Dariusz Karłowicz - Sukces jako Imię Boże


Znajomy protestant - w imię ekumenicznej szczerości, rzecz jasna - utrzymuje, że polscy katolicy ze słów papieża zapamiętali tylko historię o kremówce, choć i tę, jak podejrzewa, niezbyt dokładnie. Czy ta gorzka uwaga stosuje się również do odbioru nauczania o zagadnieniach wolnego rynku? Rytualne już narzekania na temat: "papież i powierzchowni Polacy" trzeba tu nieco zniuansować. Za sprawą wielu zasłużonych ludzi i instytucji ten aspekt społecznej doktryny wydaje się nieco lepiej znany. Lepiej nie znaczy jednak ani dobrze, ani powszechnie. Omijanie tego, co niewygodne, a czym - w zależności od upodobań - bywa albo papieska aprobata, albo krytyka kapitalizmu, to zjawiska dobrze znane. Czy trudne do zrozumienia? Gdy nadzieje i dramaty transformacji domagają się ideologicznych formuł i instrukcji - to w papieskiej ocenie wolnego rynku jak w soczewce widać to wszystko, co w chrześcijańskim podejściu do świata jest bodaj najtrudniejsze. Nauka o rynku tkwi bowiem w samym centrum napięcia między imperatywem odpowiedzialności za powierzony przez Boga świat, a chrześcijańską kondycją obywateli innego królestwa, "gości i przechodniów" - napięcia, które nie ułatwia życia, a którego chrześcijanie porzucić nie mogą. Między innymi właśnie dlatego papieska odpowiedź na pytanie o rynek brzmi: "tak! ale...", i dlatego też nie daje się jej sprowadzić do żadnego z obowiązujących "-izmów". Pisano o tym bardzo wnikliwie i nie sądzę, żeby można było coś dodać do znakomitych analiz Anieli Dylus, ojca Macieja Zięby czy ks. Józefa Majki.

Sprawa, która mnie zaprząta, dotyczy innej, mniej teoretycznej, sprawy. Otóż papieska odpowiedź nie jest rozwiązaniem problemów, lecz ich zapowiedzią. Stają przed nimi wszyscy chrześcijanie, którym przychodzi żyć w świecie realnego kapitalizmu (jak wiadomo, nie zawsze obdarzonego ludzką twarzą), współtworząc rzeczywiste modele i podejmując - jak mówi papież w Centesimus annus - "konkretne problemy we wszystkich aspektach społecznych, gospodarczych, politycznych i kulturowych, zazębiających się ze sobą" (43). Papieska wizja wolnej ekonomii nie stanowi modelu ani tym bardziej programu, lecz "ideę przewodnią" - rodzaj ewangelicznej miary, pozwalającej zrozumieć zalety i wady konkretnych, zawsze niedoskonałych, rozwiązań historycznych (43). Dlatego intelektualna praca nie kończy się na zrozumieniu nauki Kościoła, lecz tu się dopiero zaczyna. Ofiarowana nam "idea przewodnia" pomaga oceniać rzeczywistość rynku po to, by w niej żyć, i po to, by ją uszlachetniać. Czy trzeba przekonywać, że dyskusja w tej sprawie nie jest dziś szczególnie owocna? Choć chrześcijanom w Polsce, po z górą 10 latach doświadczeń z wolnym rynkiem, nie brakuje boleśnie konkretnych problemów, to przecież dyskusja toczy się tak, jakby rzecz nie dotyczyła realnego życia. A przecież jest wręcz przeciwnie. Papieską naukę trzeba nie tylko zrozumieć, ale odrzucić bądź przyjąć. Przyjęcie jej nie pozostaje bez konsekwencji ani dla naszego życia, ani dla naszego sposobu widzenia spraw społecznych. Warto zadać sobie pytanie, czy mamy na to odwagę? A jeśli wiązałoby się to z koniecznością rewizji naszych ziemskich apetytów i aspiracji albo z zaostrzeniem świadomości konfliktu chrześcijaństwa ze światem? Co wtedy? Czy rzeczywiście mamy ochotę na coś więcej niż kremówkę?

Szczególnie kłopotliwe wydają mi się problemy, które łączą się z kwestią wzajemnych zależności między rynkiem a kulturą. Jeden z nich to problem chrześcijańskiej postawy wobec faktu, że liczne obszary wolnego rynku są w istocie antychrześcijańskie.

