(esej
ukazał się w książce „Podzwonne dla błazna”, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków
2006)
Tekst
poniższy jest próbą zmierzenia się z niewykonalnym zadaniem wyjaśnienia granic
i sensu myśli konserwatywnej. Nazwanie przedsięwzięcia niewykonalnym bierze się
nie tyle stąd, że podobne zamierzenia nie przyniosły jak dotąd zadowalających
rezultatów, ile z samej natury myśli konserwatywnej, która przez swoją
relacyjność umyka jednoznacznym klasyfikacjom. Treść konserwatyzmu wydaje się
bowiem w każdym wypadku zależna od tego, co jest przedmiotem zachowania (conservatio);
da się przeto wyciągnąć uzasadniony wniosek, iż może służyć ona praktycznie
dowolnym celom. Systematyzacja przestaje być w ogóle możliwa, jako że cały sens
konserwatyzmu wyrażałby się wtedy wyłącznie w psychologicznym odruchu, który
może przejawiać się w różnych okolicznościach i kontekstach. Wybitni obrońcy
konserwatywnego myślenia epoki nowożytnej zdawali sobie sprawę
z tego defektu i starali się wyjść poza prostą relacyjność, wykazując, że ich
filozofia dysponuje stabilną konstrukcją teoretyczną, a przynajmniej, że da się
sformułować kilka podstawowych
i niezmiennych zasad konserwatywnych. Innym rozwiązaniem była otwarta zgoda na
to, że teoria konserwatywna jest niemożliwa, z czego wyciągano wniosek, iż
konserwatyzm przejawia się nie tyle w uniwersalnych zasadach, ile w wymykających
się wszelkiej teorii i trudno uchwytnych jakościach jak duch, nastawienie,
temperament, postawa, itd.
Ambicja
wychodzenia poza odruch zachowawczy ku teorii lub zanegowanie jakiejkolwiek
teorii były oczywiście próbami zrozumiałymi i pożytecznymi, ale mogło się
zdarzyć, że kończyły się one zapoznaniem samego odruchu zachowawczego, a więc
odejściem od tego, co stanowi pierwotne i niezastępowalne źródło motywacyjne
konserwatyzmu. Wbrew obu skłonnościom, uniwersalistycznej i antyteoretycznej,
za punkt wyjścia niniejszych uwag przyjęte jest potoczne przekonanie, że u
podstaw konserwatyzmu tkwi stała potrzeba ludzka i naturalny odruch zachowania
tego, co istnieje. Dopiero w następnej kolejności pojawiają się teoretyczne
uzasadnienia czy formowanie konserwatywnej postawy. Jest jasne, że przy takim
założeniu pewien stopień relacyjności pozostanie zawsze w konserwatyzmie, choć
jego rozmiar zmieniać się będzie w zależności od głoszonej teorii. Jak wykażą
dalsze rozważania, ten fakt nie musi być zawsze okolicznością dyskredytującą.
Wyjście
od odruchu zachowawczego pozwala uchwycić kierunek i sposób budowania dla niego
teoretycznego uzasadnienia. Takie nastawienie, które dla krytyków jest przejawem
gnuśności, stanowi dla konserwatystów intuicyjne objawienie fundamentalnej
prawdy, że warto jest bronić rzeczywistości przeciw nierzeczywistości.
Argumentują oni – i co do tego panuje wśród nich niemal powszechna zgoda – że
misją konserwatyzmu jest ochrona tego, co istnieje, przed inwazją ze strony
różnego rodzaju fikcji, marzeń, konstrukcji hipotetycznych czy wyspekulowanych
projektów, które jakkolwiek same pozbawione realności, mogą stanowić skuteczne
narzędzie unicestwiania tego, co realne. Nasuwa się jednak natychmiast pytanie,
czy adwersarze postawy zachowawczej, liberałowie i socjaliści, w istocie
opowiadają się za bytami fikcyjnymi i sami zgodziliby się z taką kwalifikacją,
czy też rzekoma misja konserwatyzmu jest jedynie ideologiczną autoreklamą,
którą uprawiać może zwolennik każdego stanowiska; na przykład, na analogicznej
zasadzie liberałowie powiedzieliby, że są strażnikami wolności przeciw
konserwatywnym i socjalistycznym despotom, natomiast socjaliści określiliby
siebie jako obrońców sprawiedliwości społecznej przeciw liberalnym i
konserwatywnym wyzyskiwaczom. Niewątpliwie liberałowie i socjaliści odrzuciliby
słowo „fikcyjny”, jakim obdarzają ich konserwatyści, natomiast zgodziliby się
prawdopodobnie, że w przeciwieństwie do tych ostatnich rzeczywistość dana ich
nie zadowala, że sam fakt istnienia nie jest dla nich miarą wartości, lecz że
naturalną postawą człowieka winno być dążenie do zmian, które dla liberałów
polegają na rozszerzaniu obszaru wolności indywidualnej,
a dla socjalistów na krzewieniu sprawiedliwości społecznej. Nie zgodziliby się
jednak na pewno z supozycją, że w postulowaniu zmian kierują się jedynie
kaprysem czy marzycielstwem ignorując świadectwo rzeczywistości.
Pojęcie
rzeczywistości było zresztą, jak wiadomo, używane
w filozofii w rozmaitych sensach i funkcjach, co pozwalało odwoływać się do
niego różnym orientacjom. Nie było przecież kierunków, które świadomie
ignorowałyby realność, a te, które wielu wydawały się najbardziej odrealnione,
broniły się twierdzeniem, że mówią o rzeczywistości bardziej podstawowej niż
ta, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Konserwatyści nie mają więc monopolu na
to słowo i z tego powodu powoływanie się na jego autorytet nigdy nie będzie
miało charakteru bezwzględnego. Ponadto wierność rzeczywistości i niechęć do
zmian nie występują w stanie czystym i dlatego rzadko bywają rozłączne. Zwykle
jest tak, że akceptujemy jedno i drugie w różnych proporcjach. Jeżeli więc
konserwatyści identyfikują się jako obrońcy rzeczywistości przed nierzeczywistością,
to dla innych określenie takie, o ile nie ma mieć charakteru autoreklamy, może
co najwyżej znaczyć, że są oni po prostu niechętni zmianom. Łatwo dostrzec, że
w najmniejszym stopniu nie stanowi to uzasadnienia dla konserwatyzmu,
a już na pewno nie może być przyczyną poczucia wyższości, jakie często
występuje w wypowiedziach jego przedstawicieli. Aby takie uzasadnienie zdobyć,
należy dostarczyć w miarę jasnego znaczenia pojęcia rzeczywistości oraz wykazać,
że zamach na nią ze strony liberałów i socjalistów (o ile w ogóle ma miejsce)
jest przedsięwzięciem niedopuszczalnym. Jak widać z powyższego, nie jest
możliwa generalna obrona konserwatyzmu, ale jej siła będzie w każdym przypadku
zależała od tego, jak rozumie się rzeczywistość.
Stosując
pewne uproszczenia można powiedzieć, że w myśli konserwatywnej istnieje
trojakie użycie kategorii rzeczywistości
o różnym stopniu ogólności i różnej skali trwania; ono właśnie posłuży za
podstawę w dokonaniu klasyfikacji. W sensie pierwszym konserwatystom chodzi o
rzeczywistość w rozumieniu wiecznym, w sensie drugim o rzeczywistość w rozumieniu
długiego procesu historycznego, w sensie trzecim o rzeczywistość bezpośrednią i
aktualną. Mówiąc jeszcze inaczej, w sensie pierwszym byłaby ona tym, co stanowi
najbardziej fundamentalny składnik rzeczywistości, w sensie drugim całością
kulturową wytworzoną w długim ciągu dziejowych przemian, w sensie trzecim
światem życia codziennego grupy czy jednostki. Mówiąc jeszcze inaczej, w sensie
pierwszym konserwatyści bronią rzeczy wiecznych, w sensie drugim stoją na
straży konkretnej cywilizacji czy kultury, w sensie trzecim biorą pod ochronę
tę realność,
z którą ludzie zżyli się na mocy przyzwyczajenia i długiego z nią obcowania.
1.
Pierwsza
wersja konserwatyzmu mówi o świecie, jaki jawi się
w tym doświadczeniu ludzkim, które najpełniej wyraża religia zwracająca nas ku
transcendencji oraz filozofia stawiająca sobie za cel dotarcie do prawd
wiecznych. Współcześni konserwatyści, którzy pragną ożywić ten rodzaj doświadczenia,
dowodzą, że ani nie zostało ono unieważnione, ani nie przestało być potrzebne,
lecz uległo osłabieniu pod naporem myślenia funkcjonalnego
i historycznego. Przekonanie, które charakteryzuje nowożytność, iż prawda jest
zmienna, bo z jednej strony ewoluuje wraz z kontekstem historycznym, a z
drugiej zależy od tego, co jednostka
i wspólnota uznają za użyteczne, doprowadzić miało do drastycznego zawężenia
pola ludzkiego doświadczenia, a w efekcie do swoistej ślepoty wobec wielkich
obszarów bytu, które przez wiele wieków były głównym przedmiotem zainteresowania
filozofów. Konserwatyści, pragnąc ów obszar odzyskać dla człowieka, występują
więc nie tyle w obronie świata, który przeminął, ile
w obronie tego, co wszelkiemu przemijaniu winno się opierać. Nie jest to
nostalgia za przeszłością, lecz dążenie do przywrócenia dominującej roli
powszechnych i na zawsze związanych z kondycją ludzką składników doświadczenia.
Z
tak stawianego zadania nie wynikają bezpośrednio żadne szczegółowe dyrektywy
przekształcenia istniejących struktur politycznych. Wynikać może jedynie ogólna
zasada, że ludzie angażujący się w takie przekształcenia winni mieć świadomość
istnienia wiecznych miar i ostatecznych odniesień, które są nieobecne w zwykłej
politycznej pragmatyce, a bez której owa pragmatyka może okazać się
destrukcyjna. Prototypem takiej postawy konserwatywnej jest Platon. To on
pierwszy wskazał, że wieczne standardy moralne i sankcja transcendentna winny
towarzyszyć działalności politycznej; to on odrzucił atrakcyjny społecznie
i zgodny ze zdrowym rozsądkiem, elastyczny do granic relatywizmu stosunek do
polityki, stawiający człowieka w roli twórcy własnych miar zgodnie z własnymi
mniemaniami; on domagał się, by myślenie polityczne wyrastało z refleksji nad
rzeczywistością, a tę rozumiał maksymalnie szeroko, w tym także, a właściwie
przede wszystkim, jako transcendentną wobec świata rzeczy. Jest przeto
zrozumiałe, że współcześni filozofowie konserwatywni poszukujący wiecznego
fundamentu dla polityki z konieczności nawiązują do myśli greckiego filozofa.
