starcie liberalnego postulatu ograniczenia
władzy państwa z wysuwanym przez demokratów postulatem państwa,
w którym rządy są w najwyższym możliwym stopniu w rękach obywateli,
odzwierciedla starcie dwóch sposobów rozumienia wolności: zwykło
się te sposoby nazywa wolnością negatywną i wolnością pozytywną".
Każda władza - a więc
także władza demokratyczna - postrzegana jest w myśli liberalnej
jako potencjalny agresor i destruktor uprawnień jednostek. "Żaden
liberał nigdy nie zapomina - stwierdza Judith
Shklar, - że władza jest formą ucisku". Jedyny spór, w trakcie którego liberałowie opowiadają
się po stronie władzy, to ten, gdzie adwersarzami są anarchiści.
W sporze tym nie idzie jednak o to, czy władza jest dobra, czy zła,
lecz jedynie o to, czy jest złem mniejszym, czy większym, albo lepiej:
złem koniecznym czy też niekoniecznym. Anarchiści, przyjmując optymistyczne
założenie co do ludzkiej natury, przekonani są o zbyteczności wszelkiej
władzy. Liberałowie - znacznie bardziej pesymistyczni - postrzegają
władzę jako niezbędny czynnik porządkujący chaos rzeczywistości
i w ten sposób tworzący godziwe warunki życia dla ludzi, ochraniając
ich niejako przed nimi samymi. Anarchiści widzą we władzy niczym
nieusprawiedliwionego likwidatora wolności, liberałowie uznają,
że ograniczenie wolności, które przynosi władza, jest jedynym sposobem
tej wolności zachowania. Władza okazuje się więc w końcu złem koniecznym,
wynikającym, jak podkreślał Thomas Paine z naszych złych cech.
Rola władzy zostaje
więc bardzo ograniczona - nie ma już ona tytułu, by znajdować się
w centrum życia obywateli, nie może ich w żaden sposób wzbogacić,
czy wspomóc, jest tylko lekarstwem nieustannie aplikowanym z powodu
ludzkiej defektywności. Gdyby zaś ludzie mieli kiedyś sposobność przemienić
się w anioły, władza i wynikające z niej ograniczenia wolności okazałyby
się po prostu zbyteczne. Do pewnego stopnia władza przypomina więc
władzę rodzicielską, decydującą w zastępstwie dzieci niezdolnych
do samodzielnego osądu, co jest dla nich dobrem. Władza rodzicielska
ustaje jednak wtedy, gdy dzieci stają się dorosłe - władza polityczna
musi natomiast trwać, jako że stan "dorosłości" nigdy
nie może zostać w sferze politycznej osiągnięty. Postulaty mówiące
o pożyteczności stopniowej przemiany demokratycznej władzy w nie
oparty na przymusie autorytet pozostają w sferze myślenia życzeniowego, jako
idea szlachetna lecz mało realistyczna.
Nieufność liberałów
wobec władzy - w tak wielkim stopniu rzutująca na współczesne demokratyczne
państwo - wynika w dużej mierze właśnie z przeświadczenia o bardzo
ograniczonej jej pożyteczności. Czy istotnie rola władzy daje się
sprowadzić do tak rozumianej funkcji zastępczej (pośredniczenie
w relacjach między ludźmi z powodu niedoskonałości ich natury)?
Yves Simon,
autor Ogólnej teorii władzy i Filozofii rządu demokratycznego,
dowodzi w swoich pracach, że władza spełnia także inne, bardziej
istotne funkcje, wcale nie wynikające z defektywności
ludzkiej natury. Przede wszystkim władza jest przyczyną wspólnego
działania. Wspólne działanie może pojawić się na skutek jednomyślnego
osądu, bądź też w wyniku interwencji władzy. Oczywiście, nietrudno
sobie wyobrazić sytuacje, gdy jednomyślność dana jest w wyniku okoliczności
- zaatakowany naród broni się i kwestia tego, co jest w tym przypadku
dobrem wspólnym w małym stopniu dzieli tych, którzy doń należą.
Nawet jednak zgoda co do tego, czym jest dobro wspólne, może okazać
się niewystarczająca jako przyczyna wspólnego działania. Niezgoda
bowiem może dotyczyć sfery środków, z których trzeba skorzystać,
by wspólne dobro mogło zostać urzeczywistnione. Władza jest więc
przyczyną wspólnego działania ze względu na trudność osiągnięcia
jednomyślności czy to w sferze celów, do których należy dążyć, czy
to w sferze środków (nawet "anioły" zgadzając się, że
przydałby im się urlop, mogą się przecież spierać o to, gdzie go
najlepiej spędzić).
