Janusz
Ekes
Siła
państwa w refleksji obywateli Pierwszej Rzeczypospolitej
Dziś możemy już cieszyć się nie
tylko pewnością, że sprawdzianem siły państwa są dwojakie próby życia –
te z jego życia wewnętrznego i te z zewnętrznego. Posiedliśmy nadto znajomość
raczej przejrzystych kryteriów siły państwa w obu jej rodzajach. Zdrowy
rozsądek i doświadczenie historyczne zgodnie wspierają pogląd, że państwo,
które może swoje wewnętrzne funkcje bytowe wykonywać skutecznie z mniejszym
zużyciem niezbędnych energii społecznych, jest silniejsze od państwa, które do
tego samego owych energii musi zużywać więcej. Dlatego też w elephantiasis
organów administracyjnych, fiskalnych i policyjnych, oraz posiadanych przez nie
środków represji, upatrujemy objaw raczej słabości państwa, w przypadkach
takich zwanego ‘kolosem na glinianych nogach’. Nie mniej łatwo przekonuje też
nas pogląd, że w stosunkach międzypaństwowych, państwo poprzestające na
zachowaniu zdolności do obrony skutecznej, jest w warunkach starcia silniejsze
od państwa, które w gotowości do ataku waruje na co dzień. Tym bardziej mamy
również świadomość, że w warunkach pokoju żaden energochłonny, najbardziej
nawet zastraszający, kolos na glinianych nogach, nie przetrwa próby
konfrontacji z organizmem wprawdzie mniejszym, lecz energooszczędnym i stąd
także czerpiącym siłę skutecznego odstraszania.
W takim to powszechnym – zdawałoby
się – stanie pojęć, może nieco dziwić pewna trudność z ich zastosowaniem do
pomiaru siły państwa w szczególnym przypadku Pierwszej Rzeczypospolitej.
Zdziwienie wzrasta, gdy stwierdzamy, że pojęć takich lub bliskich, używali już
sami jej obywatele, zarówno w refleksji teoretycznej, jak i przy formowaniu i
obsłudze instytucjonalnych struktur i procedur Państwa. Już patron historyków
polskich (a oby też i politologów) – Błogosławiony Wincenty Kadłubek – w sposób
nader charakterystyczny zainaugurował w XII wieku polską refleksję o władzy.
Siłę owej szczególnej relacji nazywanej państwem zdawał się on
bowiem upatrywać w naturalnym związku tego, co jest jej formą, z tym, co
jest jej materią. A więc w związku tego, co – jako forma państwa
– jest władczą aktywnością jego urzędów, z tym, co – jako
jego materia – jest potencjałem obywatelskiej woli
posłuszeństwa. Pewność co do tego wyraża się retorycznie i lapidarnie, w
błyskotliwej refleksji Błogosławionego Autora, którą cytujemy: „czymże król
będzie, gdy się lud oddali”. Jej podstawę empiryczną odnajdujemy bez trudu,
w komentowanym właśnie przez nią, dobrze znanym doświadczeniu historycznym, z
udziałem Świętego Stanisława Biskupa oraz Króla Bolesława Śmiałego. Podobnie
empiryczną podstawę posiadają nie inne z ducha i sensu refleksje, już z epoki
wielkości, a później schyłku Pierwszej Rzeczypospolitej. Ze świadomością
zagrożeń władzy państwa – biorących się albo z jej niedoboru, albo z jej
nadmiaru – refleksje te łączą specyficzne wyobrażenie jej siły, wykluczające
oba zagrożenia. Przykładem dwa toposy polskiej publicystyki XVII wieku. Jeden –
odnotowany też przez Łukasza Opalińskiego i Stanisława Leszczyńskiego – odpiera
zarzut (rzecz jasna francuski), że Polacy właściwie nie mają króla (a to z
racji jego słabej władzy, w porównaniu z władzą króla Francji). Odpowiedź
brzmi: „My, Polacy, mamy króla, natomiast wasz król, ma was”. Drugi
przykład, znów w aluzji do przypadków francuskich, tym razem królobójstwa, mówi
o tym jak to „król Polski na łonie polskiego obywatela może spać nagi
bezpiecznie, gdy gdzie indziej królów kozikami kolą”. Z innym lubianym
toposem, w którym obywatel akcentuje – zresztą wyraźnie na wszelki wypadek –
że: „nie jesteśmy posesyją Waszej Królewskiej Mości”, a nawet z
sejmowymi połajankami Osoby monarchy za mezalians, bądź zaniedbania małżeńskie,
wiążą się – nie tylko w sejmowej swadzie – wyrazy pewności, że z samej swej
natury wymaga tego Rzeczpospolita, by król obecny był w niej stale. Stąd za
bezkrólewia procedura konstytucyjna zawiesza szereg praw obywatelskich i skraca
akcję wykonawczą, wprowadzając w istocie stan wyjątkowy. Czyż zgrabniej od
procedury takiej można by uchwycić prawdę cywilizowanego iunctim, które – w
sposób tak wprost proporcjonalny kojarząc rozmiar politycznej wolności z
rozmiarem politycznej władzy – pieczę nad tą drugą powierza królowi?