Szukanie
wiecznego wymiaru rzeczywistości jest przedsięwzięciem, które w filozofii
politycznej nie wydaje się bynajmniej oczywiste. Jedną z najbardziej widocznych
cech sfery publicznej jest przecież zmienność i stałe uleganie modyfikacjom pod
naporem nowych okoliczności. Dlatego bardziej stosowne i zgodne
z potocznymi odczuciami wydaje się wyłączenie polityki ze sfery poddanej
trybunałowi wiecznych norm. Mówienie o wieczności nie miałoby wtedy żadnego
sensu w odniesieniu do porządku politycznego, natomiast miałoby sens w odniesieniu
do wartości moralnych. Taki moralny konserwatyzm nie musiałby pociągać za sobą
konserwatyzmu politycznego i wyrażałby on po prostu wiarę w istnienie trwałego
ładu moralnego, którego nie mogą unieważnić żadne zmiany cywilizacyjne i żadna
ewolucja obyczajów. Nie wszystkim jednak konserwatystom odpowiadałoby takie
ograniczenie się do sfery moralnej. Wierząc głęboko w niezmienne prawo moralne
i jego wielką rolę w myśleniu politycznym, mogliby oni dowodzić, iż polityka
jako dziedzina sui generis, a nie tylko jako pochodna etyki, winna być
poddana wiecznym standardom. Pod tym względem dzieliliby oni z Platonem pogląd,
że możliwa jest episteme politike, a więc teoria czy wręcz nauka o
polityce, która nie ma nic wspólnego z ewoluującymi mniemaniami o polityce czy
z pozytywistycznym, obojętnym na wartości podejściem do spraw publicznych.
Pogląd
ten, tak u Platona jak i współczesnych konserwatystów, uwikłany jest w pewną
trudność. Jeżeli przyjmiemy, że istnieje coś takiego jak ostateczny model
porządku politycznego i że myśl Platona oraz Arystotelesa stanowi tutaj przełomowe
odkrycie, to narażamy się natychmiast na zarzut całkowitego oderwania się od
rzeczywistości, doktrynerstwa, utopizmu i tym podobnych grzechów, a ponadto
tracimy sympatię, gdyż bronimy rozwiązania wyjątkowo represywnego. Jeżeli
natomiast uznajemy za podstawowe filozoficzne doświadczenie ładu ontologicznego
i moralnego, tak jak opisane jest ono u Greków, to sprawą drugorzędną stają się
proponowane przez Greków rozwiązania instytucjonalne, a przez to pośrednio
zgadzamy się na pożyteczność procesu ewolucyjnego w sferze polityki. W takim
zaś razie nie ma powodu, by krępować politykę kanonami, które jej są obce.
Trudność
tę ilustruje dobrze dzieło Platona, a właściwie narosłe wokół niego komentarze.
Nie jest wcale jasne, czy grecki filozof bronił swojej koncepcji państwa jako
konkretnego rozwiązania, czy też jego celem nadrzędnym było jedynie skierowanie
myśli człowieka politycznego na rzeczy wieczne. Wydaje się, że
w jakimś sensie Platonowi chodziło o jedno i drugie, ale niemożność jasnego
rozgraniczenia obu celów niezwykle komplikuje całe filozoficzne zamierzenie.
Myślenie polityczne w kategoriach wiecznych łatwo bowiem przerodzić się może w
głoszenie apodyktycznego projektu reform politycznych, a przez to staje się
praktycznie nieodróżnialne od nowoczesnych utopii zbudowanych na ideologiach
(taka jest mniej więcej krytyka Platona dokonana przez Poppera i taka jest przyczyna,
dla której bywał on uważany przez niektórych socjalistów za praojca doktryny).
Z kolei odwoływanie się do najogólniejszych treści doświadczenia przestaje mieć
jednoznaczny związek z wyborem takiej czy innej formy politycznego porządku
oraz jego uzasadnieniami.
Z
naturalnych powodów współcześni konserwatyści wolą odczytywać Platona raczej
ogólnie niż konkretnie, ale nie jest to regułą. Leo Strauss, na przykład, mimo
iż w swoich tekstach pisał, że klasyczna filozofia polityczna nie zawiera bezpośrednich
wskazówek co do zmian, jakim należy poddać współczesność,
w prywatnej korespondencji (z Karlem Löwithem), gdzie mógł oddać się śmielszym
spekulacjom, stwierdzał co innego: „polis tak jak interpretują ją Platon
i Arystoteles, kontrolowana miejska społeczność, moralnie dojrzała, oparta na
rolnictwie, rządzona przez arystokrację, jest z moralno-politycznego punktu
widzenia najbardziej rozsądna i zadowalająca; nie znaczy oczywiście, że ja sam
chciałbym mieszkać w takiej polis (nie należy wszystkiego oceniać
kryteriami własnych życzeń); nie zapominajmy, że Platon i Arystoteles woleli demokratyczne
Ateny jako miejsce pobytu od eunomoumenoi poleis”. Strauss uważał zatem,
że polis Platona
i Arystotelesa jest secundum naturam i dlatego spełnia konserwatywne kryterium
rzeczywistości. U Erica Voegelina, zaznaczmy, takiego stwierdzenia nie mamy.
Śledził on raczej symbole, poprzez które wyraża się u Platona związek człowieka
z transcendencją, niż dawał wskazówki instytucjonalne.
Jak
widać, ani konserwatywny moralizm powstrzymujący się od projektów ustrojowych i
ograniczający do obrony trwałego ładu etycznego, ani konserwatyzm
instytucjonalny zmierzający do ustalenia trwałych ram ustrojowych, nie wydają
się stanowiskami zadowalającymi. Wieczny ład moralny, o ile zostanie programowo
odizolowany od świata polityki, traci jakąkolwiek moc sprawczą wobec spraw
publicznych, przez co zaczyna być postrzegany jako zbędny anachronizm. Z kolei,
budowanie wiecznych instytucji może łatwo być potraktowane jako całkowite
zaprzeczenie konserwatyzmu. Między jednym a drugim, między bezsilnością
moralizmu a zdecydowaniem reformizmu istnieje oczywiście wiele stanowisk pośrednich,
które wydają się najciekawsze i najbardziej obiecujące. Mimo to obie skrajności
nie tylko nie znikają z pola widzenia, ale często wpływają na potoczną
percepcję konserwatyzmu. Do pewnego stopnia jest to naturalne biorąc pod uwagę
diagnozę, jaką współczesności dają konserwatyści. Jeśli zgodzimy się z nimi, że
współczesny świat charakteryzuje myślenie funkcjonalne i kontekstualne, to
oczekiwaną reakcją większości ludzi stykających się z konserwatyzmem będzie
pytanie o jego skutki praktyczne. Odpowiedzią zaś niech będzie albo przypisanie
konserwatyzmowi staroświeckiego i bezużytecznego moralizatorstwa, albo
oskarżanie go o doktrynerskie gwałcenie rzeczywistości w imię nieludzkich standardów;
innymi słowy, narażony on być musi, z funkcjonalnego punktu widzenia, albo na
zarzut niepraktyczności, albo na zarzut niebezpiecznego radykalizmu. Ta
dwuznaczność wydaje się być, mimo pojawiających się protestów konserwatystów,
trudna do usunięcia.
Konserwatyści
mogą jednak kontrargumentować wytaczając zarzut przeciw myśleniu funkcjonalnemu
i historycznemu, które samo nie jest wolne od grzechów przypisywanych konserwatyzmowi.
Być może konserwatyści poszukujący prawd wiecznych są staroświeccy i robią
głupstwo odmawiając uczenia się czegokolwiek od swoich przeciwników, ale z drugiej
strony, nie mniejsze lenistwo umysłowe cechuje zwolenników myślenia
funkcjonalnego i kontekstualnego; ich rosnąca siła i wpływ dowodzą, iż coraz
mniej liczą się oni z racjami konserwatywnymi i coraz bardziej lekceważąco
odnoszą się do wszelkich wzmianek o trwałym ładzie moralnym. Być może
konserwatyści pragnący narzucić prawdy wieczne, przypominają despotów
zmierzających do brutalnego narzucenia społeczeństwu abstrakcyjnych i odległych
od normalnego doświadczenia rygorów, przez co wykazują, tak jak Platon,
skłonności totalitarne; ale z drugiej strony, skłonności takie biorą się
również z programowego odrzucenia jakichkolwiek stałych i nieprzekraczalnych
norm. Jak wiadomo, autorytaryzm czy totalitaryzm najłatwiej rodzi się tam,
gdzie wszystkie normy uznaje się za konwencjonalne, relatywne czy arbitralne, a
więc tam, gdzie zniknęły bariery stawiane władzy i gdzie dysponuje ona
bezkarnością w kreowaniu nowego świata.
Kontrargumenty
takie mają wszakże moc ograniczoną. Można oczywiście spierać się o to, kto jest
głupszy – czy konserwatyści wierzący w niezmienne normy wbrew świadectwu
rzeczywistości, czy relatywiści ignorujący tysiąclecia ludzkich przemyśleń;
można również prowadzić polemiki na temat źródeł totalitarnego despotyzmu, czy
tkwią one w absolutyzmie etycznym zniewalającym ludzi i poniżającym ich, czy
też zawierają się w nihilistycznym przesłaniu, że skoro nie ma nic trwałego, to
wszystko wolno. Sporów tych nie da się łatwo rozstrzygnąć; co ważniejsze
jednak, wzajemne oskarżanie nie przyda siły żadnej ze stron. Nawet jeśli zgodzimy
się z konserwatystami, że ich przeciwnicy mają więcej na sumieniu, to z tego
nie wynika, że związanie polityki z wiarą
w wieczny ład moralny stanie się koncepcją przekonującą i zasługującą na
przyjęcie.
Aby
uniknąć obu zarzutów, konserwatyzm broniący rzeczy wiecznych kieruje zwykle
swoją uwagę na dziedziny mające jedynie pośredni wpływ na politykę. Są to
dziedziny formujące świadomość człowieka, przede wszystkim takie jak kultura i
oświata. W ten sposób może dojść, jak niektórzy są skłonni sądzić, do
harmonijnego współżycia konserwatyzmu i niekonserwatywnej polityki. Dziedzina polityczna
zachowałaby swoją autonomię, elastyczność, funkcjonalność, pewien stopień
relatywizmu, te wszystkie cechy, które pozwalałyby jej reagować na zmienne
okoliczności i nie popadać w represywny program ostatecznych rozwiązań. Z
drugiej strony, byłaby ona ograniczana, choć nigdy metodami bezpośredniego przymusu
czy politycznego nacisku, przez ogólną atmosferę duchową wytworzoną dzięki edukacji
i kulturze. Ślepy na wartości utylitaryzm polityczny krzewiący dowolność byłby
niemożliwy, gdyż ludzie tworzący instytucje
i kształtujący życie publiczne, czy to jako politycy czy jako ich wyborcy,
tkwiliby w konserwatywnej obyczajowości i kulturze wyznaczonymi normami
wiecznego ładu moralnego. Innymi słowy, ponad zmienną sferą polityczną
istniałaby – używając określenia jednego z polskich autorów katolickich – sfera
metapolityczna, która byłaby właściwym przedmiotem troski konserwatysty.
