Strona główna | Czytelnia | Publikacje | Informator | Zarejestruj się | Zaloguj | Odzyskiwanie hasła | English Version
OMP

Główne Menu

Nasi autorzy

Strony tematyczne

Sklep z książkami OMP

Darowizny na rzecz OMP

Księgarnie z książkami OMP
Lista księgarń - kliknij

Jacek Kloczkowski - Konserwatyzm w IV Rzeczypospolitej
.: Data publikacji 31-Sie-2007 :: Odsłon: 3273 :: Recenzja :: Drukuj aktualną stronę :: Drukuj wszystko:.

Wiek XX nie był pomyślny dla polskich konserwatystów. Weszli weń jako wielcy przegrani w batalii o rząd dusz Polaków. Ich propozycje polityczne miały zdecydowanie mniej powabu dla szerokich rzesz społeczeństwa niż oferta programowa narodowych demokratów, socjalistów i ludowców.

W II Rzeczypospolitej konserwatyści odgrywali co prawda istotną rolę w życiu naukowym, zwłaszcza w dziedzinie prawa, ale nie wyznaczali w nim standardów w takim stopniu, jak w wieku XIX, gdy ich przedstawiciele kierowali często najważniejszymi polskimi instytucjami naukowymi, z Uniwersytetem Jagiellońskim i Polską Akademią Umiejętności na czele. Druga połowa XX wieku to już czas głębokiej defensywy środowisk konserwatywnych. Ziściły się wówczas ponure wizje dziewiętnastowiecznych prekursorów polskiego konserwatyzmu, którzy przestrzegali przed zagrożeniem komunistycznym na wiele lat przed triumfem bolszewików w Rosji i na dziesięciolecia przed ekspansją Sowietów na kraje Europy Środkowej. Część wybitnych przedwojennych konserwatystów nie przeżyło wojny (Adolf Bocheński, Stanisław Estreicher), część uznała dyktat nowej władzy (Konstanty Grzybowski, Aleksander Bocheński) i w wielu punktach odeszła od swoich przedwojennych poglądów, względnie dokonała ich swoistej adaptacji do nowych warunków.

Oczywiście, nie wszyscy żyjący w PRL konserwatyści porzucili antykomunizm, będący w XIX i w pierwszej połowie XX wieku jednym z filarów myśli konserwatywnej. To jednak nie oni wiedli prym w opozycji przeciwko systemowi, gdyż w jej głównym nurcie znalazły się środowiska nawiązujące do tradycji najważniejszych przedwojennych ugrupowań politycznych. Z całą też pewnością to nie konserwatyści byli architektami Okrągłego Stołu i projektu politycznego, społecznego, gospodarczego i kulturowego, który stał się fundamentem III Rzeczypospolitej. Zdominowały go środowiska lewicowo-liberalne i w drugiej połowie lat 90. wydawało się nawet, że ich ideologiczny dyktat na długo opanuje polskie życie intelektualne i na lata wyznaczy także standardy w polityce polskiej.

I być może tak by się stało, gdyby nie fakt, że lewicowo-liberalny fundament III RP okazał się nader kruchy, a społeczeństwo znacznie mniej podatne na liberalną modernizację, niżby marzyli jej ideolodzy. Mimo braku wysokonakładowych konserwatywnych dzienników i tygodników i oczywistej dominacji środowisk lewicowo-liberalnych w mediach publicznych, głos konserwatywnych krytyków rzeczywistości politycznej, społecznej i kulturowej III RP był słyszalny coraz donioślej. Eseje i analizy polityczne Zdzisława Krasnodębskiego, Ryszarda Legutki, Tomasza Merty, Dariusza Karłowicza, Marka A. Cichockiego, Andrzeja Nowaka, Bogdana Szlachty, Dariusza Gawina, Rafała Matyi i innych okazały się najlepszym i najtrafniejszym opisem problemów, przed jakimi stanęli Polacy na progu nowego stulecia. Nie należy przeceniać ich znaczenia, jednak sukces w wyborach w 2005 roku ugrupowań odrzucających projekt III RP i przynajmniej w wymiarze kulturowym odwołujących się do wartości konserwatywnych pokazał, że istnieje w Polsce zaplecze silnego nurtu konserwatywnego nie tylko w życiu intelektualnym.