Oczywiście, struktury i procedury
ustrojowe Pierwszej Rzeczypospolitej – co jasne, te rzeczywiste, nie zaś te
mityczne, a stereotypowe – nie pozwalają na pogląd, że takowy regalizm
był refleksji potrzebny jako figowy listek dla rzekomej anarchii, a to stąd, że
w uprawnieniu królewskim miałoby zostawać panowanie, nie zaś rządy. Król
faktycznie nie tylko rządził w Rzeczypospolitej – mianując jej ministrów i
urzędników, wprawdzie z zasady dożywotnich, ale z możliwością awansu każdego
niewydarzonego męża stanu na jedną z godności wyższych formalnie, a czysto
honorowych, czy też jego faktycznej izolacji i odsunięcia od pełnienia funkcji,
co uczynił choćby król Zygmunt III, z głównym prototypem magnata-oligarchy,
którym kanclerz Jan Zamoyski był niewątpliwie. Nie tylko też określał porządek
dzienny Sejmu (do początków XVII wieku sam, później pospołu z Kołem Poselskim)
i miał głos konkludujący procedurę ustawodawczą. Potężny instrument władzy
utrzymywał on wreszcie w uprawnieniu dystrybucji urzędów, oraz dzierżaw
majątków państwowych, których ogółu wielkość była mniej więc równa wielkości
ogółu dóbr prywatnych, nie licząc kościelnych. Zauważmy w końcu fakt jeszcze
jeden – pozwalający docenić efektywność władzy politycznej za Pierwszej
Rzeczypospolitej, w świetle jej budującej energooszczędności. Oto do rządu
państwem, w którym na powierzchni około miliona kilometrów kwadratowych żyło
mniej więcej dziesięć milionów mieszkańców, władza ta poprzestawała – co
ostatnio zaakcentował Profesor Jan Dzięgielewski – na niespełna tysiącu
urzędników państwowych (z których część zresztą kreowały samorządy); w istocie
nie posiadała też ona siły policyjnej.
Funkcjonalność i operatywność władzy
królewskiej miały w doświadczeniu swej praktyki potwierdzenie dobre. Na
przykład, królowi Zygmuntowi III umożliwiły zarówno mistrzowskie rozegranie
partii otwartej przez Jana Zamoyskiego na pierwszym Sejmie 1590 roku, a klęską
kanclerza zamkniętej na Sejmie Egzekucyjnym w roku 1592, z wykorzystaniem
parlamentarnego instrumentarium, hartowanego w tej kolejnej już batalii.