 

Rynek i kultura

 

"Czy można powiedzieć, że klęska komunizmu oznacza zwycięstwo kapitalizmu jako systemu społecznego, i że ku niemu winny zmierzać kraje, które podejmą dzieło przebudowy gospodarczej i społecznej?" (42) - pytał papież w Centesimus annus - i nie było to pytanie tylko retoryczne. Choć "wydaje się, że zarówno wewnątrz poszczególnych narodów, jak i w relacjach międzynarodowych wolny rynek jest najbardziej skutecznym narzędziem wykorzystania zasobów i zaspokajania potrzeb" (34), to przecież nie każda jego postać zasługuje na uznanie. Pochwała wolnej przedsiębiorczości pojętej jako system ekonomiczny podkreślający rolę rynku, przedsiębiorstwa, własności prywatnej i wolnej inicjatywy nie jest czekiem in blanco dla każdej postaci kapitalizmu (42). Odprawę dostaje nie tylko dziki, XIX-wieczny kapitalizm i zadufani w cudotwórczą rolę rynku libertarianie, ale również tzw. "społeczeństwa dobrobytu" czy "społeczeństwa konsumpcyjne", które zdaniem papieża "spotykają się z marksizmem w dążeniu do całkowitego sprowadzenia człowieka do dziedziny ekonomicznej i zaspokajania potrzeb materialnych" (19). Absolutyzacja ekonomii prowadzi do pewnej formy materializmu, wyrażającej się w redukcji człowieka do horyzontu rynku. Ekonomizm i konsumeryzm to w istocie nowe nazwy starych idoli, które tym razem postawiono w świątyniach marketingu. Ich krytyka mieści się w tradycji chrześcijańskiej walki o godność całego człowieka - przeciw wszelkim formom życia prowadzącym do duchowo skarlenia, a więc przeciw bałwochwalstwu, którego istota polega na redukowaniu duchowo-cielesnej złożoności ludzkiej natury do jednego tylko wymiaru (tu rynku i konsumpcji). Dlatego obrona rynku przed komunistami może przypominać obronę ludzkiej cielesności przed gnostykami. Podobnie jak ciało, które chrześcijanie uznają za integralną, ale nie wyłączną część ludzkiej natury (ciało tak! materializm nie!), tak i rynek stanowi "pewien aspekt i wymiar złożoności ludzkiej" (39) - ale go przecież nie wyczerpuje (a więc rynek tak! ekonomizm nie!).

Analogię do relacji duszy i ciała daje się zresztą rozciągnąć na kwestię odpowiedzialności za ostateczną postać kapitalizmu. Krytyka społeczeństwa konsumpcyjnego jest bowiem skierowana "nie tyle przeciwko konkretnemu systemowi gospodarczemu, co przeciw systemowi etyczno-kulturowemu", który "zapoznając wymiar etyczny i religijny, został osłabiony i ogranicza się już tylko do wytwarzania dóbr i świadczenia usług" (39). Sam rynek, podobnie jak ciało, okazuje się zdaniem papieża neutralny. Choć zawsze należy pamiętać, że skażony skutkami grzechu pierworodnego nigdy nie będzie doskonały, i że może być wymierzony przeciwko człowiekowi, to przecież właściwie używany zdolny jest przewyższyć wszystkie inne znane nam rozwiązania. Mówiąc w skrócie, przeciwnikiem nie jest więc liberalizm gospodarczy, tylko liberalizm ideologiczny, który stanowi idololatrię w pełnym tego słowa znaczeniu. To od kultury zależy, czy kapitalizm stanie się formą ekonomizmu, czy też zbliży do ideału wolnej ekonomii - ponieważ "w samym systemie gospodarczym nie ma kryteriów pozwalających na poprawne odróżnienie nowych i doskonalszych form zaspokajania ludzkich potrzeb od potrzeb sztucznie stwarzanych, przeszkadzających kształtowaniu się dojrzałej osobowości". Jak w znakomitej książce Papieże i kapitalizm pisze ojciec Maciej Zięba, "tezę Jana Pawła II można odczytywać albo jako konstatację swoistego 'aksjologicznego daltonizmu' wolnego rynku, który może być użyty zarówno dobrze, jak i źle, albo też jako stwierdzenie, że abdykacja etyki i kultury w sferze ekonomii sprzyja absolutyzacji tej sfery życia oraz kreuje quasi-kulturę ekonomizmu z pragmatyczno-hedonistycznym systemem wartości" (s. 120). W obu przypadkach jednak problemem jest kultura, a nie gospodarka.