 

Katalog zasad

 

W połowie pierwszej dekady XXI wieku konserwatyści po ponad stu latach zepchnięcia na margines mają zatem znowu szansę znacząco wpłynąć na kształt ładu politycznego i społecznego państwa. Czy uda im się ją wykorzystać, zależeć będzie w znacznej mierze od tego, czy potrafią twórczo czerpać z dziedzictwa własnego nurtu ideowego. Cóż to bowiem byłby za konserwatyzm, który by ignorował doświadczenie przeszłości? Konserwatyści nie mogą sobie także pozwolić na powielenie błędów ideowych adwersarzy, by Czwarta Rzeczypospolita nie podążyła rychło śladem Trzeciej, przynajmniej w tych dziedzinach, w których konserwatyści mają okazję odegrać istotną rolę.

Rozważania na ten temat warto poprzedzić uwagą zasadniczej natury. Otóż, według powszechnego stereotypu, konserwatyzm jest tym spośród nurtów myśli politycznej, który najmocniej dba o zachowanie status quo. Niechęć konserwatystów do gruntownych zmian tłumaczy się na różne sposoby, bardziej (troska o idee) i mniej (dbałość o własny interes) wyszukane. Zapomina się jednak przy tym o fundamentalnie istotnej cesze myśli konserwatywnej: najważniejsze jest nie samo trwanie ładu politycznego, lecz to, na jakich zasadach się on opiera. Gdyby bowiem zachowanie status quo miało stanowić dla konserwatystów najwyższą wartość w polityce, można by dojść do absurdalnego wniosku, że na przykład powinni oni byli bronić PRL przed demokratyczną opozycją.

Katalog zasad, które konserwatyści lokują w centrum swej myśli politycznej, czyni z nich orędowników odrzucenia projektu III RP. Nie przypadkiem wielu spośród wspomnianych wyżej publicystów przedstawiało przekonujące obrazy jej słabości i wskazywało na potrzebę gruntownej przebudowy instytucji państwa. Co ciekawe, przeciwnicy zarzucali im wręcz rewolucyjny zapał. Jeśli nawet przyjąć, że oskarżenie to jest uzasadnione, trudno konserwatywnych publicystów winić za poważną krytykę patologii, które z czasem stały się widoczne także dla wielu obrońców ideowych podstaw III RP. Oczywiście, nie w każdej dziedzinie życia konserwatyści są zwolennikami dalekosiężnych zmian.

Konserwatysta IV RP z całą pewnością nie jest orędownikiem radykalnego przeobrażenia obyczajowego życia wspólnoty. Na jego barkach spoczywa wręcz odpowiedzialność za to, żeby powstrzymywać przełamywanie kolejnych barier na przykład w sferze seksualności czy definiowania małżeństwa. Konserwatyzm IV RP musi być więc rewolucyjny w zakresie przebudowy niektórych instytucji państwa i zachowawczy w sferze obyczajów. Trudno się dziwić, że ściąga przez to na siebie gromy liberalnych komentatorów, którzy chętnie widzieliby zachowanie status quo, jeśli chodzi o instytucje III RP (zwłaszcza tych, w których ich środowisko dominuje, na przykład w sądownictwie czy uniwersytetach), a spięcia ostrogą spodziewają się w obyczajowości.

Polemika z liberałami nie jest niczym nadzwyczajnym, a tym bardziej zdrożnym. W naturę obu nurtów jest wpisana ostra dyskusja ze sobą. W dziewiętnastowiecznej polskiej myśli politycznej była ona jednym z najciekawszych sporów. Później, w miarę jak konserwatyzm tracił na znaczeniu, a i liberalizm przeżywał trudne chwile, intensywność tej debaty słabła, ale akurat po 1989 roku miłośnicy ciętych ripost nie mogli uskarżać się na brak emocji, choć oba obozy miały odmienne możliwości prezentowania swoich racji w ogólnopolskich mediach. W każdym razie na progu IV RP konserwatyści i liberałowie toczą już regularny bój o idee dawno wyszedł on poza fazę zwykłych potyczek harcowników. Gorąca atmosfera politycznego sporu między Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską niewątpliwie sprzyja zwieraniu szyków i wyzwalaniu dodatkowych pokładów emocji, nie zawsze zresztą służących jakości debaty. Ryzykowne byłoby, co prawda, utożsamienie konserwatyzmu z PiS-em, a liberalizmu z PO, jako że wszystko, idei politycznych nie da się aż tak jednoznacznie związać z konkretnymi siłami politycznymi. Niemniej trudno nie zauważyć, że spór ideowy splótł się z walką polityczną, bo też, to polityczne decyzje niezwykle ważą na losach kilku dziedzin życia, będących przedmiotem szczególnej uwagi i konserwatystów, i liberałów.