Koncepcja
taka jest sugestywna i brzmi rozsądnie. Kłopot z nią jest jednak natury
zasadniczej. Pomijając kwestię historyczną,
a mianowicie, czy kiedykolwiek doszło do relatywnie długiego
i stabilnego współistnienia konserwatywnej kultury i niekonserwatywnej
polityki, wątpliwość budzić musi założenie, iż sfera metapolityczna – oświata,
kultura, religia – stanowi właśnie to miejsce, gdzie łatwiej rzeczom wiecznym
znaleźć swój doczesny wyraz. Prawdą jest oczywiście, że jeśli owe rzeczy
gdziekolwiek mogą być ujawniane, to właśnie tam. Wątpliwości biorą się jednak
stąd, że zaproponowana koncepcja również trudna jest do pogodzenia z konserwatywną
diagnozą. Jeśli zgodzimy się, że współczesną wyobraźnią zawładnął
funkcjonalizm, utylitaryzm i tym podobne skłonności, to nie ma powodu
przypuszczać, że dziedzina metapolityczna będzie przesłaniu konserwatywnemu przychylna.
Utylitaryzm
i funkcjonalizm w polityce mają naturalną tendencję do rozszerzania swojego
wpływu i zawłaszczania sfery metapolitycznej; samoograniczanie, możliwe w niektórych
wersjach konserwatyzmu zakładających bezwzględny dualizm wiecznego
i doczesnego, jest im całkowicie obce. Skoro, jak zdają się one zakładać,
względność, użyteczność, funkcjonalność stanowią podstawowe kryteria, to tym
samym upada podział na zmienną sferę polityczną i niezmienną sferę
metapolityczną. Wszystko staje się polityką i bywa mierzone kryteriami użyteczności,
funkcjonalności, itd., a z drugiej strony, polityka ta na tyle stała się
ukonkretniona, dotyczy funkcji i korzyści bezpośrednio obchodzących jednostki,
że zatarciu ulec musi różnica między sferą polityczną a sferą prywatną. Innymi
słowy, wszystko jest polityką, łącznie z kulturą i życiem prywatnym, a
jednocześnie nic nią nie jest. W socjalizmie ten paradoks wyrażał się w
sprzeczności między ideologią likwidacji polityki i państwa, które miały być
zastąpione przez Leninowską kucharkę, a praktyką niebywałego rozrostu polityki
i państwa. W systemach demokracji liberalnej ten paradoks stracił charakter
oszukańczej sprzeczności, bo został praktycznie zrealizowany: stworzono ogromne
struktury polityczne stawiające sobie za cel sprostanie niepolitycznym potrzebom
człowieka. Wyrażając to inaczej: polityka służy temu, żeby człowiek jak
najmniej potrzebował polityki. W ten sposób domena dotychczas zarezerwowana dla
rzeczy wiecznych i otwarta dla tych, którzy umieli je dostrzegać, została
umieszczona w sferze ogólnie dostępnej, która jednocześnie jest i nie jest
polityczna, jest i nie jest prywatna, jest i nie jest metapolityczna; tym samym
owe rzeczy przestały być postrzegane jako wieczne.
Przeciwnicy
konserwatyzmu odkryli już dość dawno, że główną twierdzą tej orientacji może
być właśnie sfera metapolityczna. Kiedy po upadku absolutyzmów politycznych, konserwatyści
niemal powszechnie przyjęli rozdział porządku wiecznego od porządku rzeczy i
zgodzili się, że można trwać przy pierwszym dokonując znacznych kompromisów w
drugim, ich adwersarze odczytali to jako zaledwie taktyczne przesunięcie frontu
walki. Do tej pory – wnioskowali oni – konserwatyści bronili sojuszu Tronu i
Ołtarza, a teraz, gdy ten plan się nie udał, chcą oni taki sam autokratyzm
utrzymać w sferze metapolitycznej. Już przynajmniej od czasów Johna Stuarta
Milla głównym przedmiotem troski antykonserwatystów stała się właśnie sfera
kultury, edukacji
i religii, gdzie odnieśli oni znaczne sukcesy. Zwalczając konserwatyzm wydają
się oni kierować przekonaniem, że jego samoograniczanie, a więc pozostanie w
obrębie metapolityki, nie jest możliwe i że nawet znikomy jego stopień w tej
dziedzinie może odrodzić instytucje autorytarne. W ostatnich dziesięcioleciach
przedmiotem ataku stała się dlatego sama filozofia, a dokładniej klasyczna
metafizyka i epistemologia, pozwalająca wyrażać doświadczenie rzeczy wiecznych,
mimo że związek między klasyczną filozofią bytu i poznania a polityką represji
wydaje się być nadzwyczaj ulotny. Możliwe wyjaśnienie jest takie, że
antykonserwatyści uznali zatarcie granic między prywatnym, politycznym i
metapolitycznym nie za cechę własnego sposobu myślenia, ale za zjawisko powszechne
i za regułę, której w żadnych warunkach ani przy żadnym sposobie myślenia nie
da się obejść.
Rozwiązanie
łączące konserwatywną metapolitykę i niekonserwatywną politykę wydaje się zatem
trudne w realizacji. Co ważniejsze, postawienie takiego zadania przez konserwatyzm
wcale nie musi być odczytane przez jego adwersarzy jako godny pochwały przejaw
umiarkowania. Można zaryzykować tezę, że opisana powyżej alternatywa w postrzeganiu
konserwatyzmu – albo anachroniczny moralizm, albo radykalny reformizm –
zostanie zachowana nawet jeśli ograniczy się on do sfery metapolitycznej. Przy
obecnie dominującym sposobie myślenia i antykonserwatywnej ideologii kultury
coraz łatwiej narazić się na oba zarzuty, a jednocześnie coraz trudniej orzec,
na ile te zarzuty są uzasadnione. Antykonserwatywna ideologia nie dostarcza
narzędzi pozwalających oddzielić to, co jest śmiesznym i nieżyciowym
anachronizmem, od tego, co za taki anachronizm uchodzi
w oczach obskuranckich ideologów nowoczesności. Nie dostarcza ta ideologia
również kryteriów pozwalających odróżnić to, co mogłoby stanowić faktycznie
fundamentalistyczny program budowy Nowego Izraela, od tego, co jest jedynie
obroną fundamentalnych norm i standardów, w której antykonserwatywni ideolodzy
nie potrafią dostrzec nic innego poza zapowiedzią teokracji
i inkwizycji. Jak stąd widać, obrona rzeczy wiecznych staje się coraz
trudniejsza z tego powodu, że przeciwnicy kwestionują nie tylko istnienie owych
rzeczy, ile zasadność samego aktu obrony, sprowadzając go do pospolitej
działalności politycznej. Wytwarza się w ten sposób wyraźna asymetria: o ile
konserwatyści mogą dostrzegać racje tych, którzy świat interpretują pod kątem
zmienności i funkcjonalności, przyznając, że jest taka sfera życia, gdzie ich
własny klucz interpretacyjny ma ograniczone zastosowanie, o tyle ich
przeciwnicy wykazują rosnącą tendencję do negowania jakiejkolwiek potrzeby
(poza prawem do prywatnego dziwactwa) obrony rzeczy wiecznych. Takie widzenie
jest o tyle niebezpieczne, że rysuje perspektywę zupełnej delegitymizacji
poszukiwania wiecznego ładu moralnego, a więc zarzucenia tych składników doświadczenia,
które przez wiele stuleci kształtowały interpretację świata. Czy rzeczywiście
dojdzie do wyrugowania rzeczy wiecznych ze świadomości człowieka, tego
oczywiście przewidzieć nie możemy. Nie ulega jednak wątpliwości, że gdyby do
tego doszło, to ta zmiana, aczkolwiek dokonałaby się najprawdopodobniej w
sposób niezauważalny, byłaby tak zasadnicza, że bez przesady można by wtedy
mówić o nastaniu nowej ery
w historii ludzkości.
2.
W
drugiej wersji konserwatyzmu sens słowa „rzeczywistość” jest bardziej konkretny.
Nie obejmuje on już bytu w znaczeniu Platońskim, ale ogranicza się do pewnego
fragmentu świata przez człowieka tworzonego. Chodzi tu zwykle o jakąś
ukształtowaną
w dłuższym procesie historycznym całość
kulturowo-cywilizacyjną, posiadającą własną dynamikę rozwojową i własną
tożsamość, taką jak Europa, cywilizacja zachodnia, tradycja narodowa, itd.
Konserwatystom towarzyszy zwykle przekonanie, że broniąc owej całości, dają oni
przede wszystkim wsparcie temu, co w niej najwartościowsze. Rodzi się tu natychmiast
pytanie, na jakiej podstawie jesteśmy w stanie taką całość wydzielić i jakie
jej cechy uznamy za konstytutywne; wszak mówiąc o jakimś bycie kulturowo-cywilizacyjnym
zawsze wikłamy się w spory na temat tego, co stanowi jego istotę i tworzy jego
tożsamość, co konstytuuje Europę czy stanowi o tożsamości jakiegoś narodu. Ponadto
wątpliwość musi budzić sugestia konserwatystów, że stoją oni na straży tego, co
w zbiorowym dziedzictwie jest najcenniejsze; liberałowie
i socjaliści, jak powszechnie wiadomo, także roszczą sobie pretensje do
występowania w imię najwartościowszych treści, jakie
w ciągu dziejów znalazły się w dorobku ludzkości.
Na
powyższe wątpliwości konserwatyści mają taką oto odpowiedź. Kryterium, na
podstawie którego wnoszą o tożsamości kolektywnej oraz wyróżniają najcenniejsze
jej składniki, jest – mówiąc najogólniej – niesprowadzalność do prostych
technicznych procedur. Od liberałów i socjalistów różnią się więc tym, że nie
widzą procesu tworzenia się świata ludzkiego jako efektu bezpośrednich
ingerencji; unikają oni zatem w jego opisie kategorii
technologiczno-operacyjnych takich jak „konstruowanie”, „usunięcie”,
„przebudowa”, „redystrybucja”, itd. Jądrem postępu i źródłem trwałości jest dla
nich wszystko, czego nie da się ustanowić akcją bezpośrednią, nawet przy
najbardziej udoskonalonej wiedzy i największej mobilizacji woli. Takimi fundamentami
i wyróżnikami wartościowego porządku ludzkiego są więc autorytety (w
przeciwieństwie do władzy opartej na sile), obyczaje
(w przeciwieństwie do przepisów i dekretów), religia (w przeciwieństwie do
ideologii), tradycyjne związki lojalności (w przeciwieństwie do związków
politycznych), więzi duchowe (w przeciwieństwie do związków kontraktowych). Te
pierwsze – autorytety, obyczaje, religia, związki tradycyjne, więzi duchowe –
rodzą się samorzutnie kumulując w sobie i harmonizując zbiorowe
i indywidualne doświadczenia, te drugie – siła, dekrety, ideologia, związki
polityczne, więzi kontraktowe – reprezentują arbitralność i tymczasowość. Te
pierwsze stabilizują i przenoszą w przyszłość przeszłe dokonania; te drugie
niszczą istniejące tworzywo kulturowe i osłabiają związki z przeszłością.