Pozwoliły też królowi omal bez użycia siły zażegnać próbę wojny domowej, którą
w latach 1606-9 opozycja już osierocona śmiercią kanclerza usiłowała wzniecić
pod wodzą wojewody krakowskiego, Mikołaja Zebrzydowskiego. Doświadczenie tego
samego czasu, a nawet taktu tego samego koncertu efektywności, wskazuje jej
przyzwoity poziom – szybkością decyzji o interwencji zbrojnej w Rosji,
sprężystością z jaką konstytucyjne instancje zalegalizowały ją i wdrożyły,
zaraz po klęsce rokoszu, jeszcze w jej roku (1609). Oczywiście, za każdym
razem, w przypadkach tych – a wcale nie jedynych – empiryczne potwierdzenie
znajduje efektywność i egzystencjalna siła ustroju mieszanego. To jest
ustroju, który konstytucjonalizował podział całości władzy państwa na
uprawnienia konkretne i przydzielane trzem czynnikom komponującym realia
państwa każdego, to jest jego najwyższemu kierownictwu, jego elicie rządzącej i
ogółowi obywateli. W przypadku więc Pierwszej Rzeczypospolitej – jej Królowi
(elekcyjnemu), jej Senatowi (czyli najwyższej administracji centralnej i
wojewódzkiej), oraz ogółowi jej Ziem i obywateli (reprezentowanemu przez Posłów
Ziemskich, wybieranych na Sejmikach). Władza – na co dzień podzielona między te
trzy czynniki i przez nie wykonywana – łączyła się jak wiemy na posiedzeniu
Sejmu, przede wszystkim w celach ustawodawczych, a także prewencyjnych i
interwencyjnych. To właśnie Sejm – w swoich prerogatywach – stawał się
najwyższym egzekutorem całości władzy, której to całości władzy podmiotem była,
w zakresie bezpieczeństwa tak wewnętrznego jak zewnętrznego, sama Korona
Polska.
Procedura definiowania i realizacji
polityki w sferze życia zewnętrznego, jej podmiotowi formalnemu nadawała naturę
najzupełniej realną. Wiemy, że działania normowane procedurą, o której mowa,
były w istocie działaniami całej Rzeczypospolitej. Proces decyzyjny i
wdrożeniowy – w urzędach królewskim, kanclerskim i hetmańskim – łączył się z
działaniem konstytucyjnie umocowanego instrumentarium publicznej debaty i
odpowiedzialności. Sprawy zagraniczne zajmowały miejsce poczesne zarówno w
królewskich legacjach na Sejmiki przedsejmowe i w sejmikowych instrukcjach
dla posłów na Sejm, jak i w otwierającej jego obrady, królewskiej propozycji
sejmowej, w ustosunkowujących się do niej wotach senatorskich i w
elokwencji Koła Poselskiego. Polityka zagraniczna, to także temat listów
deliberatoryjnych, w których król urzędowo zasięgał opinii senatorów w
sprawach bieżących. To wreszcie temat esejów czy pamfletów, publikowanych przy
wielu okazjach. Wymienione teksty, tak różne kategorią, rangą i poziomem,
często polemiczne, są jednakże zgodne właśnie w pojmowaniu samego państwa jako
i formalnego i realnego podmiotu prewencji i interwencji w sferze
bezpieczeństwa zewnętrznego. Czyż nie jest to świadectwo znacznej siły jego
władzy? Dodajmy, że siła ta nie brała się wyłącznie z 0bywatelskiej czujności i
z przyzwoitej infrastruktury instytucjonalnej, jaka Rzeczypospolitej służyła
przy definiowaniu i wdrażaniu jej polityki zewnętrznej. Pochodziła też z
urzędniczej profesjonalności – hartowanej ambicją narodową, wędrówkami studialnymi
po uczelniach i dworach szerokiego świata, oraz zmysłem realiów. Że zaś zmysł
ów dostatecznie głęboko sięgał do korzeni sytuacji europejskiej, w jej
ówczesnych odsłonach poplątanych jak zawsze, na to – w wiekach XVI i XVII –
świadectw nie brakuje. Dowodzą one obecności dwóch fenomenów. Z jednej strony
jest to fenomen systemu pojęć, godnego miana polskiej doktryny narodowego
bezpieczeństwa, wspartej własną wizją ładu ogólnoeuropejskiego. Z drugiej
strony wypada mówić o fenomenie w pełni świadomej aplikacji dość wyrafinowanego
instrumentarium środków dyplomatycznej prewencji i interwencji. Tyle że
świadectwa te – tak w przypadku doktryny jak i instrumentarium – nie przebijają
się do społecznej świadomości historycznej, również i w tej kwestii zagospodarowanej
przez nieraz zdumiewająco absurdalne stereotypy. Te ostatnie – pochopnie uznane
za omal aksjomaty – politologia bierze niekiedy za grunt empiryczny dla tez
własnych, ze skutkiem ubolewania godnym, a nieuniknionym. Politologiczna teza,
wsparta o historiograficzny stereotyp, podpiera się w istocie wyłącznie fikcją,
zawsze zresztą mylącą.