 

Ewolucja i przełom

 

Kiedy w drugiej połowie XIX wieku czołowy polski myśliciel konserwatywny Paweł Popiel formułował zadania dla stronnictwa konserwatywnego, skupił się na kwestiach samorządu lokalnego, sądownictwa i oświaty. “Tam bowiem rozstrzyga się przyszłość wspólnoty politycznej. Nawet najświatlejsza polityka rządu nie pomoże (choć o nią niełatwo…), gdy roztropności zabraknie w codziennych zajęciach urzędników i działaczy lokalnych. Na nic się zdadzą śmiałe polityczne wizje (aż tak często znowu nie formułowane), gdy za sprawą marnej edukacji kolejne pokolenia nie sprostają ich wyzwaniom. Trudno też myśleć o powodzeniu państwa, gdy kuleje w nim wymiar sprawiedliwości”. Uwagi te pozostają aktualne i zapewne nie wzbudzają żadnych poważnych kontrowersji wśród jego ideowych spadkobierców. Miał też Popiel rację, kiedy podkreślał, iż nie należy budować porządku politycznego i społecznego w oderwaniu od cech i tradycji wspólnoty, której ma dotyczyć. Nadto dobrze znał skutki różnych konstruktywistycznych zapędów osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych reformatorów, by uznać, że istnieje jeden uniwersalny model ustrojowy znajdujący zastosowanie w dowolnym kraju. Jego rozważania łatwo odnieść do współczesnych sporów, choćby o przyszłość Unii Europejskiej.

Także projekt zwany III RP nosił wiele cech konstruktywizmu. Na grunt polski, przeorany dziesięcioleciami eksperymentów komunistycznych i tych spod znaku tak zwanego realnego socjalizmu, próbowano przenieść rozwiązania sprawdzone na Zachodzie, zapominając, że tam wykształciły się one ewolucyjnie, na przestrzeni dziesięcioleci czy nawet wieków. W postkomunistycznej Polsce nie traktowano ich jako aż tak oczywistych, by można było zignorować fakt, iż w próbach transformowania umysłów Polaków potrzebny jest umiar. Niezbędne było natomiast stanowcze przerwanie ciągłości z PRL-em w funkcjonowaniu instytucji państwa.

Nie sposób, oczywiście, uznać, że z tego punktu widzenia czas między 1989 a 2005 rokiem był zupełnie stracony. Przed 1989 rokiem nie istniał wolny rynek, a po 1989 roku powstał, przed 1989 rokiem nie było samorządu, a kilka lat później już całkiem przyzwoicie funkcjonował. Jednak zarazem zbyt łagodnie potraktowano nieformalne układy ze styku służb specjalnych, polityki i biznesu, z przesadną energią próbując formować w duchu modernizacyjnym świadomość Polaków. Wskutek tego powstała osobliwa hybryda, która ani nie zadowoliła liberalnych architektów nowego porządku, ani nie porwała Polaków, ani wreszcie nie zakorzeniła się na tyle mocno, by przetrwać erupcję afer, zapoczątkowaną pewną słynną propozycją korupcyjną.

Z jednej strony konserwatyści mogą sobie pozwolić na pewną dozę satysfakcji, gdyż na wiele lat przed aferą Rywina wskazywali na wielkie zagrożenia, jakie wywołują zaniedbania i pobłażliwość twórców III RP wobec jej patologii, zyskując za to, niestety, nie słowa wdzięczności, lecz miano oszołomów. Z drugiej jednak strony, trudno o przesadną satysfakcję, skoro fakt, iż rację mieli konserwatyści, oznacza, że problemy ma państwo polskie.