Simon posuwa się jeszcze dalej, twierdzi
bowiem, że władza ma swoją funkcję także w odniesieniu do samego
dobra wspólnego, a więc do kwestii definicji celu wspólnotowego
działania. Jeśli dobro wspólne nie jest sumą dóbr indywidualnych,
lecz czymś odmiennym, nie można zakładać, że w każdych okolicznościach
oczywiste będzie to, iż takie dobro zostanie spontanicznie zrealizowane.
Simon za świętym Tomaszem rozróżnia formalny
i substancjalny (czy też materialny) aspekt dobra wspólnego. Każda
osoba będąca członkiem danej społeczności jest obowiązana do dążenia
do dobra wspólnego w jego aspekcie formalnym, natomiast troska o
aspekt materialny dobra wspólnego jest zadaniem władzy. Dobry nauczyciel
łaciny w szkole nie przekonuje raczej swoich uczniów, że jego przedmiot
jest mało ważny i właściwie zbyteczny, lecz - wręcz przeciwnie -
stara się zarazić ich swoją pasją, przekonać, że nie ma nic ważniejszego
od nauki języka otwierającego drogę do studiów klasycznych. Nie
jest jego zadaniem dbanie o to, by całe nauczanie miało charakter
zharmonizowany i zgodny ze społecznymi oczekiwaniami: już prędzej
jest to rola szkolnej władzy - dyrektora, czy też władzy zbiorowej
(rady pedagogicznej). Tak więc władza jest odpowiedzialna za zharmonizowanie
różnych funkcji i elementów dobra wspólnego oraz za właściwe wyważenie
proporcji, tak aby jednak nie wszyscy uczniowie danej szkoły obróceni
zostali w zaprzysięgłych łacinników. Nota bene, w demokracji ten sam nauczyciel może mieć taką powinność,
tyle że wtedy występuje w innej roli - jako osoba publiczna, członek
rady pedagogicznej. Simon podsumowując
swe rozważania stwierdza: "Rozważana w swoich funkcjach istotowych
władza nie jest ani złem koniecznym, ani mniejszym dobrem, ani mniejszym
złem, ani konsekwencją jakiegokolwiek zła czy defektywności
- jest ona, podobnie jak przyroda i społeczeństwo, bezwarunkowo
dobra".
Konstrukcja władzy we współczesnym państwie demokratycznym
podporządkowana jest jednak raczej liberalnej logice nieufności
niż demokratycznej zasadzie zaufania. Rzecz nie tylko w skrępowaniu władzy gorsetem
stanowionego prawa - najistotniejszym instrumentem pozwalającym
trzymać władzę na uwięzi pozostaje podział władz. Współczesny podział,
choć daje się opisywać w klasycznych Monteskiuszowskich
kategoriach, jest już nie tyle podziałem co zdumiewającym rozproszeniem
władzy. Niezliczona liczba instytucji obdarzona jest cząstkowymi
uprawnieniami władczymi. Stosowanie się do zasady checks
and balances wymusza w dodatku
nie tyle precyzyjny podział uprawnień, ile raczej ich częściowe
nakładanie się na siebie (gdyby zostały całkowicie podzielone, instytucje
władzy nie mogłyby się wzajem kontrolować i równoważyć). Demokratyczne
decydowanie ustępuje filozofii instytucjonalnego consensusu - poszczególne
instytucje porozumiewają się co do tego, jaką decyzję należy podjąć.
Rzecz nie tylko w czasochłonności takiego rozwiązania - rozproszeniu
władzy towarzyszy bowiem także rozproszenie odpowiedzialności. Istniejące
współzależności między poszczególnymi instytucjami władzy i nakładające
się na siebie kompetencje sprawiają często wrażenie zupełnie nieprzejrzystych.
Autor błędnej decyzji może bez specjalnego trudu wskazać tych, którzy
także uczestniczyli w procedurze jej podejmowania, albo przynajmniej
nie próbowali jej zablokować. Taka sytuacja rodzi polityczną nieodpowiedzialność
- o zwycięstwie polityka w kolejnych wyborach czy politycznej rozgrywce
decydują różne czynniki, ale w małym stopniu ocena jego przeszłych
dokonań - ale może także generować poważne konflikty kompetencyjne
między różnymi instytucjami władzy. "Łatwo domyśleć się - pisze
Norberto Bobbio, - jakie negatywne
konsekwencje fragmentaryzacja władzy ma z punktu widzenia sterowności:
tworzy konkurencję między ośrodkami władzy, wywołuje w końcu konflikt
pomiędzy podmiotami powołanymi do rozwiązywania konfliktów - coś
w rodzaju konfliktu do kwadratu. Podczas gdy konflikt społeczny
jest w pewnych granicach czymś, by tak rzec, fizjologicznym, konflikt
między ośrodkami władzy jest patologiczny; co więcej, zaogniając
sferę konfliktu społecznego zaraża ją swoją patologią".