 

Teologia sukcesu

 

Czy to znaczy, że przynajmniej na rynku chrześcijanin może czuć się bezpiecznie? W istocie można odnieść wrażenie, że rozróżnienie na liberalizm ideologiczny czy kulturowy i liberalizm rynkowy bywa tak właśnie rozumiane. Strońmy od złej kultury, ale nie bójmy się rynku - produkcja, wymiana, kumulacja, świat finansów to obszar aksjologicznie neutralny - powiadają powierzchowni entuzjaści książek ojca Macieja Zięby. Czy można się dziwić, że po epoce gospodarczej paranoi chcemy porzucić sprzeciw, afirmując reguły odzyskanej normalności, że tak bardzo pragniemy dobrobytu i sukcesów? Czy nie papież - powiadają politycy i publicyści - zachęca do przedsiębiorczości? Dlaczego Kościół - słusznie mogący uchodzić za akuszera upragnionej wolności - ociąga się z pełniejszym zaangażowaniem w reformy gospodarcze? Czy po epoce ofiary nie nastał wreszcie czas na sukces? Wszak zwycięstwo bliskich chrześcijaństwu koncepcji może się stać początkiem indywidualnych zwycięstw demokratycznych kapitalistów, z pożytkiem dla dusz, kieszeni i całej wspólnoty. Czy jak uważają zwolennicy liberalnej teodycei - przynajmniej gdy idzie o instytucje rynkowe - nie żyjemy już na najlepszym ze światów? Jeśli teza o istnieniu jednego, nienaruszalnego (pod klątwą trzeciej drogi) modelu instytucji rynkowych jest prawdziwa, to czas wyciągnąć wnioski z faktu, że nastąpił koniec historii, i że historia skończyła się happy endem. Jeden z tych wniosków głosi, że jeśli coś ma ulec modyfikacji, to raczej Kościół niż rynek (wszak odrobina protestantyzacji nikomu nie zaszkodzi!) - ponieważ w istocie tylko współdziałanie z rynkiem pozwala Kościołowi zrealizować swoją ewangeliczną misję.

Trudno wątpić, że część z tych założeń jest dobrze ugruntowana w chrześcijańskim spojrzeniu na rzeczywistość. To truizmy. Kościół wymaga stałej naprawy. Chrześcijanie są odpowiedzialni za otaczający ich świat. Gdy po epoce peerelowskiej smuty pojawia się wreszcie taka szansa, powinni przystąpić do dzieła biorąc sprawy w swoje ręce. Nie można się też dziwić, że po latach komunistycznej deprawacji to właśnie z dyscypliną kościelną wiąże się tak wielkie nadzieje. Konfesjonał i ambona stanowią jedyne być może instytucje, na które można liczyć w dziele odbudowy etyki codziennego życia. Kto poza Kościołem obdarzony jest dostatecznym autorytetem moralnym, by pielęgnować zachowania, bez których rynek i demokracja staną się martwą literą? Cóż w tym złego? Czy poza egzaltacją i odrobiną dogmatyzmu - cechami właściwymi dla czasów wielkich przemian - można tu coś krytykować?

Boję się, że kiedy politycy i publicyści przynaglają biskupów do wsparcia rynku,, a fontanny święconej wody skrapiają biura maklerskie i banki, powoli wytwarza się wrażenie, iż to, co dopuszczalne w obszarze rynku, dopuszcza również Kościół. W punkcie wyjścia chodzi o to, żeby nie odwodzić od wykorzystania szansy, pomóc tym, którzy - jak mówi się dziś z angielska - przyjmą rynkowe wyzwanie. W punkcie dojścia wychodzi na zachęcanie do sukcesu na warunkach, które ustala rynek. Powiedzieć, że to bzdura, może tylko osoba nie zdająca sobie sprawy z istniejącego zamętu. Ponieważ dyskusję o chrześcijańskim biznesie toczą najczęściej ludzie, którzy rynek znają z perspektywy kościelnych sklepików lub katolickich wydawnictw - to mam nieraz wrażenie, że obraz, którym się posługują, bywa nieco wyidealizowany. Czy trzeba dodawać, że - z drugiej strony - bębenek podbijają ci, którzy mylą rynek z piekłem, a biznesmena z diabłem? Od dwunastu lat jako przedsiębiorca obserwuję, jak teologia sukcesu przyczynia się do utraty świadomości, że chrześcijan nie dotyczy zasada, iż wszystko, co nie jest prawnie zakazane, jest dozwolone. Wielu liberalnych kaznodziejów uznało, że ich zadaniem jest zachęcanie do sukcesu. Tymczasem z sukcesem jest podobnie jak z seksem - nie trzeba do niego namawiać. Aprobata ludzkiej cielesności nie oznacza, że zadaniem Kościoła jest pobudzanie erotycznej fantazji wiernych. Warto czasem przypomnieć, że fakt, iż przedsiębiorczość nie jest cechą, którą Kościół potępia, nie dowodzi, że wśród różnych ludzkich zdolności, to akurat przedsiębiorczość znajduje się na szczycie wszystkich przymiotów duchowych.