Konserwatyści
tej orientacji stanowią grupę najliczniejszą i do pewnego stopnia najbardziej
typową dla konserwatyzmu w ogóle. Nie tworzą jednak, podobnie zresztą jak inne
odmiany, zwartej szkoły skupionej wokół jakiegoś zespołu idei. Łączy ich ogólne
przekonanie, że dzieje ludzkie winna cechować ciągłość doświadczenia, a więc
zmiany winny być dokonywane z umiarem, a nade wszystko z oddaniem należnego
szacunku temu, co zostało już stworzone. Proces zmian bywa najczęściej
interpretowany jako stopniowe nabieranie przez społeczeństwa, grupy i jednostki
własnej tożsamości, której istnienie stanowi fundament każdego porządku politycznego;
jest to fundament niewidoczny, kruchy
i trudny do racjonalistycznego czy empirystycznego uwiarygodnienia, a jego
istnienie stwierdzamy konkluzywnie post factum, kiedy zostaje on
zachwiany i kiedy z tego powodu życie zbiorowe ulega gwałtownej barbaryzacji.
Konserwatyści
posługują się tu najczęściej rozróżnieniem na to, co konkretne i na to, co
abstrakcyjne, przy czym za rzeczywiste uznają tylko to, co jest konkretne.
Podział ten przebiega na różnych poziomach i tak też bywa wykorzystywany. Uznaje
się przeto, że konkretna – czyli realnie istniejąca – jest cywilizacja
zachodnia, bo posiada nabyte przez historyczne doświadczenie oblicze, natomiast
abstrakcyjna, a więc nierzeczywista jest ludzkość, bo nie ma wiążącego
wspólnego doświadczenia ani wyraźnej tożsamości. Na tej samej zasadzie
konkretny jest naród,
a abstrakcyjny lud. Konkretna jest wspólnota etniczna czy gmina, a abstrakcyjna
klasa. Konkretny jest Europejczyk, Amerykanin czy Hindus, a abstrakcyjna
jednostka ludzka.
Myśl,
jaka za tym rozróżnieniem stoi, wydaje się jasna i ważna, choć czasami
prowadzić może do konsekwencji, z których jedne będą sprawiały wrażenie
kontrowersyjnych, a inne absurdalnych. Rozróżnienie to ma bowiem wyraźnie
charakter stopniowalny, czy wręcz relacyjny. Wynikałoby zatem z niego, że od
Polaka mniej konkretny czyli mniej rzeczywisty byłby Europejczyk, a od
Europejczyka człowiek. Pogląd taki nie jest sam w sobie niedorzeczny, lecz tkwi
w nim pewna niejasność: jeśli konserwatyzm broni tego, co rzeczywiste, czy
powinien on w takim razie stać bezwarunkowo po stronie tego, co bardziej
rzeczywiste, a nie po stronie tego, co mniej rzeczywiste? Innymi słowy, czy
lepszym konserwatystą od tego, który w ludziach widzi Europejczyków czy
Azjatów, byłby taki, który widzi w nich Polaków czy Arabów, a jeszcze lepszy
taki, który widzi w nich przede wszystkim Mazurów, Katalończyków, szyitów? A
jeśli zasada „im konkretniejsze, tym rzeczywistsze, a im rzeczywistsze, tym lepsze”
nie ma obowiązywać, to
w takim razie zachodzić może obawa, że rozróżnienie konkretny-abstrakcyjny
winniśmy stosować z dużą ostrożnością, a cecha abstrakcyjności nie byłaby sama
w sobie czymś dyskwalifikującym. W przeciwnym wypadku grozi nam popadnięcie w
przekraczający granicę śmieszności pogląd, że, na przykład, od zwykłego
katolickiego konserwatysty będzie lepszy taki, który odrzuca katolicyzm
potrydencki, a od zwykłego konserwatysty polskiego taki, który dwudziestego
piątego grudnia nie świętuje Bożego Narodzenia lecz prasłowiańskie Szczodre
Gody.
Historia
myśli konserwatywnej nie tylko pokazuje, że filozofowie dalecy byli od
uzyskania zgody w tym względzie, ale nawet daje podstawy do przypuszczeń, iż
takiego ustalenia nie da się nigdy uzyskać. W większości zgadzali się oni w
swojej niechęci do potężnych scentralizowanych struktur biurokratycznych,
powstałych według racjonalnego planu ze świadomym zamiarem przekształcania
rzeczywistości; zgodni też byli we wrogości wobec idei równości, widząc w niej
zasadę, która usuwając wszelkie trwałe hierarchie, niszczy fenomen
wspólnotowości i otwiera drogę do racjonalistycznych przekształceń
społeczeństwa według projektów abstrakcyjnych. Ale z tego wspólnego przekonania
wyciągano różne wnioski. Jedni, jak Metternich, mogli być obrońcami
tradycyjnych struktur monarchicznych, wrogami wszelkich form jakobinizmu i
liberalizmu; tacy konserwatyści wykazywać mogli swoisty kosmopolityzm uważając,
iż bronią całej Europy przed jakobińsko-liberalną barbarią. Inni, jak Disraeli,
mieli skłonności bardziej nacjonalistyczne i imperialistyczne; w przypadku
sławnego premiera brytyjskiego przejawiało się to w polityce imperialnej
utrwalającej wpływy brytyjskie; ich nacjonalizm nie musiał być zresztą rozumiany
wąsko, czego dowodem był sam Disraeli, zafascynowany dziedzictwem hebrajskim.
Inni, jak de Maistre, upatrywali źródło i legitymizację władzy w religii
katolickiej, a największego wroga w ideologiach świeckich. Jeszcze inni, jak
Edmund Burke, krytykowali abstrakcyjne kryteria w polityce, uważając, iż życie
polityczne opiera się na „przed-sądach”; autor Refleksji o rewolucji
francuskiej opowiadał się, na tej podstawie, za prawami Anglika przeciw
prawom człowieka; na tej samej podstawie potępiał politykę brytyjską w Ameryce
i w Indiach. Inni konserwatyści, jak Michael Oakeshott, opowiadali się za
rządem minimalnym, pokładając nadzieję w nawykach i praktycznych
umiejętnościach współpracujących ze sobą jednostek, a nad filozofię
przedkładali rozmowę i sztukę. Inni, jak Hayek, bronili Wielkiego Społeczeństwa
i zasady spontanicznej ewolucji. Inni, jak Wilhelm Röpke, sympatią darzyli
niewielkie wspólnoty i gminy, odnosząc się z niechęcią do globalnych procesów
integracyjnych. Jeszcze inni, jak Ortega, zwracali uwagę na amorfizację
współczesnego doświadczenia i współczesnego życia zbiorowego.
Taką
listę dałoby się rozszerzać wymieniając innych wybitnych konserwatystów: T.S.
Eliota, Santayanę, Churchilla, Rogera Scrutona, a im więcej by ich było, tym
obraz bardziej by się komplikował. Mamy w tej grupie zarówno nacjonalistów, jak
i obrońców Zachodu, jak i obrońców małych wspólnot; mamy monarchistów,
republikanów i rzeczników rządu minimalnego; mamy ewolucjonistów, racjonalistów
i fideistów; mamy zwolenników hierarchii
w kulturze i moralności, jak i obrońców pluralizmu kulturowego. Mamy
absolutystów i myślicieli o pewnych skłonnościach do relatywizmu. Mamy
ekskluzywistów zainteresowanych wyłącznie tradycją własnej wspólnoty, jak i
inkluzywistów pragnących rozszerzać krąg wspólnotowy.
Jak
stąd wynika, nie da się w obrębie konserwatyzmu ani ustalić granicy
rozdzielającej to, co konkretne od tego, co abstrakcyjne, ani uzyskać zgody co
do kryterium, według którego należy oceniać tożsamość jakiejś wspólnoty. Tę słabość,
czy jakby raczej wypadało mniemać trwałą cechę konserwatyzmu można przeciw
niemu wykorzystać argumentując, że poszukując konkretności musi on popaść w
dowolność. Każde bowiem ustalenie będzie tu arbitralne. Kto zaś pragnie być
konsekwentny, temu musi się wydać podejrzany każdy sąd o rzeczywistości
zawierający choć odrobinę abstrakcyjności, co, jak wiadomo, jest nieuniknione.
Przykładowe może tu być stanowisko jednego z amerykańskich konserwatystów
dziewiętnastowiecznych, który polemizując
z abstrakcyjnością Deklaracji Niepodległości dowodził, iż nieprawdą jest, że
ludzie rodzą się wolni i równi, bo po pierwsze, rodzą się nie ludzie, tylko
niemowlęta, po drugie, niemowlęta nie są ani wolne, ani równe ludziom dorosłym,
itd. Nawet jeśli zgodzimy się, że powyższe rozumowanie jest w tonie nieco
sofistyczne, to przecież nie upada sama podstawa krytyki. Każdy element
abstrakcji wydać się musi podejrzany, a ponieważ nie da się stworzyć żadnej
koncepcji politycznej nie odwołując się do kategorii abstrakcyjnych, wynikać
stąd musi wniosek, że jedyną możliwością usankcjonowania konserwatyzmu jest
odwołanie się do antyracjonalistycznych sposobów, nie korzystających z
abstrakcyjnych pojęć, a więc do intuicji, instynktu kolektywnego, więzi
emocjonalnej, wspólnej wrażliwości, wspólnoty krwi, itd. Cokolwiek dobrego by
się nie powiedziało o takiej możliwości, jedno jest pewne: zgoda na nią oznacza
ostateczny upadek szansy na jakikolwiek dyskurs o konserwatyzmie.