 

Wolność i porządek

 

Liberałowie próbowali budować państwo oparte na rozwiązaniach w oczywisty sposób sprzecznych z ogólnym nastawieniem Polaków, którzy nie tylko cenią sobie wolność, ale i porządek. Hasło wolności było niezbędne w czasach PRL, gdy walczono o coś, czego w dramatyczny sposób brakowało w państwie komunistycznym. Także w początkach III RP troska o nowo zdobyte instytucje demokratyczne stanowiła naturalny odruch. Gdy jednak po siedemnastu latach od wydarzeń 1989 roku obrona wolności pozostaje jedną z głównych armat wymierzonych przez liberałów w szańce konserwatywnych rywali, trudno oprzeć się wrażeniu, że ich retoryka całkowicie ignoruje fakt, iż teraz potrzebne jest nam przywrócenie równowagi wolności i porządku. Bez ich harmonii trudno marzyć o normalnym państwie prawa.

By uniknąć oskarżeń o propagowanie zamordyzmu, konserwatysta musi udowadniać, że ma na myśli nie ograniczanie wolności, lecz ograniczanie tego wszystkiego, co w wolność godzi. Prawo do wolności nie zrealizuje się nigdy w pełni wtedy, gdy na przykład wolność wychodzenia na wieczorny spacer w wielu polskich blokowiskach będzie skutecznie ograniczona przez strach przed chuliganami, którzy bezkarnie terroryzują okolicę. Niestety, wciąż odbija się czkawką grzech pierworodny demontażu instytucji państwa komunistycznego. Z jednej strony, pozwolono bowiem przetrwać WSI i zakonserwować (na przykład przez długotrwały brak lustracji) patologiczne związki między esbecją i jej agenturą, z drugiej zaś nie zadbano o to, by nad bezpieczeństwem obywateli czuwała silna policja.

Jednocześnie przemiany obyczajowe rozluźniły tradycyjne więzi społeczne i na takim gruncie łatwo wzrosła przestępczość najbardziej dolegliwa dla obywateli, bo dotykająca ich pod domem, czyli tam, gdzie powinni czuć się najbezpieczniej. Byłoby dużym nadużyciem winić liberałów za panoszenie się osiedlowych opryszków, niemniej zasadna wydaje się uwaga, że wobec tych problemów liberalne państwo okazało się bezradne. Konserwatyści, lepiej rozumiejący potrzebę zachowania równowagi między wolnością i porządkiem, mają na tym polu wiele do zrobienia. Nie będzie im łatwo, zważywszy na opór autorytetów prawniczych przeciwstawiających się gruntownym reformom w policji i sądownictwie.

Na froncie walki o postęp nie do pomyślenia dla wielu liberalnych ideologów jest surowe prawo. Postulaty zaostrzenia go spotykały się i spotykają z zarzutem niehumanitarności i godzenia w istotę demokratycznego państwa prawa. Nie sposób nie przyznać racji tym, którzy twierdzą, że wzrost lub spadek przestępczości nie pozostaje w prostej zależności od tego, czy prawo karne staje się mniej lub bardziej surowe. Kłopot polega na tym, że pole do dyskusji próbuje się zawężać, z góry przesądzając, że sroższe kary nieuchronnie wiodą do mniej skutecznej resocjalizacji, a to oznacza więcej pałających żądzą zemsty bandytów na ulicach. Konserwatyści mają o tyle ułatwione zadanie, że poczucie sprawiedliwości przeciętnego Polaka czy Polki niekoniecznie pokrywa się z subtelnymi analizami liberalnych profesorów prawa. Polacy chcą państwa, które zapewni im bezpieczeństwo. Wiekopomną zasługą konserwatystów byłoby przyczynienie się do tego.

Problem, że liberałowie pragną mieć na tym polu wyłączność, zapewne jednak nie zniknie. Symptomatyczne są reakcje na wybór na stanowisko rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego, zdecydowanie bliższego konserwatystom. Środowiska liberalne podniosły larum, że człowiek o takich poglądach, nieprzychylny przemianom obyczajowym i skłonny widzieć raczej konieczność zaostrzania prawa niż jego łagodzenia, z definicji nie jest w stanie wypełniać powinności wynikających ze stanowiska. Na dobrą sprawę, z niektórych komentarzy wynikało, że ich autorzy w nowym RPO widzą nie tyle obrońcę praw człowieka, ile realne dla nich zagrożenie. Pomijając już tę wyjątkowo niesprawiedliwą dla Janusza Kochanowskiego i merytorycznie niedorzeczną ocenę, trzeba podkreślić, że także w tym wypadku widać wyraźnie liberalne uzurpowanie sobie prawa do tego, że w ważnych dziedzinach funkcjonowania państwa tylko liberałowie są godni obejmować kluczowe stanowiska.