Jeśli nowa sytuacja tworzy nie tylko szansy, ale i zagrożenia, to czy do ich odkrycia trzeba jakiejś szczególnej wiedzy o rynku i moralności? Ostatecznie, parafrazując św. Augustyna, wolno nam powiedzieć, że nie jest ważne, w realiach jakiego rynku żyje człowiek, jeśli realia te nie zmuszają go "do bezbożnych i niegodziwych rzeczy" (O Państwie Bożym, V,17). Czy nie zmuszają? Szczególnie irytujące jest powtarzane jak mantra zaklęcie, iż liberalizm gospodarczy to jedno, a kulturowy to drugie. Tymczasem w praktyce, przeciwnie niż w teorii, nie jest łatwo oddzielić liberalizm gospodarczy od ideologicznego - w rzeczywistości rynku splot ideologii z gospodarką jest bowiem niezwykle ścisły. Rozróżnienie liberalizmów, ciekawe jako intelektualna dystynkcja czy nawet model punktu dojścia, jest na ogół fałszywe, jeśli zechcemy uznać go za opis istniejącego stanu rzeczy. Gdzie kończy się rynek, a zaczyna ideologia w życiu chrześcijanina, który pracuje jako inżynier w fabryce wyrobów gumowych, która zaczęła uboczną produkcję prezerwatyw; gdzie granicę tę znajdzie drukarz, którego firma podpisała kontrakt na druk pism Jerzego Urbana; jak dokona tego podziału handlowiec zatrudniony w firmie farmaceutycznej, która wchodzi na rynek środków wczesnoporonnych; dziennikarz gazety, która reklamuje domy publiczne; pracownik agencji reklamowej, który otrzymuje zamówienie na wykreowanie potrzeby szkodliwego produktu; ktoś zatrudniony w firmie, której reklama szydzi sobie z symboli chrześcijańskich; kierownik supermarketu, który zaczyna działać w niedziele? W każdym z tych wypadków logika rynku stoi w wyraźnym konflikcie z logiką wiary. Gdzież są panowie teologowie sukcesu? Gdzie ich błyskotliwe dystynkcje? Ilu chrześcijan macha ręką i robi to, co wszyscy? Dlaczego tak poważne dylematy są rozstrzygane w całkowitej samotności? Do kogo mają się zwrócić pracownicy agencji reklamowych, giełdy czy wielkich i małych firm? Dlaczego teologowie milczą, stawiając nas wobec zadań, którym tak trudno sprostać? Czy mogę akceptować każdą strategię firmy, w której pracuję? Czy i kiedy należy z niej odejść?

Zdaję sobie sprawę, że w czasach, gdy najlepsze umysły polskiej polityki wyrzucają Kościołowi ciągle nie dość stanowcze poparcie dla reform gospodarczych, przypominanie o nieusuwalnym konflikcie chrześcijaństwa ze światem wydaje się nie na czasie. Tak często mówimy o tym, że żyjemy w rzeczywistości postchrześcijańskiej, że może trzeba wreszcie wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Dla starożytnych chrześcijan było zupełnie jasne nie tylko to, że są odpowiedzialni za świat, ale że są granice, których przekroczyć nie można. Owszem, sumiennie oddawano cesarzowi co cesarskie, ale przecież - jak pisze Tertulian - odmawiano płacenia podatku na pogańskie świątynie (Apologetyk 44,8-9). Może warto powtórnie przemyśleć powody, dla których starożytni chrześcijanie niektóre zawody uważali za niemożliwe do pogodzenia z dążeniem do zbawienia? Anachroniczny absurd? Zabobony? Zawód żołnierza czy aktora, który zmuszał do bałwochwalstwa, nie mógł być zawodem chrześcijan. Bo czy można naraz być chrześcijaninem i czcić pogańskie bożki, przysięgać na geniusz cezara albo organizować pogańskie widowiska? A dziś? Wszak jak już mówiliśmy, kult olimpijskich bogów to przecież tylko jedna z możliwych postaci idololatrii, którą w istocie jest każda forma redukcji bogactwa ludzkiej natury do jednego tylko wymiaru. Może należy zatem zacząć głośno zastanawiać się nad tym, czego chrześcijanin robić nie powinien, bo kłóci się to z jego kondycją ucznia Chrystusa - i zmusza go do duchowego skarlenia?