Arbitralność,
jaka zagraża temu sposobowi myślenia, nie jest niebezpieczeństwem jedynie
fikcyjnym. Świadczy o tym fakt, że istnieje pewien poziom akceptacji
konkretności, na którym konserwatyzm spotyka się z innymi orientacjami wychodzącymi
z odmiennych założeń światopoglądowych. Niechęć do tego, co abstrakcyjne, a
więc uniwersalne, czyli niezależne od grupowych doświadczeń, mogą również
podzielać rzecznicy politycznego konwencjonalizmu czy relatywizmu (na przykład,
w wersji postmodernistycznej). Będą oni dowodzić, że nie ma prawdy bezwzględnej
i bezwzględnych norm, a więc, że to właśnie wspólnota jest rzeczywistym i
ostatecznym twórcą reguł, jakie rządzą życiem zbiorowości. Oczywiście, różnice,
jakie dzielą obie strony są istotne: wspólnota to dla konserwatystów świat
pełen tajemnicy, dla relatywistów i konwencjonalistów stanowi zaś ona
rzeczywistość już odczarowaną; konserwatystami kieruje nastawienie aprobatywne, post-modernistami
sceptyczno-konstruktywistyczne. Tym niemniej, ważne jest, iż z racji
niejasnych związków między tym, co konkretne i tym, co abstrakcyjne, da się
pomyśleć taki rodzaj konserwatyzmu, który mimo swego intensywnie afirmatywnego
nastawienia wobec wspólnoty, będzie dysponował równie arbitralnym uzasadnieniem
reguł panujących w owej wspólnocie, jak to, które powstało w wyniku chłodnego
sceptycyzmu i postmodernistycznej ironii wobec norm ogólnych. I nie ma
znaczenia, że jedni głoszą autorytaryzm odwołujący się do dobra ojczyzny,
narodu, plemienia, a drudzy walczą z każdym rodzajem autorytaryzmu; że dla jednych
wspólnota to rzecz święta, a dla drugich to jedynie zbiór konwencji
ułatwiających życie. Nie ma to znaczenia, bo dla jednych i dla drugich podstawą
wyznawanej koncepcji będzie relatywizm kulturowy, a to zaś oznacza, że nasze
stanowisko wobec wspólnoty – tak afirmatywne jak i odrzucające – jest tylko
kwestią przypadku.
Nie
ma chyba zadowalającego kontrargumentu, jaki konserwatyści mogliby podnieść na
swoją obronę: zadowalającego w tym sensie, że zostałaby wytyczona granica
między abstrakcyjnością a konkretnością i że mielibyśmy jasne kryterium tego,
jaki stopień abstrakcyjności byłby dla konserwatyzmu dopuszczalny.
Konserwatysta jest tutaj zmuszony przyznać, iż to, gdzie owo kryterium zostanie wyznaczone oraz jaka będzie jego wartość,
zależy w dużym stopniu od sytuacji polemicznej, a więc od tego, przeciw
czemu stanowisko konserwatywne jest formułowane. Weźmy jako przykład pojęcie
europejskości i jego trzy wersje: tę, która popularna była w Polsce
komunistycznej i która przeciwstawiała europejskość sowietyzmowi; tę, która
popularna jest dzisiaj i przeciwstawia europejskość tożsamości
polsko-katolickiej; oraz tę, która popularna jest wśród krytyków
europocentryzmu i przeciwstawiona kulturom nieeuropejskim. Łatwo zauważyć, iż w
żadnym
z trzech rozróżnień, tak jak zostały one sformułowane, nie da się w sposób
automatyczny wskazać strony konserwatywnej; nie ma więc uzasadnienia pogląd, iż
z natury rzeczy bardziej jesteśmy Polakami niż Europejczykami, gdyż wszystko
zależy od tego, do czego oba określenia będą się odnosić.
Najbliższe
automatycznemu odczytaniu byłyby oczywiście dwa pierwsze rozróżnienia, gdzie
stronę konserwatywną stanowiliby, kolejno, zwolennicy europejskości i, w drugim
przypadku, obrońcy tożsamości narodowo-katolickiej: poczucie przynależności
europejskiej było więc w okresie komunizmu czymś bardziej realnym niż
całkowicie sztuczna lojalność wobec socjalistycznej moralności i
socjalistycznego braterstwa; podobnie tożsamość narodowa wydaje się być czymś
głębiej i silniej odczuwanym niż przynależność do wspólnoty europejskiej. W
trzecim rozróżnieniu każda ze stron może, przy pewnej interpretacji, wydać się
nam stroną konserwatywną bądź jej zaprzeczeniem, choć wykluczona jest ewentualność
konserwatyzmu stojącego w obronie nieeuropejskości w ogóle, która to obrona nie
może odwołać się do jakiejkolwiek rzeczywistości (nieeuropejskość nie jest
wszak nosicielem żadnych pozytywnych cech).
Ale
jakkolwiek powyższe uwagi mogą się wydać słuszne, to należy mocno podkreślić,
iż w żadnym razie nie upoważniają one do wniosku o istnieniu jakichś
oczywistych kryteriów pozwalających wskazywać, które byty społeczne są do przyjęcia
dla konserwatysty a które nie, i czy winien on być raczej Europejczykiem czy
raczej Polakiem. Rozstrzygnięcia tego, co jest a co nie jest konserwatywne, nie
da się dokonać a priori i łatwo sobie wyobrazić ewentualność, iż
nawiązując do powyższych rozumień europejskości przeciwstawienie sowietyzmowi
nie będzie miało charakteru konserwatywnego, a obrona tożsamości polsko-katolickiej
przeciw ideologii europejskości zostanie przeprowadzona w sposób całkowicie
zideologizowany. I jedno i drugie ma zresztą liczne przykłady potwierdzające. W
okresie komunistycznym (a także później) dość popularne było stawianie w
opozycji do sowietyzmu Europy anarchistyczno-heretyckiej, zaś mitologizacja
idei narodowo-katolickiej to rzecz w historii Polski dobrze znana, podobnie jak
sprzeciw wobec takiej mitologizacji ze strony obozu konserwatywnego.
Nieuniknionym
zatem musi się wydać wniosek, iż wartość konserwatyzmu w dużym stopniu zależy
od sytuacji polemicznej,
a więc od tego, przeciw czemu i przy pomocy jakiego języka określi on kryteria
odróżniające to, co abstrakcyjne od tego, co konkretne. Odnotujmy dla porządku,
iż sytuacja polemiczna w dużo mniejszym stopniu determinuje liberalizm i socjalizm,
których przesłanie da się wyrazić w formie pozytywnego wykładu doktryny, zaś
poszczególne twierdzenia mogą posiadać wartość same
w sobie. Konserwatyzmu w takiej formie ująć się nie da, a przynajmniej próby
takie kończą się zwykle sformułowaniem kilku niezmiernie ogólnych, przeważnie
banalnych konstatacji. Jeżeli celem konserwatyzmu jest obrona rzeczywistości konkretnej
przed fikcją abstrakcji, to logicznym musi być wniosek, iż jego ranga w każdym
przypadku będzie zależała od tego, jak będzie się wywiązywał z poszczególnych
zadań. O ile autorytet Locke’a
i Marksa w jakiś sposób sankcjonuje większość wersji liberalizmu i socjalizmu,
a przyjęta uprzednio prawdziwość poszczególnych poglądów ojców doktryny daje
wsparcie temu, co mówią i piszą ich następcy, podobnie jak przyjęta uprzednio
ich fałszywość takie wsparcie odbiera, o tyle konserwatyzm w przypadku, gdy
mamy do czynienia z inną sytuacją polemiczną, na podobny autorytet liczyć nie
może. Ewentualna prawdziwość tez Burke’a wyłożonych w jego polemice z
teoretycznymi podstawami rewolucji francuskiej nie czyni ani mniej ani bardziej
prawdziwej tezy Ortegi o buncie mas, zaś teza Ortegi ani nie wzmacnia ani nie
osłabia koncepcji Leo Straussa konfliktu między nowożytnością a starożytnością.
W każdym przypadku mamy inną sytuację polemiczną.
Europejskość w ujęciu konserwatywnym, sformułowanym w polemice z proletariackim internacjonalizmem, nie
jest zatem ani mniej ani bardziej realna od polskości w ujęciu konserwatywnym
sformułowanym w polemice z oświeconą wspólnotą ludzi otwartych i
tolerancyjnych. Odnoszą się one do dwóch różnych kulturowych konkretności. Nie
ma zatem sensu umieszczanie tego, co europejskie i tego, co polskie na skali
realności; równie bezsensowna byłaby próba określenia, czy jest się bardziej
mężczyzną czy bardziej ojcem, lub czy ma się bardziej rękę czy bardziej nogę.
Wyższej rangi (większej realności) tego, co polskie nad tym, co europejskie,
bądź odwrotnie, można dowodzić tylko w takim przypadku, kiedy okolicznością,
która by jedną ze stron dyskredytowała, nie będzie polskość sama w sobie czy
europejskość sama w sobie, lecz ujęcie którejkolwiek z nich w formie
zideologizowanej czy przesadnie wyabstrahowanej. Takie postawienie sprawy nie
wyklucza oczywiście konfliktu między rozmaitymi lojalnościami: między związkami
wynikającymi z przynależności do rodziny, do gminy, do narodu i do szerszej
wspólnoty, na przykład religijnej. Konflikty tego rodzaju zawsze występowały i
ani konserwatyzm ani żaden inny światopogląd nie jest w stanie ich
wyeliminować. Nie ma także znaczenia fakt, iż więź narodowa bywa zwykle silniej
odczuwana niż więzi szersze, a więc na przykład, iż bardziej odczuwa się bycie
Polakiem (chociażby z racji języka) niż bycie Europejczykiem. To, że niektóre
więzi objawiają się silniej a inne słabiej, nie implikuje, że te, które
objawiają się słabiej, są nierzeczywiste i nieważne, że można je zaniedbać
i zastąpić silniejszymi. Są one niezastępowalne, podobnie jak bycie ojcem nie
jest mniej realne od bycia mężczyzną i nie może być przez nie zastąpione.
Hipotetycznie
rzecz biorąc konserwatyzm powinien w tym punkcie górować zdecydowanie nad
liberalizmem i socjalizmem. Obie te orientacje cechuje pod pewnym względem swoista
jednowymiarowość oraz nadzwyczaj płytko rozumiany uniwersalizm. Obie wykazywały
zawsze skłonność do podkreślania jednego rodzaju więzi między ludźmi, o raczej
abstrakcyjnym charakterze, traktując inne wspólnoty jako pochodne i
drugorzędne. W przypadku socjalizmu było to wahanie się między abstrakcyjną
więzią klasową a równie abstrakcyjną więzią ogólnoludzkiego braterstwa. W przypadku
liberalizmu wspólnoty miały zwykle charakter konwencjonalny, gdyż jedynym bytem
była zawsze abstrakcyjnie pojęta jednostka. Tu warto zauważyć, iż w nastawieniu
do niektórych wspólnot, na przykład, do rodziny, istniał przez długi czas
głęboki kontrast między liberalną teorią (ideologią) a liberalną praktyką.
Ideologowie i teoretycy nigdy nie przykładali szczególnej wagi do rodziny, a
nawet często była ona przedmiotem krytyki lub przynajmniej powodem irytacji. W
praktyce liberalnej natomiast rodzina stanowiła wspólnotę kluczową, która prawdopodobnie
odegrała większą rolę w tworzeniu cywilizacji liberalno-kapitalistycznej niż
tak bardzo wychwalana przez teoretyków jednostka. W tym sensie liberalizm
realny był zawsze dużo bardziej konserwatywny od liberalizmu książkowego.