Naturalnie, była Pierwsza Rzeczpospolita
państwem, które – jak każde – obok powodzeń przeżywało też i niepowodzenia.
Rzecz w tym, że tych ostatnich wcale nie wyjaśniają schematy obiegowych
przesądów na temat siły państwa, jedynie upraszczających złożone i delikatne
realia polityki. Podobnie jak nie wyjaśniają one jego budzących zaskoczenie
przewag – w konfrontacji, zarówno pokojowej jak militarnej, z państwami o sile
wyraźnie energochłonnej. Coraz bardziej przerażająca pogarda dla historycznego
faktu, z naiwną wiarą w paradygmaty skompromitowane wielokrotnie, tak jak nie
pozwala pojąć wyrafinowanej, i jakimże optymizmem tchnącej, anatomii
staropolskiego sukcesu, tak też uniemożliwia dotarcie do – przyznajmy to z
pokorą – kunsztownej aranżacji procesu późniejszych niepowodzeń, budzącego
pesymizm dotkliwy.
Nie szukajmy więc przyczyn klęski Pierwszej
Rzeczypospolitej tam, gdzie ich nie tylko nie było, bo tam, gdzie do czynienia
mamy ze źródłami w istocie jej siły. Albowiem nie tkwią one także i w systemie
fiskalnym, czy w podatkowym uprzywilejowaniu szlachty, skoro skąpiąc podatków
sejmowych, zwolniona od płacenia większości z nich szlachta w istocie chroniła
resztę społeczeństwa przed uciskiem podatkowym, gdy zaś w chwilach potrzeby
nakładała na siebie podatek pogłówny, to nieraz opiewał on na wysokość
kilkudziesięciokrotną. Z uchwalaniem poboru podatków sejmowych i nakładaniem
zwykłych, z ich poborem i wydatkowaniem, wiązały się struktury i procedury
zapewniające właśnie Państwu panowanie nad owym jednym z najbardziej
delikatnych procesów władzy. Tych więc procesów, od których jakości zależy, czy
siłę ma właśnie Państwo, czy też żerujący na nim urzędnik – jakiejkolwiek by
nie był on rangi. Z mocarstw Europy Nowożytnej, to właśnie Polska jako pierwsza
oddzieliła skarb Państwa od skarbu króla, wprowadziła budżetowanie i
sądownictwo skarbowe. Po dziś dzień zachowane dokumenty skarbowej księgowości
demonstrują nie tylko wzorową czytelność i drobiazgowość, ale – księgując
między innymi zaległości podatkowe – ukazują też efektywność fiskalnego procesu
jako wcale przyzwoitą. Tym bardziej przyczyny klęski nie tkwią w systemie
militarnym państwa, do którego siły zbrojnej zawsze przecież należy słowo
ostatnie. W epoce powodzeń ostatnie słowo należało do polskiego nie tylko
jeźdźca, ale i piechura, także artylerzysty, a nieraz i majtka, mobilizowanych
proporcjonalnie do potrzeby, jednej po drugiej. Alternatywą dla systemu był tu
wyłącznie militaryzm, analogiczny do francuskiego, pruskiego, czy rosyjskiego.