W obecnej kulturze chrześcijaństwo znowu stało się paradoksalne. Dlatego niektóre wymogi chrześcijańskiego sumienia odbierane są jako ekstrawagancje, a częściej - wobec panującego klimatu - jako przejawy religianctwa czy fanatyzmu. Co ma zrobić nasz drukarz? Odejść z pracy? Odmówić wykonania zlecenia? A może tylko pracować przy innej maszynie? Samemu trudno przeciwstawić się temu, co uznane za normalne i powszechnie przyjęte, i nie jest to tylko problem odwagi, lecz również braku zrozumienia. A kto zrozumie problemy drukarza? Czy sprawy nie komplikuje fakt, że wszyscy wokół włącznie z tym, który zdobył i podpisał kontrakt, uważają się za chrześcijan? Oczywiście, nie chodzi mi o instrukcje, ale o dyskusję, która uczula sumienie. Zmienione okoliczności każą na nowo postawić sobie pytanie o właściwy sposób uczestnictwa w sprawach świata. Być może żyjąc w pogańskim świecie musimy zacząć walczyć o status specjalny, o zgodę na respektowanie naszych obyczajów, szansę na realizację naszych religijnych obowiązków. Oczywiście, nie mówię o kwestii prawnej, lecz o podejściu, które pomoże respektować naszą tożsamość ("Aha, to chrześcijanin! Oni nie pracują w niedziele" albo: "W tej firmie nie łamiemy chrześcijańskich sumień".) Do tego trzeba jednak więcej odwagi. Być może trzeba porzucić ireniczny ton i zacząć wreszcie mówić o możliwości sprzeciwu i konfliktu.

 

Chrześcijańska tranzytologia

 

Transformacyjny mit zgody ze światem, zawartej w imię historycznej konieczności, nie może służyć chrześcijańskiej tożsamości. Nie mamy do czynienia z tysiącletnim Królestwem Chrystusa, lecz z demokracją i rynkiem - i to jeszcze w budowie. Boję się, że klimat intelektualny, który nazywam tu - nie bez pewnej przesady - teologią sukcesu, usypia poczucie odpowiedzialności, niszczy solidarność z ofiarami przemian, a więc oddala nas od tej postaci rynku, do której prowadzi nasza "nić przewodnia". Lojalność wobec nowego porządku nierzadko skłania do przyjęcia pokrętnej odpowiedzi na pytanie: unde malum? Pod piórami niektórych autorów logika "nieuchronnych kosztów wolności" (np. biedy i bezrobocia) staje się wariantem liberalno-leibniziańskiej teodycei. Zło stanowiące konieczny element najlepszego ze światów nie wywołuje sprzeciwu - przegrani stają się niezbywalnym rysem doskonałości, za to atak na zło traktowany bywa jako zamach na wolność. O ile doktryna teologii sukcesu nie ma żadnej kanonicznej wersji, to przecież nie tak trudno rozpoznać jej zwolenników. Niepowodzenie życiowe składa się na karb lenistwa, braku zapału i duchowej sowietyzacji, o przegranych nie ze swej winy mówi się mało albo wcale - na temat Hioba panuje całkowite milczenie.

Papieska pochwała wolnej przedsiębiorczości nie zwalnia nas z konieczności pytania o to, czy rynek w istniejącej postaci nie stoi w konflikcie z chrześcijaństwem. Spraw duchowych nie daje się zamknąć perspektywą społeczną bądź ekonomiczną, unikając zarazem idololatrii - ponieważ sukces znaczy co innego dla ministra finansów i dla biskupa. Człowiek ograniczony do horyzontu demokracji i rynku karleje, nawet jeśli demokracja i rynek stają się z każdym dniem lepsze. Dlatego mówiąc o stosunku Kościoła wobec transformacji trzeba pamiętać, że jedna z ważniejszych chrześcijańskich prawd dotyczących ziemskiej "tranzytologii" brzmi: sic transit gloria mundi (przemija postać świata).



2005 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/