Konserwatyzm
faktycznie wykazuje tutaj wyższość nad swoimi rywalami, lecz należy stwierdzić,
iż jest ona nadzwyczaj krucha
i bywa często zaprzepaszczana. To, co nazwaliśmy sytuacją polemiczną a co
wydaje się koniecznym warunkiem tego, by konserwatyzm mógł zasadnie posługiwać
się kategoriami abstrakcyjnymi i przeciwstawić się ideologicznym fikcjom,
stwarza niebezpieczną pokusę również dla niego samego. Powstać może mianowicie
skłonność, by ujmować rzeczywistość z punktu widzenia przezwyciężonej sytuacji
polemicznej. Nie chodzi tu przy tym wcale o to, iż konserwatyści chcieliby
widzieć świat bez socjalistów i liberałów; podobne pragnienia wszak żywią wobec
swoich przeciwników przedstawiciele każdej orientacji, a walka o rozszerzanie
swoich wpływów jest rzeczą naturalną. Idzie raczej o to, iż skoro ktoś
przeciwstawia się abstrakcjom, jakie się narzuca społeczeństwu, to będzie
tęsknił za takim społeczeństwem, gdzie podobne abstrakcje nie występują, będzie
wyobrażał sobie, iż takie społeczeństwo kiedyś istniało oraz będzie pragnął je
odtworzyć. Mówiąc obrazowo, sytuacja polemiczna rodzi syndrom złotego wieku,
który często towarzyszy myśleniu konserwatywnemu. Jeśli na przykład
konserwatysta określa tożsamość europejską
w opozycji do jakobinizmu i bolszewizmu, a tożsamość narodową w opozycji do
uniwersalistycznych ideologii tolerancji czy braterstwa, to łatwo powstać może
w nim przekonanie, iż upragnionym ładem optymalnym być musi rzeczywistość
sprzed sytuacji polemicznej, a więc Europa z czasów pre-jakobińskich i
pre-bolszewickich, czy wspólnota narodowa zanim dotknęły ją progresywistyczne
ideologie; tym samym owa przedkryzysowa rzeczywistość może zostać uznana za
modelową i stanowić wzór dla obecnych dążeń. Wyrażając to jeszcze inaczej,
pokusa polega na kreowaniu w mitologii, historii, programach strategicznych,
itd. rzeczywistości, w której nie byłoby sytuacji polemicznej, a więc nie
byłoby tego, co umożliwiło konceptualizację stanowiska konserwatywnego. Pragnie
się tym samym odtworzyć ów stan naiwności, zanim pojawiły się fikcje i zanim
konserwatyzm poruszony ich obecnością został zmuszony do wyjścia z harmonijnej
egzystencji i toczenia sporów pojęciowych czy ideologicznych.
Pokusa
jest zrozumiała, trudna do uniknięcia i być może niekiedy przynosząca pewne
korzyści, ale generalnie stanowi dla konserwatyzmu znaczne zagrożenie. Rzecz
nie tylko w tym, iż nieuprawnionym jest mówienie o rzeczywistości bez sytuacji
polemicznej: taka rzeczywistość – Europa pozbawiona jakobinizmu i bolszewizmu,
czy Polska bez uniwersalistycznych ideologii – nie istnieje i nie istniała,
jeżeli mielibyśmy na myśli świat bezpiecznej tożsamości zbiorowej czy
harmonijnej wspólnoty; żeby dać konserwatywną wykładnię owych rzeczywistości,
należy ująć je w innej sytuacji polemicznej, a nie jako projektowany w
przeszłość lub w przyszłość wyidealizowany obraz, który powstał tylko dzięki prostemu
zabiegowi odrzucenia niesympatycznych nam abstrakcji. Porównywanie okresów
historycznych czy kulturowych, ustalanie na ile jedne górują nad innymi oraz w
jakim stopniu zasadne jest mówienie o kryzysach, to wszystko wymaga żmudnego zestawienia rozmaitych sytuacji polemicznych;
w przeciwnym wypadku konserwatysta popaść musi w schematyzm,
a każda rzeczywistość aktualna jawić mu się będzie jako kryzysowa, zaś każda
sytuacja wcześniejsza będzie górować nad obecną. Ale najpoważniejszy błąd, jaki
się wtedy popełnia i jaki grozi dyskredytacją konserwatyzmu, to popadnięcie w
kult abstrakcji,
a więc popełnienie tego samego grzechu, przeciw któremu konserwatyzm zawsze
protestował. Owa rzeczywistość niepolemiczna i niekryzysowa powstać może nie
przez rekonstrukcję historyczną czy przez odtworzenie przeszłego doświadczenia,
ale jedynie w wyniku procedury abstrahowania, to znaczy w wyniku
nieuprawnionego rozciągania pojedynczych cech na całość życia społecznego i
nadawaniu powstałemu tworowi realności. W ten sposób powstają konserwatywne
abstrakcje w rodzaju pełnej wspólnoty czy harmonijnej tożsamości kulturowej.
Co
dać może gwarancję, warto zapytać, aby nie popaść w podobny kult
konserwatywnych abstrakcji, aby na przykład z hipotezy o teraźniejszym kryzysie
religijnym nie wyciągać automatycznie wniosku o istnieniu w przeszłości
społeczeństwa autentycznie religijnego, na podstawie hipotezy o atomizacji
życia społecznego nie formułować natychmiast poglądu o niegdysiejszej
autentycznej wspólnocie, a z tezy o załamaniu kulturowych hierarchii nie
wnioskować o nieobecności kulturowego barbarzyństwa w okresach minionych?
Historia myśli konserwatywnej pokazuje, iż pokusa tworzenia i kultywowania
własnych abstrakcji jest silna i występuje nawet wśród wybitnych jej
przedstawicieli. Widać więc, iż gwarancji doktrynalnych konserwatyzm dostarczyć
nie może, a jedyną formę obrony stanowić musi kontrolująca samoświadomość indywidualnego
myśliciela. Zważywszy na sympatię konserwatystów do konkretu i na zaufanie,
jakie
w nim pokładają, nie jest to gwarancja błaha.
3.
Trzeci
rodzaj konserwatyzmu, wydawałoby się, nie zasługuje na omówienie, gdyż jest
postawą dość bezmyślną i w całości zależąc od kontekstu, popada w skrajny
relatywizm: możemy więc mówić
o konserwatywnych komunistach mając na myśli ludzi, którzy przywiązali się do
życia w komunizmie, o konserwatywnych monarchistach w odniesieniu do ludzi,
którzy przyzwyczaili się do życia w monarchii, itd. Pod tę kategorię podpadaliby
więc ci, którzy związaliby się z istniejącą rzeczywistością wyłącznie z powodu
przyzwyczajenia i którzy nie próbowaliby poddać tego przywiązania żadnej
ogólniejszej racjonalnej ocenie.
Argument
ten nie jest jednak do końca ani sprawiedliwy ani uzasadniony. Przede wszystkim
zauważmy, iż ludzie przywiązujący się do istniejącej rzeczywistości nie stosują
takich kategorii jak komunizm czy monarchia (a przynajmniej nie o takiej
rzeczywistości, podpadającej raczej pod analizowane poprzednio rozumienie
konserwatyzmu, mówimy teraz); są one zbyt abstrakcyjne i odległe od ich doświadczenia,
jako że obejmują sferę polityczno-ustrojową, z którą przeciętny człowiek nie
styka się bezpośrednio. Ludziom takim chodzi raczej o sprawy ich dotykające
wprost, związane z rodziną, pracą, obcowaniem ze sztuką, kultem religijnym,
rozrywkami czy życiem lokalnej wspólnoty. Konserwatyzm zastosowany do tej sfery
rzeczywistości, nawet jeżeli pojawia się w socjalizmie, monarchii, czy w
jakimkolwiek innym systemie, nie od razu wiąże się z aprobatą dla tych form
ustrojowych, aczkolwiek może wiązać się z wyraźną dezaprobatą wobec ruchów rewolucyjnych
zmierzających do ich obalenia. Czynnikiem determinującym byłaby tu wszakże nie
tyle chęć obrony socjalizmu czy monarchii – choć pewnie jakaś część sentymentu
konserwatywnego i na nie zostanie skierowana – ile poczucie strachu, że ruch rewolucyjny
na fali zmian ustrojowych odbierze im spokój życia prywatnego i lokalnego.
Rzecz
nie jest błaha z teoretycznego punktu widzenia: odsłania ona bowiem istotny
spór na temat tego, jak powinno wyglądać życie człowieka w zbiorowości.
Stanowisko konserwatywne, mówiąc najkrócej, znajduje się w opozycji do tego
stanowiska, które za kluczową uznaje w tym względzie kategorię partycypacji.
Jego zwolennicy będą argumentować, iż miarą wartości systemu politycznego jest
nie tylko możliwość obywatelskiego uczestnictwa, ale realne wykorzystanie tej
możliwości. Nie wystarczy dla nich zatem, by dobry system polityczny był
jedynie liberalną demokracją, gdzie jednostki z natury rzeczy dysponują prawami
politycznymi i obywatelskimi; musi on jeszcze dodatkowo skłaniać obywateli do
efektywnej w nim partycypacji. Fakt, że w wielu współczesnych krajach
zachodnich ogromna rzesza ludzi nie korzysta z możliwości partycypacji, lecz
zamyka się w sprawach prywatnych związanych z domem, rozrywką i pracą zawodową,
uznany zostaje za symptom kryzysu strukturalnego. Poza oczywistym
niebezpieczeństwem, jakie niesie z sobą obojętność, że na przykład, społeczność
obojętna staje się automatycznie przedmiotem działań władzy, nie zaś samodzielnym
podmiotem, i nie decyduje w sprawach jej dotyczących, podnosi się tu argument
bardziej zasadniczy. Życie prywatne lub ograniczone wyłącznie do spraw
rodzinnych i lokalnych jest życiem gorszym: człowiek, który nie uczestniczy w
sprawach publicznych, który nie ma świadomości ustrojowej, który nie kształtuje
tej rzeczywistości i nie zostawia śladu własnego działania i własnego poglądu w
funkcjonowaniu struktur politycznych, jest egzystencjalnie uboższy.