Wszelako w Polsce – podobnie zresztą jak w Anglii – była to alternatywa nie do
przyjęcia ze względów kulturowych. Do takiej zaś alternatywy Pierwsza
Rzeczpospolita uciekać się nie musiała, dopóty przynajmniej, dopóki jej
dyplomacja – aż po kres XVII wieku – wrogim jej koalicjom (zazwyczaj
transkontynentalnym), obok ostatecznie efektywnej siły zbrojnej, umiała
przeciwstawić konfigurację dyplomatyczną przez siebie współtworzoną, a
miarodajną dostatecznie. Tymczasem w epoce niepowodzeń przecież – poza
fiskusem, wszakże pozwalającym już tylko na wyżywienie administracji rządowej,
za to zupełnie niezłe – Państwo, najzwyczajniej w świecie, nie funkcjonowało.
Nie dlatego jednak, że było ono – jak głoszą mity – dysfunkcjonalne. Dlatego,
że jedni nie chcieli, a drudzy nie umieli, go uruchomić, z wielu zresztą
powodów, nie leżących przecież po stronie struktury, czy procedury
konstytucyjnej. Niepowodzenia bowiem nie wynikały z jakiejś słabości Państwa,
czy z nieżyciowości zasad jakimi miałoby ono się kierować. Wynikały z
pogłębiającej się słabości moralnej społeczeństwa, która uniemożliwiała mu
obsługę owego państwa energooszczędnego wprawdzie, ale wyłącznie w zużyciu
energii materialnych. Im przecież bardziej energooszczędne materialnie jest
urządzenie każde, tym większej żąda ono energii intelektualnej. Przy mnożeniu
rozmiaru zaś tej ostatniej – jak wiadomo dobrze – znaczny jest udział cechy,
którą zwiemy ciekawością prawdy samej, a więc cechy o naturze właśnie moralnej.
Wielorakość procesów demobilizacji moralnej, a nieraz i zwykłej deprawacji, ich
długotrwałość wraz z różnorakością ich czynników, wszystko to łączy się z
kolejnymi aktami utraty panowania intelektualnego i praktycznego nad kolejnymi
instytucjami Państwa. Ów tak bardzo złożony syndrom źródeł słabości –
lekceważony przez historyków, niezauważany przez politologów – z pewnością
obciąża polską myśl polityczną począwszy od czasów sasko-stanisławowskich, a
więc od początku XVIII wieku. Nie obciąża realiów Pierwszej Rzeczypospolitej z
wieków XVI i XVII. Rzuca, co najwyżej, światło na źródła aberracji, jaką polska
refleksja historyczna, a za nią polityczna, ujawniają do dziś.
Tymczasem rozpatrując kwestię siły systemu
państwowego Pierwszej Rzeczypospolitej, nie możemy pominąć faktu jeszcze
jednego. Jest to fakt wielowiekowego i konserwatywnego charakteru procesu, w
którym modelowały się jej instytucje władzy, ostatecznie – w okresie powodzenia
– wystylizowane według zasad tak zwanego ustroju mieszanego. Widzimy
więc tu głęboką i twórczą synergię dwóch fenomenów. Z jednej strony jest to
fenomen trwałości instytucji ukształtowanych jeszcze w głębi Średniowiecza, przeważnie
wraz z samymi omal narodzinami Państwa. Instytucje te, z biegiem pokoleń
zmieniały nieco, rzecz jasna, swój sens praktyczny w działaniu całości systemu.