Ta w gruncie rzeczy antywolnościowa tendencja jest doskonale widoczna także na polu edukacji. Gdy konserwatyści zaczynają mówić o tym, iż należy w programach szkolnych poświęcać zdecydowanie więcej uwagi wychowaniu patriotycznemu, a nie od rzeczy byłoby odbudowanie autorytetu i hierarchii w szkołach, znowu podnoszone są zarzuty, że to sprzeczne z postępem, osiągnięciami cywilizacyjnymi, prawami dziecka, tolerancją i otwartością na inne kultury. Jakkolwiek zabrzmi to dla liberałów niesympatycznie, recepta na ich krytykę jest jedna: konserwatyści powinni robić swoje, nie przejmując się tym, co liberałowie mają w tej sprawie do powiedzenia. Szkoda tylko, że trzeba teraz przezwyciężać negatywne skutki wyjątkowo nieudanej reformy firmowanej przez poprzedni prawicowy rząd. Jest zresztą coś w tym, że akurat edukacja okazała się dziedziną, w której kolejne reformy zwykle oznaczają kłopoty. Może dlatego, że nie są one dość konserwatywne, czyli zdroworozsądkowe?

Kołem zamachowym wszelkich zmian w sferze kulturowej są programy nauczania w szkołach. Dziecko szczęśliwie może uniknąć oglądania MTV (to ryzykowna teza), nie uniknie jednak powszechnego obowiązku szkolnego. Jeśli odrzucić bałamutne formułki, że dobro dziecka jest najważniejsze, nie budzi wątpliwości, iż warto, aby to konserwatyści nadawali kształt programom szkolnym. Nie pozostaje bowiem bez znaczenia, czy umiejętność poprawnego pisania i rozumnego czytania dziatwa szkolna zdobywa na podstawie komiksaów, czy nowel Sienkiewicza i Prusa. A także, czy na lekcjach historii odpowiednio wiele miejsca zostanie poświęcone ponurym kartom komunistycznej przeszłości Polski.

Konserwatywny model edukacji nie oznacza wcale indoktrynacji. Polega raczej na przywróceniu w szkołach rozsądku i umiaru. I wcale konserwatyści nie muszą mieć na tym polu jakichkolwiek kompleksów wobec liberałów. Liberalny model edukacji bowiem nie jest neutralny. Specyficznie pojęty przez nich pluralizm polega na rugowaniu wszelkich nieliberalnych projektów ideowych i promowaniu jedynego słusznego wzorca oświeconego wychowania. Ta ideologiczna ofensywa przejawia się głównie w debacie publicznej, gdyż w praktyce szkolnej zatriumfowała swoista mieszanka idei liberalnych (choćby przesadne eksponowanie tak zwanych praw dziecka, które oznaczało de facto obniżenie standardów nauczania i osłabienie niezbędnego w procesie wychowania autorytetu) i związkowego korporacjonizmu (obrona karty nauczyciela, niechęć wobec decentralizacji oświaty), z której nic dobrego wyniknąć nie mogło. Konserwatyści powinni próbować przełamać ten osobliwy konglomerat sprzecznych idei i wspierać inicjatywy edukacyjne rodziców, na przykład zakładanie lub przejmowanie przez nich szkół. Byłoby też niezwykle korzystne, gdyby sami konserwatyści tworzyli szkoły, zwłaszcza wyższe, ale, niestety, sprawa nie jest taka prosta.

 

Nadzieja w rozsądku

 

Przy wszystkich swoich zaletach, konserwatystów obarczają dwie uciążliwe wady: nie mają pieniędzy i są wybitnie nieskuteczni w tworzeniu trwałych instytucji. Te dwa problemy ściśle się ze sobą wiążą, ale nie należy ich utożsamiać. Co prawda, gdyby konserwatyści mieli odpowiedni kapitał, nieporównanie łatwiej byłoby im podejmować śmiałe, na dużą skalę zaplanowane inicjatywy edukacyjne. Warto się jednak uderzyć w piersi. Niejedna konserwatywna inicjatywa upadała nie z powodu braku funduszy, lecz wskutek kiepskiego zarządzania i braku konsekwencji w działaniu. A czego jak czego, ale akurat konsekwencji konserwatystom nie powinno zabraknąć.