Konserwatyzm,
co oczywiste, nie zgadza się z tak rozumianą koncepcją partycypacji, widząc w
niej głównie niezdrowy objaw radykalnego demokratyzmu: chęć poddawania ustroju
ciągłej weryfikacji oraz przekonanie, iż nie ma w życiu politycznym żadnych
rzeczy godnych szacunku i wartych zachowania jeśli nie potwierdzi je świadoma
decyzja jednostek wyrażona w politycznych procedurach. Konserwatyści mają
niewątpliwie rację
w krytyce kryterium partycypacji i pokazywaniu absurdów, do jakich ono
prowadzi. Słabości tego kryterium nie usuwają wszakże wątpliwości, jakie rodzi
formuła konserwatywna. Tkwi w niej bowiem pewna niejasność dotycząca tego,
jakie warunki ma spełniać ustrój, aby umożliwiał kultywowanie niepolitycznych
stron życia. W wersji najprostszej, posiadającej zarówno poparcie
w społecznej psychologii, w tradycji jak i w niektórych schematach dawnego
konserwatyzmu, chodziłoby o to, aby struktury polityczne zachowywały stabilność
i sprawność na tyle, że procesy tam zachodzące nie interesowałyby specjalnie
ludzi żyjących
w tym ustroju: albo mechanizmy polityczne funkcjonowałyby względnie samoczynnie
i bez oporu społeczeństwa, które nie odczuwałoby potrzeby angażowania się w
radykalne zmiany systemowe; albo istniałaby warstwa rządząca, stosunkowo
nieliczna, obsługująca sferę polityczną dzięki przyzwoleniu reszty lub dzięki
tradycji czy przyjętemu obyczajowi. Innymi słowy, obojętność na sprawy
ustrojowe brałaby się albo stąd, że istniałyby rozwiązania, funkcjonujące
niemal automatycznie, i z tego względu dające ludziom poczucie bezpieczeństwa
politycznego, albo stąd, że istniałaby grupa rządząca oferująca taką samą
gwarancję.
Druga
wersja formuły konserwatywnej jest bardziej złożona
i zmierza do uniknięcia niepokojących konsekwencji wersji pierwszej; ta bowiem
wydawała się ignorować narzucające się pytania, dlaczego struktury polityczne
miałyby samorzutnie utrzymać sprawność przy désintressement
społeczeństwa, oraz dlaczego warstwa rządząca miałaby nie ulec degeneracji bez
politycznej kontroli. Obie trudności rozwiązuje się w ten sposób, iż postuluje
się system (lub raczej mówi o powrocie do takiego systemu), w którym sfera
polityczna byłaby nie tyle odsunięta od członków społeczności (i przekazana
komu innemu), ale zostałaby drastycznie ograniczona. Skoro życie prywatne i
wspólnotowe jest, jak twierdzą konserwatyści, bliższe naturze człowieka i tam
może się on pełniej zrealizować, to trzeba odrzucić narzucone nam przez współczesność
myślenie o polityce jako kluczowej dziedzinie życia zbiorowego. Społeczeństwo
winno być raczej – jak pisał Michael Oakeshott – cywilnym zrzeszeniem a
nie zbiorem jednostek i grup walczących o władzę nad całością. Konserwatyści korzystają
tu nierzadko z koncepcji wolnego rynku, dowodząc, iż wolna gospodarka może
przejąć i zorganizować duży obszar życia zbiorowego. Zgadzają się również z
niektórymi liberałami w poglądzie na temat państwa minimalnego oraz wyższości
rządów prawa nad procedurami demokratycznymi. Wyrażając to inaczej, nad państwo
przedkładają społeczeństwo cywilne.
Pomysł
Oakeshotta i innych wskazujący na konieczność zajęcia przez społeczeństwo
cywilne obszarów, które przez długi czas zajmowało państwo i inne struktury
polityczne (zaznaczmy jeszcze raz, iż nie uważają oni tego za pomysł czysto
teoretyczny lecz widzą w tym powrót do zwykłego stanu, o którym zapomnieliśmy z
powodu szerzących się w naszej epoce kultu polityki oraz ideologii etatyzmu),
wydaje się interesujący, a w wielu punktach trudny do zakwestionowania, choć
można mieć wątpliwości co do jego ostatecznej wartości. Zawiera on bowiem implicite
coś
w rodzaju modelu ładu politycznego i moralnego, co oczywiście jest zrozumiałe,
lecz – tak jak poprzednio – wyprowadza nas daleko poza ten sens konserwatyzmu,
który rozważamy. Taki model ładu, nawet jeżeli słuszny, ani nie wywołuje zainteresowania,
ani nie porusza wrażliwości człowieka kierującego się przyzwyczajeniami oraz skoncentrowanego
głównie na życiu prywatnym i lokalnym. Wydaje się zatem – aczkolwiek jest to
wniosek, który teoretyka polityki musi rozczarować – iż bardziej zgodną
z rozważanym rozumieniem konserwatyzmu jest formuła pierwsza, ta, która
odwołuje się do swoistej obojętności ludzi na formę ustrojową i do względnego
zaufania, jakim darzą oni mechanizmy polityczne bądź elity rządzące. Nie chodzi
tu zatem o żaden konkretny niepolityczny model ustrojowy, taki jak na przykład cywilne
zrzeszenie Oakeshotta, lecz o postawę, która może się objawiać w wielu
ustrojach (choć, oczywiście, nie we wszystkich),
a która polega na tym, iż aprobuje się milcząco lub biernie instytucje i ludzi
władzy, nie odczuwając stałej potrzeby partycypacji w życiu politycznym
społeczności. Charakteryzowałaby się ona lojalizmem, umiarkowaniem. przywiązaniem
do stabilizacji i politycznego spokoju, tradycjonalizmem, sympatiami
nacjonalistycznymi. Taka postawa stanowiła przez długi czas cechę wyróżniającą
klasę średnią w społeczeństwach nowożytnych i dlatego łączono ją z
obyczajowością mieszczańską, równie dobrze funkcjonującą w republice, w monarchii,
w demokracji czy w autokratyzmie.
Widać
wyraźnie, że tego rodzaju koncepcja konserwatyzmu ma szanse utrzymać się
jedynie wtedy, kiedy zgodzimy się, iż mogą istnieć warunki, które czynią
ustroje na tyle stabilnymi i sprawnymi, że ani nie wywołują nastawienia
konsekwentnie antagonistycznego, ani nie wymagają stałej czujności. Warunki
takie nie są niczym szczególnym i sprowadzają się do kilku punktów: rządy
prawa, relatywnie sprawna gospodarka a przynajmniej społeczna akceptacja zasad,
jakie nią rządzą, czytelne i powszechnie aprobowane sposoby przekazywania
władzy, poczucie trwałości sfery obyczajowej, itd. Ale mimo oczywistości
powyższych warunków,
w kwestii tej dochodziło zawsze do rozbieżności między konserwatyzmem z jednej
strony, a liberalizmem i socjalizmem z drugiej. Dzieje społeczeństw widziane
przez obie strony przedstawiają się zupełnie inaczej. To, co dla konserwatystów
jawi się jako względnie spokojne życie społeczne oparte na harmonijnej
współpracy jednostek i grup, dla liberałów i socjalistów będzie stanem
permanentnego konfliktu. Dla tych ostatnich historia przepełniona jest
niesprawiedliwością, a walka z nią, prowadzona na różne sposoby i w różnych dziedzinach
życia, stanowi tworzywo dziejów. Dla socjalistów nie ma czasów spokojnych ani
ustrojów spokojnych, gdyż zawsze toczy się walka klas, panuje nierówność
i dokonuje się wyzysk; podobnie, dla liberałów każda epoka, nawet najwspanialsza,
skażona jest łamaniem praw człowieka, autorytaryzmem, hierarchicznością
systemu, ograniczeniem wolności, itd. Dlatego jedni i drudzy nie tylko
odrzucają spokój konserwatywnej egzystencji, ale nadto wprowadzają konieczność
określenia życia indywidualnego w świetle toczącego się konfliktu: czy należy
się do grona wyzyskiwaczy, klasy posiadającej, władzy, itd., czy też jest się
ofiarą. Życie toczące się z dala od tego konfliktu i unikające określenia się
wobec niego, wydaje się dla socjalistów i liberałów niemożliwe, a wszelkie
próby w tym kierunku muszą być uznane jako forma samooszukiwania.
Liberałowie
i socjaliści narzucają zatem życiu ludzkiemu dramatyczność, gorączkowość, stały
niepokój, presję moralną i polityczną, a także formułują wobec niego ciągłe
oskarżenia, postulaty, napomnienia czy absolucje, łącząc owo życie z wielkimi
sporami ustrojowymi czy filozoficznymi. Czytając wypowiedzi autorów obu
orientacji, pochodzące z różnych okresów historii, można wyciągać wniosek, iż
napięcie ogólnego konfliktu, jakie ogniskuje się w pojedynczym życiu ludzkim,
jest cały czas równie wielkie. Sytuacja wyzysku ekonomicznego była równie
nieznośna dla Marksa i Engelsa, jak dla współczesnych marksistów (na przykład,
dla G. A. Cohena, który pisze o „proletariackim zniewoleniu” w dzisiejszym
kapitalizmie), i równie radykalnie burzy ona wszelki konserwatywny spokój i
dobre samopoczucie. Piekło kobiet, o którym pisał John Stuart Mill na początku
wieku dziewiętnastego, pozostaje nadal tym samym piekłem dla liberałów z końca
wieku dwudziestego, biorących sobie do serca sprawy przesądów dotyczących płci.
Retoryka walki z państwem-Lewiatanem,
z tendencjami inkwizytorskimi i teokratycznymi, z ortodoksją, nigdy nie była w
liberalizmie bardziej płomienna niż jest dzisiaj. Zaznaczmy dla porządku, iż
obok tego nieco histerycznego nurtu istniał zawsze w liberalizmie inny, spokojniejszy
i przychylniejszy temperamentowi konserwatywnemu, wywodzący się głównie ze
szkockiego oświecenia, nurt, który był pozbawiony podobnego radykalizmu w
ujęciu historii. Uwagi historyczne lorda Actona pokazują na przykład, iż w
przeciwieństwie do pisarstwa tych autorów, którym patronował Mill, nie widział
on dziejów świata przed powstaniem szerokiego ruchu liberalnego jako wieków ciemnych,
a zwycięstw tego ruchu nie uważał wcale za miarę postępu. Tym niemniej we
współczesnym liberalizmie opanowanym przez koncepcję praw ludzkich dominuje
atmosfera ideologicznej mobilizacji, stałej czujności oraz nawoływania do walki
z wrogami wolności, którzy są jednocześnie wrogami liberalizmu.
Schematy
myślenia wywodzące się z socjalizmu i liberalizmu wydają się być dzisiaj tak
mocne, iż coraz mniej przekonująco brzmi mówienie o konserwatywnym spokoju
życia prywatnego
i lokalnego. Atak na obyczajowość mieszczańską, jaki trwał od blisko półtora
wieku, podważył zasadność takiej egzystencji
i uczynił ją stroną oskarżoną. Do tego ataku dołączyła znaczna część kultury,
która – z powodów zbyt złożonych, by je teraz wyjaśniać – wystąpiła ostro
przeciw letniości istnienia, spokojowi wewnętrznemu, afirmacji istniejących
przyzwyczajeń, stabilizacji moralnej i innym cechom konserwatywnej postawy. Nie
znaczy to oczywiście, iż zniknęła czy uległa osłabieniu potrzeba
konserwatywnego spokoju lub też, że zmniejszyła się jego obecność w życiu
współczesnym. Trudno kusić się o precyzyjne uogólnienia
a jeszcze trudniej dokonywać uzasadnień, ale jestem gotów bronić tezy o
niezmiennie trwałym zapotrzebowaniu na tego typu konserwatyzm. Czasy
współczesne charakteryzuje pod tym względem swoistego rodzaju rozbieżność
między retoryką i faktem. Retoryka wydaje się być antykonserwatywna i antymieszczańska,
w czym zasadniczo rozmija się z praktyką. Rozbieżność ta spowodowała, iż
dominujące stereotypy odebrały wartość takiej egzystencji, pozbawiając jej jednocześnie
urody a nawet pewnej szlachetności, którą kiedyś w niej dostrzegano.