Urząd królewski, gdy pełni go Chrobry, nie jest takim samym jak pełniony przez
Jagiełłę, jeszcze inaczej przedstawia się on za Zygmunta III. Tak też jest i z
ministerstwami, także z urzędami wojewodzińskimi, kasztelańskimi, czy
starościńskimi, czy też z koronnymi i ziemskimi dygnitarstwami. Zauważamy
jednak, że omal żaden z urzędów nie zostaje w ciągu całej historii systemu
zniesiony, a rzadkiemu wprowadzaniu nowych czasem towarzyszy protest, przeciwko
nowinkarstwu obrażającemu wolności ojczyste. Otóż z tak konserwatywną
ewolucją instytucjonalną współzachodził drugi fakt synergizujący,
mianowicie faktyczny sens i historyczna funkcja polityczna realiów, ujętych
pojęciem ustrój mieszany. Ustrój mieszany jest oczywiście nazwą
określonego modelu państwa, podobnie jak nazwy ustrój monarchiczny czy
republikański, w tych nazw znaczeniu dzisiejszym. Modelowymi przykładami
ustroju mieszanego w takim to znaczeniu są Sparta i republikański Rzym w
Antyku, a Polska, Wenecja i Anglia w Nowożytności. Ale – tak jak rozumiał ją
Arystoteles – a więc jako właśnie ustrój mieszany – to właśnie politeja
jest „państwem we właściwym tego słowa znaczeniu”. W takim zaś pojęciu
ustrój mieszany okazuje się więc nie tylko modelem struktury i
procedury konkretnej, ale także nie mniej konkretnie pojętym standardem
ustroju. Ustroju ugruntowanego posłuszeństwem dla obu zasad naturalnych
– tej, co gwarantuje pełnię wolności obywatelowi, oraz tej, która pełnię władzy
politycznej gwarantuje państwu. Integralny arystotelizm czy naturalizm
wyobraźni politycznej – posłusznej takiemu to standardowi równowagi wolności i
władzy – zdaje się od początku aktualizować w kolejnych etapach staropolskiej
ewolucji konstytucyjnej, wykorzystującej instytucje tradycyjne do reformy, która
przywraca władzę obu zasadom naturalnym i naczelnym, gdy te ostatnie – z
różnych, a zawsze ludzkich, powodów – władzę swą przejściowo tracą.
Doświadczenie integralności władzy obu zasad, wraz z doświadczeniem
dezintegracji życia, gdy jedna ustępuje drugiej, lub gdy władzę tracą obie, a
więc doświadczenie, które jest bodźcem reformy, chroni nadto przed pułapkami
jakiegokolwiek konstruktywizmu politycznego, przez jakąkolwiek by
doktrynę nie był on ideologizowany. Stąd więc staropolska refleksja polityczna
w dobie powodzenia, popisawszy się – na swym marginesie – wiedzą o obydwu
modnych wtedy mrzonkach konstruktywistycznych, monarchiczno-absolutystycznej,
jako też i demokratyczno-populistycznej, w swoim nurcie głównym
odrzuciła obie. Nie przyznała pełni władzy politycznej ani królowi, ani elicie,
ani ogółowi obywateli. Jej zmiennymi w czasie cząstkami nadzielając króla,
administrację i obywateli, poszukiwała proporcji pozwalających – w konkretnych
realiach epoki – pełnię władzy politycznej zatrzymać przy Państwie. Odnieść
można wrażenie, że te proporcje, które odnalazła i zaaplikowała w
ustawodawstwie króla Jana Olbrachta, reformującym Sejm w latach 1493 i 1496,
oraz w ustawodawstwie króla Aleksandra z lat 1504 i 1505, sile Pierwszej
Rzeczypospolitej służyły wcale nienajgorzej.