Rozproszenie władzy nie oznacza w istocie rzeczy tego, że
zmniejszyła się skala jej oddziaływania na obywateli. Można nawet
powiedzieć, że stało się wręcz odwrotnie: drobinki władzy są mniej
widoczne, ale jako że są małe, mogą się wcisnąć wszędzie - także
tam, gdzie nigdzie wcześniej nie można ich było spotkać. Zgodnie
z Tocqueville'owską wizją miejsce brutalnego
despotyzmu władzy absolutnej zajmuje łagodny despotyzm władzy demokratycznej:
"Ponad wszystkimi panuje na wyżynach potężna i opiekuńcza władza,
która chce sama zaspokoić ludzkie potrzeby i czuwać nad losem obywateli.
Ta władza jest absolutna, drobiazgowa, pedantyczna, przewidująca
i łagodna. (...) Lubi, gdy obywatelom żyje się dobrze, pod warunkiem
wszakże, by myśleli wyłącznie o własnym dobrobycie. Chętnie przyczynia
się do ich szczęścia, lecz chce dostarczać je i oceniać samodzielnie.
Otacza ludzi opieką, uprzedza i zaspokaja ich potrzeby, ułatwia
im rozrywki, rozdziela dziedzictwo. Że też nie może oszczędzić im
całkowicie trudu myślenia i wszelkich trosk ich żywota!" Nie wiedzieć czemu liberalna nieufność do władzy
słabnie, gdy ta składa ofiarę wolności negatywnej na ołtarzu bezpieczeństwa
jednostki.
Konsekwencją rozproszenia
władzy jest także wzrastająca niesterowność
demokracji, trudności w podejmowaniu decyzji i wprowadzaniu różnego
rodzaju systemowych modyfikacji. Norberto
Bobbio zwraca uwagę, że wprowadzenie liberalnych
gwarancji uprawnień jednostkowych stworzyło wyjątkowo sprzyjające
warunki dla różnych grup do domagania się realizacji własnych interesów, równocześnie zaś spowolniło i utrudniło (czasem
zaś wręcz sparaliżowało) proces reagowania na nie. W demokracji
- zauważa Bobbio - "łatwo jest o
pytanie, a trudno o odpowiedź..."
Osłabienie władzy we współczesnej demokracji, choć zamierzone,
rodzi trudności na tyle dotkliwe, że pojawiają się różnego rodzaju
remedia. Najbardziej charakterystycznym jest wyciekanie władzy ze
struktur politycznych - im bardziej władza demokratyczna jest skrępowana,
tym większa rodzi się potrzeba tworzenia instytucji decyzyjnych,
wolnych od proceduralnych trudności właściwych głównym instytucjom
władczym demokracji. Owo "wyciekanie władzy" uzasadniane
jest najczęściej pragnieniem odpolitycznienia
decyzji w danej kwestii czy sferze (mediów, interpretacji konstytucji,
polityki pieniężnej). Polityków mają więc zastąpić eksperci, których
decyzje opierać się będą wyłącznie na przesłankach merytorycznych,
a nie politycznych ideach, poglądach czy preferencjach. Przemieszczanie
się władzy do instytucji tylko z pozoru demokratycznych osiąga swój
cel, o ile uznać zań zwiększenie efektywności procesu decyzyjnego,
z pewnością jednak nie prowadzi do jego odpolitycznienia.
Znacznie bardziej świadomym działaniem
na rzecz przełamania bezwładności demokracji jest wyraźnie zarysowująca
się tendencja do wzmacniania władzy wykonawczej i częściowej autonomizacji
jej pozycji. Tendencja ta znajduje wyraz w takich choćby rozwiązaniach
instytucjonalnych jak zasada konstruktywnego votum nieufności (rząd
odwołać można tylko wskazując nowego premiera), osłabienie praw
parlamentu do ingerencji w codzienną pracę władzy wykonawczej czy
wreszcie obsadzanie urzędów przez osoby praktycznie rzecz biorąc
nieusuwalne w okresie trwania ich kadencji. Ta chęć wzmocnienia
władzy w języku współczesnej politologii znana jest pod nieco eufemistycznym
określeniem "potrzeby stabilności".
|