Egzystencja taka odgrywa w społeczeństwach liberalno-demokratycznych wielką
rolę, lecz nie dysponuje już takimi filozoficznymi sankcjami, jakie kiedyś były
możliwe, a jakie zostały podważone przez zmiany świadomościowe. Coraz mniejszą
rolę odgrywa na przykład taka forma afirmacji swojego miejsca w świecie, która
wynika ze swoistej pokory wobec mgliście rozumianej opatrzności. Tego typu
pokora, jak dobrze wiadomo, nie wykluczała w przeszłości inicjatywy
jednostkowej i nie tylko nie rodziła kwietyzmu, ale wręcz sprzyjała
aktywizmowi. Jej zanik, dość oczywisty na tle zmian
w kulturze i religijności, zarówno odbiera postawie konserwatywnej godność,
jaka kiedyś jej towarzyszyła a jaka brała się z wiary poszczególnych jednostek
czy grup w głębszy sens ich własnego miejsca w świecie, jak i spycha ją na ideologiczny
margines. Obyczajowość mieszczańska przyznawała wszak sobie niegdyś miejsce
centralne w tym sensie, iż świadomie wyrażała ideały i aspiracje dużej części
rodzaju ludzkiego. Obecnie, jakkolwiek nadal jest ona przedmiotem praktycznych
zabiegów, straciła już siłę, by takie ideały i aspiracje otwarcie wyrażać, i
oddała inicjatywę orientacjom od indywidualistycznych do kolektywistycznych,
które ją zwalczają. Mamy do czynienia z dziwnym fenomenem hipokryzji: prawdopodobnie
żyjemy w epoce największej i najszerszej w dziejach stabilizacji oraz
największej presji w tym kierunku, a jednocześnie obserwujemy w sferze
ideologii, idei, stereotypów kulturowych ostentacyjnie okazywaną niechęć wobec
takiej formy życia.
Liberałowie
i socjaliści, a także ogromna część współczesnej kultury mają niewątpliwie
rację, iż w apologii spokojnej egzystencji mieszczańskiej było i jest wiele
mistyfikacji, a jej obrazy sielankowe – z dala od burzliwości świata i konfliktów
politycznych czy ekonomicznych – mają głównie podłoże sentymentalne. Prawdą
jest również – a jest to kwestia o fundamentalnym znaczeniu, którą, z racji jej
rozległości, jestem niestety zmuszony pominąć – że rangi tej postawy nie zniszczyły
wyłącznie obce nurty światopoglądowe, ale że ona sama niosła w sobie ziarna
autodestrukcji. Tym niemniej konserwatyzm wydaje mi się tu stać na mocniejszym
gruncie niż liberalizm i socjalizm. Być może ulega on tutaj sentymentalizmowi,
ale z pewnością liberalizm
i socjalizm popełniają fundamentalny błąd stawiając życie prywatne człowieka w
polu wielkich konfliktów ekonomicznych, oskarżeń o obojętność, zakłamanie, czy
bezrefleksyjność, podnosząc zarzuty o nieczułość społeczną i moralną, o
powierzchowność egzystencjalną, konformizm, egoizm, a także krytykując te formy
zniewolenia, jakie niesie z sobą konserwatyzm obyczajowy
i mechanizm społecznych przyzwyczajeń. Błąd polega na tym, iż wszystkie
wymienione rzeczy zawsze towarzyszyły człowiekowi,
a życie bez nich jest niewyobrażalne; liberałowie i socjaliści występując
przeciw nim, w najlepszym razie, rozmijają się z ważną częścią rzeczywistości
ludzkiej, a w najgorszym, chcą odebrać ludziom coś, co jest dla nich cenne. Ze
swojego punktu widzenia mają rację, gdyż ów lokalny konserwatyzm jest pierwszą
i najpoważniejszą przeszkodą praktyczną, jaka stoi na drodze urzeczywistnienia
wielkich socjalistycznych i liberalnych projektów. Czy będzie to socjalistyczny
egalitaryzm, nacjonalizacja gospodarki, mechanizmy sprawiedliwości społecznej,
czy będą to liberalne plany sprowadzania wszelkich struktur społecznych do
kontraktów, powszechna otwartość i tolerancja obyczajowa, nowoczesna edukacja
moralna, czy będzie to socjalistyczne braterstwo czy jego wersja liberalna –
zawsze pierwszym i najtrudniejszym do pokonania progiem jest konserwatyzm.
Opór, jaki on stawia oświeconemu umysłowi, wywołuje wielką irytację rzeczników
tego umysłu i czasami istotnie przynosi zgubne skutki (choć autorytatywna ocena
jest zazwyczaj możliwa dopiero z długiej perspektywy czasowej). Tym niemniej
niezależnie od tego, ile cierpkich słów pod adresem tego konserwatyzmu
wypowiedziano, jedna rzecz jest pewna: on istnieje. Jest rzeczywistością, której
nie da się unieważnić, ani ominąć. Liberalizm i socjalizm nie tylko okazują się
być tu bezsilne, ale dodatkowo stają przed problemem własnej rzeczywistości,
która jest mocno wątpliwa; wszak socjalistyczne społeczeństwo bezklasowe czy
liberalne społeczeństwo kontraktowe są być może ponętnymi ideałami, lecz
pozbawionymi realności. Zwycięstwo socjalizmu i liberalizmu będzie wtedy
możliwe, jeśli wytworzą własne formy konserwatyzmu; w przeciwnym razie będą
skazane coraz bardziej na rolę – z jednej strony anachroniczną, a z drugiej
destrukcyjną – aroganckich ideologii.
Okolicznością,
która może skompromitować taki konserwatyzm, jest jego pojawienie się w
rzeczywistościach, o jakich da się jednoznacznie powiedzieć, iż są moralnie
złe. Czy tego typu konserwatyzm może zatem pojawić się – a pytanie takie
wielokrotnie stawiano – w ustrojach totalitarnych, a jeżeli tak, to czy również
będzie on zasługiwał na szacunek? W kraju takim jak Polska pytanie o
konserwatyzm pojawiło się już w wieku dziewiętnastym, kiedy naród pozbawiony
był niepodległości; podobnie, padało ono w ostatnich dziesięcioleciach, kiedy
uzależnieniu politycznemu towarzyszyła budowa struktur totalitarnych. Czy więc
– powtórzmy – owa symbioza z daną rzeczywistością, jaka cechuje taką postawę w
Polsce pod zaborami czy w PRL-u Bieruta i Gomułki, zasługuje na taką samą
aprobatę jak symbioza mieszczaństwa angielskiego ze światem Anglii wiktoriańskiej?
Odpowiedź pozytywna na tak postawione pytanie byłaby absurdalna i niewiele
więcej da się ponad to powiedzieć. Dodajmy jednak – nie
w celu usprawiedliwienia, ale dla jaśniejszego obrazu postawionego problemu –
iż flirt z komunizmem czy z władzą okupacyjną nie jest tylko specjalnością
konserwatystów, lecz z upodobaniem oddawali się mu również socjaliści a nawet
liczni liberałowie.
Wiele
zależy oczywiście od tego, jaką formę taki konserwatyzm przybierze: czy będzie
to raczej odwrócenie się od życia politycznego,
rezygnacja z uczestnictwa w procesach ustrojowych i skoncentrowanie się
na tym obszarze rzeczywistości społecznej, gdzie istnieje poczucie ciągłości i
gdzie przynajmniej częściowo ograniczony jest wpływ złowrogich instytucji
politycznych; czy też jest to uczestnictwo w strukturach stworzonych przez
zaborców bądź władze totalitarne po to, by zastąpiły tradycyjne związki i
lojalności. Rozróżnienie to ma istotne znaczenie, gdyż podnosi ono kwestię, do
jakiego stopnia w ustroju, który nosi na sobie piętno moralnego zła, istnieją
jeszcze elementy społeczeństwa cywilnego. Jeśli takie elementy istnieją, to one
nadają konserwatyzmowi pewną wartość i ratują go przed zarzutem kolaboracji;
jeśli ich nie ma, wtedy żadnego usprawiedliwienia być nie może. Przykłady z
dziejów Polski rozbiorowej są tu tutaj wymowne. Tam, gdzie istniały obszary
społeczeństwa cywilnego, tam konserwatyzm nie tylko nie był zwykle uważany za kolaborację,
ale nawet cieszył się sporym wzięciem. Zabór austriacki, gdzie taki obszar był
znacząco duży, zrodził lokalny konserwatyzm w ogromnej skali, którego raczej
nie kojarzono ze zdradą bądź moralną degradacją. Mógł oczywiście istnieć i
istniał konflikt między lojalnością narodową
a lojalnością konserwatywną, ale nie miał on tam charakteru dramatycznego.
Nawet w komunizmie można doszukać się podobnej prawidłowości: jeśli tylko
rozszerzały się pola społeczeństwa cywilnego, rosły możliwości wyłonienia się
jakichś form konserwatyzmu; gdy zaś ulegały one ograniczeniu, pojawiał się
strach, który konserwatyzmowi nie sprzyjał.
Kłopoty
z jasnymi kryteriami w rozważanym wariancie postawy konserwatywnej biorą się stąd,
iż traktujemy ją jako coś samowystarczalnego, w izolacji od innych rodzajów
refleksji i innych więzi społecznych czy kulturowych. Jest to oczywiście
wielkie uproszczenie: żadna forma konserwatyzmu nie jest samowystarczalna, a
tym bardziej ta, którą teraz przedstawiłem. Być może więc wiele z zarzutów i
wątpliwości, jakie się przy tej okazji pojawiają, biorą się stąd, iż obarcza
się konserwatyzm winą za rzeczy
i sprawy, które ani od niego nie zależą ani do niego nie należą. Kwestia
ustroju politycznego, stanu kultury, stosunku do tradycji, rola prawa i norm
moralnych w życiu społeczności – wszystko to są problemy, których omawiany
konserwatyzm nie rozstrzyga, lecz przyjmuje je do pewnego stopnia jako dane.
Skoro zatem mamy wątpliwości i zastrzeżenia co do stanu owych dziedzin, to
powinniśmy je kierować pod innym adresem. Konserwatyzm nazwany przeze mnie
lokalnym takiego wpływu na stan społeczności nie ma, co nie znaczy, że jego
rolę można zbagatelizować
a jego istnienie zignorować. Wszystkie wielkie błędy polityczne
i wszystkie szaleństwa ideologiczne naszej epoki od tego właśnie się zaczynały.
|