Zauważmy jednak, że pewien swoisty
konstruktywizm daje o sobie znać dość wyraźnie, w znanych tezach, które – od
czasów sasko-stanisławowskiego paraliżu po dziś – przeciwstawiają się sobie
nawzajem, w obu popularnych wizjach dziejów Polski, to jest w
‘monarchistycznej’ i w ‘republikańskiej’. Tymczasem są to wizje w istocie
ahistoryczne, na tyle rzecz jasna, na ile osiami ich są jedynie ideologie, nie
zaś faktyczne procesy historii realnej rzeczywistych instytucji. Ideologie
polityczne – takie, czy inne – zawsze przecież cechuje uprzedzenie niejako
metodologiczne, do obiektywnego faktu historycznego. Stąd też każda z nich,
przesiewając ogół faktów przez sito sobie właściwych upodobań ideowych – a to
po to, by własną tezę polityczną móc ‘podbudować historycznie’ – popularyzuje
taką czy inną, ale zawsze nierzetelną wizję historii. Na tyle zaś, na ile
obydwie wizje są wizjami ahistorycznymi, na tyle też pozostają one jedynie
konstruktami. Obydwoma konstruktami – w ich wersjach kolejnych – tragiczny wiek
XIX karmił politykę i politologię polską aż do przesytu. Zapewne też przesyt
takim to konstruktywizmem powodował pewne zatrucie szczególne, obecne
już w czasach sasko-stanisławowskich, lecz dopiero od XX wieku tak boleśnie
rozległe. Czyż bowiem nie w jakimś zatruciu upatrywać wypada przyczynę jakże
samobójczego bezwładu opinii publicznej, w obliczu kolejnych manifestacji tak
dobrze znanego, politycznego chciejstwa?
Przychodzą tu na myśl dwojakie manifestacje
chciejstwa. Te, gdzie kolejnym mężom opatrznościowym nadaje ono charyzmę
zniewalającą na tyle, by jego wola przełamywać mogła opór politycznej materii
i, tym samym, by gwarantowała obywatelom beztroski „odpoczynek na łonie
wolnej Ojczyzny”. Oraz te manifestacje pragnień, w których charyzmat
podobny dostaje się równie opatrznościowej partii politycznej.
Oczywiście, opinii publicznej – znudzonej jałowością konstruktywizmu kolejnych
ideologii – jest poniekąd łatwiej ekscytować się każdą kolejną przesiadką,
kolejnych opatrznościowych jednostek czy grup, z jednego ideologicznego
transportera do drugiego. Znudzenie ideologiami, oraz ekscytacja tym swoistym
woluntaryzmem politycznym, tłumaczą znaną, a nieroztropną tolerancję, z którą
opinia publiczna przełyka dozę niesmaku, jaki przesiadkom tym towarzyszy
zawsze. Jednakże od początku XX wieku po dziś, doświadczenie ukazuje groźny
przerost obszaru tolerancji dla kolejnych aktów politycznego chciejstwa.
Wchodzą bowiem w obszar ten kolejne akty obrazy prawa i podstawowych dóbr, na
których gruntuje się wewnętrzne i zewnętrzne bezpieczeństwo Państwa, a nawet
sama jego egzystencjalna siła. W tym również siła struktur i procedur jego
instytucji.
Tymczasem właśnie integralność instytucji
stanowi dla republikanina nader ważny przedmiot troski. To ta troska
republikanami czyniła i Króla i Obywatela. Pierwszy potwierdzał ją swą
gotowością, by na Sejmie przywracać integralność każdej instytucji, której
aktywność egzorbitowała (czyli wypadła z proceduralnej orbity), drugi
zaś – wnosząc na sejmowe forum przypadki egzorbitancji konkretnych.
Wzgląd właśnie na integralność instytucji stawał się bodźcem zarówno dla
szacunku do nich jak i dla ich reformy. Działanie bodźca ma przecież swe
granice, przez wyobraźnię republikańską zakreślone wyraźnie – mianowicie
względem na siłę Rzeczypospolitej samej. Siłę, która bierze się z „domowej
zgody” i z „domowego rządu”, co swada sejmowa i polityczna publicystyka
stwierdzały zwyczajowo.
Zarówno doświadczenie polityki polskiej obu
wielkich wieków – XVI i XVII – jak i dorobek politycznej refleksji epoki, zdają
się potwierdzać, że wzgląd na Rzeczpospolitą – jako podstawowy – pozostaje
względem etycznym. Dopóki jako właśnie taki góruje on faktycznie, dopóty można
mówić o republikanizmie realnym, wyłącznie w jakim ma Rzeczpospolita
bezpośrednie i główne źródło swojej egzystencjalnej siły.