Dotkliwy brak dużego, ogólnopolskiego dziennika i tygodnika, a w jeszcze większym stopniu stacji telewizyjnej, z pewnością wynika z braku dostatecznych środków na ich założenie. Za wyjątek można uznać dziennik Życie, który zgromadził grupę bardo dobrych konserwatywnych publicystów, ale tylko do czasu, bo i on przegrał swoją szansę. Złożoność czynników decydujących o powodzeniu lub klęsce tego typu projektów biznesowych skłania co prawda do ostrożności w formułowaniu kategorycznych sądów, niemniej decyzje wyborcze Polaków i ich preferencje w świecie wartości wskazywałyby raczej, że jest miejsce na wysokonakładowe pisma konserwatywne, takie polskie Wall Street Journal, czy Washington Times.

Nie ma potrzeby długo dowodzić, że periodyki wspierające konserwatywną wizję świata mają do odegrania niebagatelną rolę formacyjną. Nie chodzi też, oczywiście, o to, aby były zamknięte na dyskusję z innymi stanowiskami ideowymi. Pożądane byłoby na przykład wprowadzenie w Polsce dobrego zwyczaju polemizowania z adwersarzami nie tylko po to, by ich ośmieszyć czy zdyskredytować. Rzeczowe polemiki zawsze służą obu stronom sporu. Zresztą sami konserwatyści mają wiele dylematów do rozstrzygnięcia, nie jest to bowiem nurt jednorodny i zasklepiony w ideologicznej ortodoksji.

Właśnie dlatego współcześni konserwatyści powinni nawiązać do swych dziewiętnastowiecznych prekursorów. Warto choćby wspomnieć zażarte polemiki w gronie konserwatystów krakowskich, które wybuchły po wydaniu Dziejów Polski w zarysie Michała Bobrzyńskiego, poddanych gruntownej krytyce przez konserwatystów starszej generacji – Pawła Popiela, Waleriana Kalinkę i Józefa Szujskiego. Nawiasem mówiąc, to właśnie Bobrzyński uchodzi obecnie w opinii wielu konserwatystów za tego spośród poprzedników, którego tradycje najlepiej jest kultywować. Warto wszakże zapoznać się z uwagami jego krytyków, by stwierdzić, że dla polskiego konserwatyzmu w XIX wieku stanowisko Bobrzyńskiego było jedną ze skrajnych propozycji ideowych, głównie ze względu na zbytnie skupienie się na samej idei silnej władzy, bez należytej dbałości o jej charakter.

Pokusa, której, zdaniem Popiela i Kalinki, uległ autor Dziejów Polski…, nadal nie omija wielu konserwatystów. Konserwatysta nie może jednak ulec złudzeniu, że samo sprawowanie władzy i nadanie jej jak najszerszych prerogatyw gwarantuje powodzenie przebudowy państwa. Błędne jest przekonanie, że zmiana polityczna może załatwić wszystko. Zgubiło już ono liberałów, zgubiło i postkomunistów. Nie przypadkiem konserwatyści dziewiętnastowieczni często podkreślali, że w rządzeniu trzeba brać pod uwagę naturę wspólnoty politycznej i jej wewnętrzne zróżnicowanie. Do tej pory w polskiej rzeczywistości po 1989 roku dominowały projekty bądź to odwołujące się jedynie do wybranych grup społecznych, bądź to próbujące jednym utopijnym modelem objąć wymykającą się tak prostym opisom społeczność.

Zachowanie równowagi między sprzecznymi interesami i zarazem unikanie wikłania się w zbyt liczne zależności paraliżujące możliwość gruntownych zmian jest poważnym wyzwaniem. Jednak to właśnie przywiązanie konserwatystów do zdrowego rozsądku pozwala wiązać z ich myślą polityczną szczególne nadzieje na stworzenie intelektualnego fundamentu IV Rzeczypospolitej.

 

 

Tekst ukazał się w „Nowym Państwie”, nr 2/2006

.: Powrót do działu Polityka polska :: Powrót do spisu działów :.

 
Wygląd strony oparty systemie tematów AutoTheme
Strona wygenerowana w czasie 0,160225 sekund(y)